Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śliczną budowę tego nosa powlekała cienka skóra, lśniąca pod oczami niebieskawym blaskiem. Ów blask niewiadomo kiedy przechodził pod orzechowemi oczami w puszysty cień. Nozdrza wycięte były ostro i delikatnie a skraj ich przypominał krańce świeżo rozkwitłych płatków.
Usta spokojne, małe, ciche.
Stropiliśmy się i, zamiast poprostu odpowiedzieć, że otrzymawszy depeszę, wyjechaliśmy naprzeciw, nic nie odpowiedzieliśmy.
Brwi panny Kruszewskiej załamały się, policzki oprzędło nieznaczne drżenie, jasność spojrzenia zgasła. Zdawać się mogło, że ta twarz błyska, ukazuje się, — niknie...
— Et, — siepnął się Kujon, — oczywiście, czekamy tu na panią z sankami.
Przedstawiliśmy się. Podawała nam rękę w białej glacée rękawiczce.
— Ach tak, z sankami. Bardzo panom dziękuję. Czy daleko mamy do pułku?
— Bynajmniej. Około piętnastu minut jazdy.
Stała bez ruchu, wciąż na tem samem miejscu. Wydawało się, że czeka na kogoś jeszcze. Na służącą, na rzeczy? Wzrok jej szedł powoli po gzymsach stacyjnych, mijał ludzi, długim promieniem pełzł po śniegach.
— Więc to tutaj kwateruje, proszę panów, piąty pułk przez zimę? — Schyliła głowę i nagle na nas spojrzała. — Zacisznie ma tu pułk, prawda?
— Owszem, dobrze tu jest. — Jakby dla usprawiedliwienia dodał Leń jeszcze, — po tylu przejściach należy się wkońcu...