Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poszliśmy do kapitana. Nie spał jeszcze. Wyłuszczyliśmy, w czem rzecz i że trudno nam bardzo „tak“ sprawę załatwić...
Jego mała, do żbika podobna głowa uniosła się z płaskich poduszek. Nie widział „w tem“ nic trudnego. Wprost przeciwnie!
— Tylko brak doświadczenia, tylko niezrozumienie charakteru służby żołnierskiej może pozwolić na czułości tam, gdzie, — poklepał się po nagich ramionach i, obciągnąwszy koszulę nocną, oznajmił, że sam wszystko załatwi.
Nazajutrz, w myśl ustanowionego programu, wszyscy oficerowie naszego bataljonu byli w kasynie, by po rannem śniadaniu, z „odcieniem państwowo-twórczej żałoby“ pożegnać pannę Kruszewską.
Razem z nią piliśmy kawę, kapitan po prawej ręce, najstarszy porucznik, to znaczy Leń, po lewej. Słońce grało światłami w zastawie stołu, z pomocą niejako śpiesząc stanowczej inicjatywie naszego dowódcy. Mówiliśmy o zmianie pogody, w nocy bowiem przesiliło się, od rana trwała odwilż, kapiąca z wszystkich rynien, rozdzwoniona po wszystkich gałęziach, nawet w murach tak żywa, jakby i przez ich treść najściślejszą głos miękkiej kropli przenikał.
Kapitan nie uciekał się do żadnych wybiegów, prawiąc twardo, do rzeczy.
— Przypuszczam, — mówił, — że razi panią trochę ów za rodzinny sposób z jakim razem jemy, pijemy? Ale tak już zżyliśmy się ze sobą! Dowodzę tym naszym drugim bataljonem i jestem razem z tymi panami prawie od początku wojny.