Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy wtem pociągnęło ją wprzód. Ujęła nową stronicę w obie ręce i poniosła ku oczom tak ostrożnie, jakby kartka utkana była z pajęczyny.
Na białym arkuszu, pod fotografią oficera, zarysował się cień profilu panny Zofii.
Cofnęliśmy się wtył.
Czytała powoli każde słowo. Widać, że czytała kilka razy to samo. Wyciągnęła rękę do chorążego, żądając następnych arkuszy. Jakby miał w swem rozporządzeniu niewyczerpane zapasy z tą samą podobizną.
Wtulił głowę w ramiona i podał kartę wojskową, złożoną w czarnej pochewce.
— Dziękuję panu. Bardzo panu dziękuję. — Na podobieństwo człowieka, który tylko co powrócił z dalekiego biegu, wytchnęła. Poczem, w innej, oschłej tonacji: — Teraz rozumiem! To się nazywa karta wojskowa, a tamto arkusz ewidencyjny. Tak to panowie macie podzielone, — prawda?
Złożyła papiery. Blade powieki zsunęły się, rzucając znikomy cień na policzki.
— Bo ci powiadam, — szeptał Kujon do Lenia, tak dalej nie może być. Ja go tu żywcem widzę, bracie, między nami... Żywcem! Wszystko dawno skończone, a tymczasem... — Ja go tu żywcem widzę...
Podeszliśmy, Kujon, Leń i ja, gotowi podtrzymać, podeprzeć, pełni skorej pomocy.
— A, — czy proszę pana, — pytała już znowu z urzędową niemal uprzejmością — codziennie o tej porze macie panowie tyle roboty w kancelarji?
Chorąży odpowiedział, że codziennie, zresztą, to zależy od pory i okoliczności.