Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę czarny deseń konarów, grube pnie rozwiewały się doszczętnie, na ich miejscu miotała się tęcza, — póki znów nie wychynął wysoki szczyt gałęzi, — rozognionych od słońca, a z przed oczu naszych nowe nie wionęły skrzydła mrozu i pędu, lecące w świat zamarznięty.
Kujon przeciągnął się i z głupia-frant: — Służyłem z nim w jednej kompanji, z tym jej Staszkiem. A teraz nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak wyglądał! Człowiek mija, powiadam wam, jak woda.
— Niekoniecznie. Coś tam z tego wszystkiego zawsze zostaje. — Leń uśmiechał się łagodnie. — Tysiąc ludzi umiera, armja ginie, aby mogła powstać jedna ozdoba. Tę ozdobę oddają sobie ludzie z rąk do rąk. Naprzykład pod Tebami zginęło zapewne dużo Macedończyków, ale Epaminondas mógł powiedzieć: Satis vixi invictus enim morior. Albo nasz Jagiełło: Mam mieczów dosyć... Albo: Ani z soli, ani z roli... Taki Czarnecki, co z siwym koniem wisi na oleodruku, w poczekalni u dentysty. Nasz kapitan ma rację, — honor pułku rozstrzyga wszystko.
Kujon ziewnął. Echo poleciało po polach. Tak wyraźnie słychać było w mroźnem powietrzu.
Blisko i daleko, — na granicy roziskrzonych pól i tuż obok, w śladach stopy na śniegu, — w dalekim rozprysku czarnych gałęzi i tuż obok, na grocie sztachetów, — pod ciemnym lasem i wszędzie na szynach błyszczących, każdy zarys obrębiał się jasnością, a każdy ruch zmarznięty przemawiał sypkim głosem.
Nagle otwarto wszystkie poczekalnie. Ubogi tłum, łapczywie wertowany przez szyldwachów, wyroił się