Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na peron. Daleko, pod lasem, niby czarna szpulka, ukazała się lokomotywa, z białą smugą ostrego gwizdu u góry. Usunęliśmy się na bok, dając miejsce krzykom, tobołom, koszom, zajdom, węzełkom. Na stację wpadł pociąg, okryty śniegiem, ludzie wszczęli hałas jeszcze większy.
Gdy Kujon: — Jest, jest, to ta będzie!
Stała przy oknie wagonu, w fioletowej, aksamitnej czapeczce. Czarne karakuły połyskiwały metalicznie na jej wysokich piersiach.
— Skąd wiesz, że ta?
— Skąd wiem? — Kujon żachnął się. — Bo się patrzy, — taką ci się jakąś przestrzenią patrzy!
Szła ku nam. Skłoniliśmy się ceremonjalnie.
— Panowie pozwolą, że się przedstawię. Jestem —
— Ależ tak! Otrzymaliśmy depeszę pani. Panna Zofja Kruszewska.
— Tak właśnie. To tu kwateruje piąty pułk piechoty? — jej czysty głos odosobnił się jasno w hałasie odjeżdżającego pociągu.
Z pod aksamitnej czapki wyjrzały ku nam czarne, matowe oczy. — Gorące, jakby w ukrytej głębi amarantem przejęte.
— Panowie czekaliście tu na mnie?
Stropiliśmy się. Była bardzo piękna, jak na nasz mały pułkowy gust. Białe, czyste czoło, niby oddane pogodzie jakiegoś szczytnego zapomnienia. Na niem czarne brwi, podobne do cieniutkich, rozpiętych ostrożnie skrzydeł. Z pomiędzy ich łagodnego zbiegu wynikał nos, pewną linją kreśląc malutki garb, jaki mają stare modele królów, — mały, burbońsko-feodalny.