Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Konie szarpnęły mocno, z drogi wychynął chłód jeszcze ściślejszy, od którego rozparła się nam w piersiach radość przestronna.
— To jest jednak okropne, — zauważyłem, — ostatecznie czyjaś bohaterska śmierć może się stać powodem wybornej przejażdżki.
— Idjota, — wołali razem Kujon i Leń przez iskry śniegu z pod kopyt wyrzucane, okładając mnie kułakami.
Przyjechaliśmy za wcześnie, pociąg się spóźniał, w nocy zaspa zawaliła gdzieś tor.
Poszliśmy do urzędu ruchu, do poczekalni dla wojskowych, zaczęliśmy otwierać jakieś zamknięte drzwi. Nagle okazało się, że nie mamy papierosów. Poszliśmy do bufetu.
Pełno tu było mieszczan, bab i wszelakiego ludu z ogromnemi tobołami.
Zaraz się nam przydarzyła okazja do samarytańskiego uczynku, starowina bowiem malutki, objuczony wielkiemi trokami, uwiązł w szklanych drzwiach i mało się nie udusił, nie mogąc ruszyć ani wprzód, ani wtył. Wydobyliśmy go, biedne zajdy pod ścianą ułożyli, na co odpowiedział przez sople długich wąsów: — Ludzie dźwigają teraz ciężary większe, niż sami są.
Wyszliśmy na peron, by nie doświadczać wdzięczności staruszka i zgromadzonych wokół niego bab.
Przed małą stacyjką, na srebrnych, szeroko rozciągniętych polach, niczem białe skrzydła goniły strzępy szronu. Po dwa, trzy, po dwadzieścia cały rząd wzbijał się do góry, leciał i spadał zawojem na drzewa, rosnące daleko wzdłuż dróg. Wówczas znikał przez