Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trzymaliśmy ręce przy daszkach, gdy oto jeszcze raz zwróciła się ku nam. Jej ręce w białych rękawiczkach, niby dwie grudki śniegu, przywarły do oczu. Tchnąc naprzód białym oddechem, podała się ku nam z sanek. Ramiona się uniosły i, jakby udźwignąć nie mogąc ciężaru strasznego milczenia, zrzuciły go na lód.
Wyciągnęliśmy się do pożegnalnego ukłonu.
Utkwiła w nas długie spojrzenie i wtedy nagle buchnął z niej dźwięk wezbrany, ogromny, podobny do głosu strun zerwanych jednym ciosem. Zaczątki jakiegoś słowa rozprysły, zalane falą płaczu, który mało powiedzieć płynął! Którym broczyć się zdawała przez powieki, przez ręce, przez usta.
Kujon cisnął czapkę o ziemię. Chciał biec. Leń go zatrzymał łokciem, wygiętym w ukłonie. Stali na przodzie, kapitan w pośrodku. Mięśnie szczęk drżały mu, jak podczas ognia, — z ostrych zielonych źrenic płynęły strugi łez.
— Za nas dwoje, — wołała panna Zofja.
Ale rozerwał te słowa hałas dzwonków, szczęk kopyt i skoczny głos wody. Perlił się w słońcu, miękką granicą spływał po lodzie, bełkotał porywczo w rynnach, cały świat mościł świegotem, od gładkich śniegów aż po kopułę nieba.