Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze tylko rękawiczki. — Wdziewała powoli, obciągając palce. Spojrzenie jej gubiło się bezradnie wśród przedmiotów.
Obładowani pakunkami, zeszliśmy nadół.
Przed bramą — czekały niebieskie sanki w różowe kwiaty i para naszych najlepszych siwków z bataljonu. Szosę i przeciwległe budynki zasłaniał rząd drzew, pokrytych śniegiem. Czarne gałęzie zdawały się prężyć pod tęczowemi aksamitami światła. Przez niskie krzaki widać było na tle błękitu maszerującą gościńcem kompanię. Broń się iskrzyła, żołnierze śpiewali a pędzący przed oficerem pułkowy pies „Zbój“ ujadał rozgłośnie.
Ale i śpiew, i szczekanie i marsz grążyły się w skocznem tętnie odwilży.
— Będzie pani miała śliczną drogę. Sanna jeszcze trzyma, — ucieszył się kapitan.
Skinęła potakująco.
Staliśmy półkolem przed bramą i każdy dorzucał jakieś zdanie, by rozmowa nie wygasała.
Najwydatniej ją wspierał głos tającego lodu. Na każde słowo odzywało się dziesięć i sto kropli, bębniących w kamień, glinę i piach. W zatkanych rynnach bełkotał niecierpliwie tok wody. Całe powietrze wypełnione było rozgwarem. Tysiące maleńkich okrzyków drżało między błękitem a miękkiemi śniegami.
Do kapitana przystąpił ztyłu Kujon. — Co jest, — pytał, — i właściwie co ma być?
— Z czem?
— Miałeś, kapitanie, raz dwa odprawić całe „nabożeństwo“, tymczasem knoci się, knoci i knoci...