Noc letnia (Krasiński)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Noc letnia
Wydawca Maulde i Renou
Data wyd. 1841
Druk Maulde i Renou
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




I
1

Widziałem kiedy ją wiedli — w białych szatach, z wieńcem na głowie szła w przerażeniu — Kościół stał jako ciemny cmentarz przed jéj oczyma — Wszyscy się uśmiechali z radości starzy i młodzi — Dzieci za Aniołków przebrane potrząsały kwiatami — Sam Biskup i powierne kapłany wesołym patrzyli wzrokiem, w sutych dalmatykach — Lud się cisnął zazdroszcząc i chwaląc i życząc — Ona jedna tylko milczała, z spuszczonemi oczyma, oparta na ręku służebnic.


I w jéj kibici coś znękanego, bezsilnego było — I w jéj źrenicach nie jasno przebijał promień duszy — I z jéj ust nieco rozchylonych trudno się domyśleć, wyjdzieli modlitwa czy skarga - Idąc wzdłuż kaplic podnosiła rękę i przeżegnać się chciała, pół-krzyże tylko kryśliła w powietrzu — przed obrazem Bogarodzicy skłoniwszy głowę, znać przyklęknąć miała, lecz sił jéj nie stało i szła daléj ku wielkiemu ołtarzowi, a wielki ołtarz stał w głębi podobny do grobu.


Tam ojciec czekał na nią w kole krewnych i powinnych, z dumą w oku starem — I słuszne miał prawo do pychy, bo cudniejszem dzieckiem nikomu Bóg nie opromienił schyłku życia - Ona dotąd była jak najmilsza gwiazda nad jego zstępującą drogą; dziś tylko pierwszy raz w życiu zamglona — lecz on niezważał na chwilowe zaćmienie, bo w téj dobijającéj godzinie wszystkie jego marzenia dopełnić się miały — Rzekł więc do otaczających: «Patrzcie jak niewinna, drży w niewiadomości szczęścia swego» — i sięgnął wzrokiem tak jak kościół długi, by ujrzeć ażali nie przybywa Pan młody — siwe brwi zmarszczył niedostrzegłszy go nigdzie!



Ale wnet znów miał spokojne i pogodne czoło. — O! złudzenia starców, jak posągi ryte z głazu, pośród ich dusz stoją — chyba śmierć je rozłamie, lecz nie strąci ich żadna przestroga na ziemi! Kto młody, ten malowne sny widzi w powietrzu — Tęcze nad nim się krzyżują i znikają, wiara na przemiany precz idzie w zwątpienie — U bliższych grobu, twardsza nadzieja i żądze przezwane rzeczywistości imieniem — Między prawdą a niemi stanęła opoka doświadczenia — siedzą na niewzruszonéj, a strumienie życia, morza fal grających pędzą tymczasem i mijają w dole!



Tam zwichnięte stery, poszarpane żagle, opadłe wieńce i serc spalonych popioły, wiecznym wichrem gnane, tłoczą się i giną w oddali! Tam gwiazd dźdże nieustanne z głuchym gasną szumem, a wszędzie modre szydzą piany i w nieskończoność garnie się rozbicie! — lecz im nic do tego — sami wrośli w skałę i domy budują nad huczącą głębią — każda fala co przelewa się w drugą, wydaje się im ołtarzem szczęścia i pokoju — potem córom i synom ludzkim każą ślubować na wierność przed niemi. — Ha! nim ci domówią przysięgi, już ołtarz pod drugim widnokręgiem płynie!


Teraz oblubieniec wpadł do kościoła, rzezki i hoży, z drużyną pysznie ubranych, sam w narodowym stroju — lecz naród jego nie był starca narodem — Tłum rozgina się na prawo i lewo, niskiem witając go czołem — ledwo raczył niektórym się odkłonić i dzwoniąc o marmury posuwistemi kroki, stanął przy narzeczonéj klęczącéj już teraz — Ona niezdołała powstać! — Ojcu jéj znikomie usta na ramieniu złożył, potem rozmawiali przyciszonym głosem, starzec z królewską powagą, młodzieniec hasając rękoma — Zwolna zbliżył się tymczasem Biskup i zwolna zapalono gromnice na ołtarzu — wielkie w téj wielkiéj świątyni stało się milczenie — na wieki rąk dwoje, dusz dwoje, połączyć się mają — Dreszcz uroczysty rozbiegł się po widzach.


O szyby różnobarwnych okien, rozpłonił się promień zachodzącego słońca — Zdało się przez chwilę że tam krwi potok płynie i pluska, aż zniżył się i skonał wśród zmierzchu — lecz ostatnim blaskiem drasnął głowę człowieka stojącego samotnie w przybocznéj kaplicy — przy nim leży na pomniku posąg rycerza — On jak drugi posąg niewzruszony, przykuł się wzrokiem do ołtarza kiedy Biskup przemawia do oblubienicy — co w jego duchu się dzieje, mrok na jego twarzy zaczaił — jednak, kiedy chwilowa łóna co zgasła już teraz przepływała po niéj, każdy co k'niemu zwrócone miał przypadkiem oczy, dostrzegł wyraz niesłychanéj walki na tem czole wzniosłem — nikt jednak ni modlitwy ni westchnienia nie usłyszał, ni jęku — Wargi ściśnione i boleść kształtem uśmiechu zakrzywiona na nich! — to jedno błysnęło i znów utonęło w cieniu.


Lecz kiedy świętym obrzędom stało się zadość, kiedy Pan młody podniósł żonę a ona padła w ojca objęcia, i ojciec ją niósł ku bramom kościoła i tysiąc gromnic szło za niemi i stopniami upływała ciżba, i kroków odgłosy wolniały oddalając się — i wreszcie pustkami stanął przybytek — spiący tylko umarli w nim zostali, i kilku żywych umarłych krzątało się po jego głębiach, zakonników kilku — wyszedł ów człowiek z kaplicy i rozkiełznany, szybki, uderzył piersią o stopnie ołtarza, zerwał się i padł na nowo, aż wreszcie siadł, lampą pozostał nad krzyżem srebrnym blado oświecony — nie ku obrazom świętych zwrócone jego oblicze, ale ku bramie którędy wyszli oni wszyscy — Tam błękitu nocnego kawał, i jedna gwiazda miga — On w nią patrzy i sztylet z pod płaszcza wyciąga — i patrząc w gwiazdę z pochwy klingę bierze — i patrząc w gwiazdę, ostrzy ją na zgrzytającym kamieniu.


Tak w snie magnetycznym z odkrytą źrenicą, nic nie widząc, nic nie słysząc, chorzy stąpają śmiało w księżyca promieniach — potęga któréj nie czują, stała się niemi — ona im ręce zbroczy krwią nieprzyjaciół, ona ich odejmie brzegom przepaści — Namiętność w słońca promieniach, czerpa żary swoje, lecz równie pewno niesie, równie dziko pędzi!


I do owego człowieka zbliżył się mnich przyklękając przed wielkim ołtarzem, potem rzekł: «Ktokolwiek jesteś bracie, idź na spoczynek i niemieszaj pokoju Pańskiego.» Ale on mu nic nie odpowiedział — Za tym szedł drugi i rzekł: «precz z kościoła bo świętokradzcą jesteś.» Ale on mu nic nie odpowiedział — aż trzeci przed nim stanął i zawołał: «Wyklinam ciebie i to żelazo któregoś u stóp krzyża śmiał dobyć.» — A wtedy wstał winowajca i odparł: «Na te słowa czekałem by cios stał się niechybny a rana śmiertelną» — i wyszedł powoli — powoli jakby liczył kroki własne, wiedząc że ostatnie na ziemi!


Tymczasem rozwiodła się po niebie noc tak przejrzysta i cicha, że każdy co ją widział uczuł w piersiach dreszcz rozkoszy, w duszy szczęścia przeczucie — Jéj cienie owinęły pola i gaje — Jéj gwiazdy weszły nad górami jak duchów w błękicie ukrytych, płonące źrenice — Ziemia w przepasce z ciemności wonią kwiatów tylko i westchnieniem wód odwdzięcza się im wstydliwie, za złote spojrzenia — Właśnie takiéj nocy trzeba dla tak świetnych ślubów — od niej pocznie się długa wiosna obojgu szczęśliwym — Czegoż im więcéj można życzyć na ziemi? — On, wzięty u Króla, Pan wielu służebnych — Ona, śliczniéjsza od Aniołów, wniosła w dom męża ziemie obszerne posagiem — Matki nieznaleść któraby jéj niezazdrościła — Młodzieńca któryby mu nie złorzeczył — a ojciec stary dopiął myśli swojéj — odtąd mu dni płynąć będą wśród uśmiechów córki i potęgi zięcia — a drobne wnuczęta jak kwiaty wyrosną mu na ścieżce przed grobem!


Sute też na zamku wyprawił wesele — nie wielu książąt na takie mogłoby się zdobyć — Wysoko nad całą krainą beczki smolne i kagańce świecą z murów — na podwórcach tak jasno jak we dnie, okna komnat otwarte, w komnatach sto harf gdy zabrzmi, trąby gdy zagrzmią, stóp tańcujących szum wzbija się i leci — porwane koła kręcą się, plątają, szaleją — On sam obchodzi świetlice i zagrzewa gości — Łza w jego oku nabrzmiewa, łza co z trudów życia wydobywszy się, pod koniec dziękuje Bogu za tyle dni co szły w krwi i pocie kiedy w tym ostatnim można o nich wszystkich zapomnieć — Wyszedł na przysionki i z ganku sypnął ludowi pełne misy srebra — wrócił i dyjamenty przyszpila napotkanym dziewojom do łona — Giermki co za nim idą, garbiąc się pod ciężarem bogatego sprzętu, podają mu naprzemian szable i złote łańcuchy, strusie kity i tureckie handżary — On na pamiątkę tego dnia niemi gości darzy — Czasem też stanie, weźmie z rąk pacholęcia spory kielich i usta małmazyją odwilży — potem idzie daléj łaskawym ukłonem witając, łaskawym wzrokiem błogosławiąc wszystkim!


Teraz wszedł do środkowych gmachów, do wybitéj przez wszystkie piętra sali, kędy gaj przyniesionych krzewów ściany oplatał w dole, w górze zaś stropami złotemi, gzymsami z marmuru wiły się sklepienia — i na nich herby ojców jaśniały, nieskażone, święte! — Stanął u wejścia i pojrzał szukając dziecka swego — ale jéj nie ujrzał wśród krążących par, ani odkrył w tłumie patrzących — Pan młody tylko pląsał od jednych pań ku drugim, naprzemian znikomym z tą i z ową połączony tańcem — po drugi raz w tym dniu, ściągnęło się czoło szczęśliwego starca drgnieniem gniewu czy smutku — skinął na zgraję — rozstąpili się wszyscy — on przeszedł wśród nich i kroczył ku pomarańczowym drzewom kędy pustkami stały w framugach siedzenia lamowemi zasłane makaty — Tam szukał córki chwil kilka jeszcze, aż zatrzymał się od razu, jakby nagłym uderzony bolem — Siedziała ona z oczyma spuszczonemi ku wiązce róż leżącéj na kolanie i odrywała ich listki marząc o czém inném — wreszcie same ciernie w ręku się jéj zostały.


Starzec cicho przystąpił i przewiódł na sobie że łagodnym rzekł głosem: »Biedna matka twoja, jakżeby dziś szczęśliwą była — zaco Bóg niedozwolił jéj tego dnia doczekać? — Drżąc podniosła głowę, drżąc ścisnęła mimowolnie ostatki róż w dłoni — potem nazad w pomieszaniu przypiąć je chciała do sukni — przyczepiły się ostre gałązki do rąbka i sterczały krwią jéj palców zadraśniętych, świeże — «Czemu płaczesz; zapytał starzec, jedynaczko moja? — Wspomnienie matki nie mogło do tyla cię wzruszyć, boś jéj niewidziała nigdy — w dniu twego na świat przyjścia ona odeszła do ojców — ah! tyś się skaleczyła córko!» — I wziął jéj dłonie i wyjmował z nich drobne ostrza kolców — Ona mu odparła: «O! nie to mnie boli ojcze,» potem zaraz dodała: «owszem to, nie co innego ojcze» — i zamilkła — łzy jedne po drugich spadały z jéj lica — On oparł się na jéj ramieniu: «Widzisz jaki stary jestem, drżą podemną kolana — prowadź mnie» — i szedł z nią zamyślony, gotując się do mówienia, lecz słowa nie mówiąc — Naokoło nich wszędzie woniały kwiaty i muzyka brzmiała!


W téj chwili odezwał się zegar przybity do górnego gzymsu — nad nim kuty ze spiżu siedział jedynowładzca wielu królestw dawnych — za każdem uderzeniem wychodził ze ściany posąg jednego wojewody i szedł się kłaniać umarłemu Panu, potem znikał roztwierającym się pochłonięty murem — Przeszło ich dwunastu! — Wtedy z odległych komnat zamku wzniósł się chór niewieścich głosów, z razu jak szum błędny i nierozgarniony — ale coraz wyraźniejszy, z dalszych sklepień przesuwający się pod bliższe, wołający na oblubienicę — Ojciec sam wzdrygnął się w téj chwili, blednącą córkę porwał w objęcia i uchodził z przejścia w przejście, z izby do izby, z ganku na ganek, wszędzie swatek ścigany chórem, wszędzie chcąc przemówić a niemogąc słowa wypowiedzieć — i wszędzie naokoło woniały kwiaty i muzyka brzmiała.


Wreszcie stanął w kaplicy zamkowéj kędy jego naddziady w kamiennych spoczywają trumnach — Gromnic kilka nad niemi się pali i zewsząd czarne spływają obicia bramowane srebrem — Ona z rąk starca przypadkiem na grób ostatni, najmłodszy, na grób własnéj matki się ztoczyła i siedzi, milczy, truchleje — On rzedł do niéj: «Bóg nie raczył po mieczu przeciągnąć mi rodu, kądziel tylko pobłogosławił w domu moim — lecz ten który cię pojął, przysiągł imie nasze przybrać i dzieci twoje zwać się będą jak ojcowie moi — szanuj szczęście którem Opatrzność się uwieńczyła — Pani równéj tobie, pani tylu włości i skarbów, niema w całéj ziemi naszéj — pamiętaj więc, być mężowi do śmierci posłuszną i wierną.»


Te słowa mówił głuchym głosem — zdawało się że każdem z nich probuje serce milczącéj — lecz kiedy nic nieodpowiadała, kiedy tylko coraz niżéj spusczała skronie i w końcu jéj czoło utonęło w jéj dłoniach i wieniec ślubny zśliznął się z włosów, on z jękiem zawołał: «Czy słyszysz, nadchodzą cię oderwać od łona na którem wzrosłaś — pożegnaj mnie mówiąc żeś szczęśliwa» — Lecz ona cisnąc jeszcze mocniéj ręce i kryjąc oczy milczała — «Dziecię, ty chcesz bym się położył obok tych umarłych i nie wstał więcéj — Dotąd w spojrzeniu ócz twoich błękitnych był mój spoczynek po burzach tylu — jedyną perłę moją oddałem w cudze ręce, bom chciał by nieznanym zajaśniała blaskiem — Co się dzieje tobie, dziecię? przemów do mnie słowo jedno — raz jeden się odezwij, choćbyś miała się skarżyć lub wyrzec żeś nieszczęśliwa!»


I z przerwanym oddechem, oburącz wsparł się na grobowym marmurze, czekając odpowiedzi — Do połowy nóż tkwi mu już w sercu — jeden jęk, jedna łza, jedno jéj wzdrygnienie może teraz to serce rozerwać. — Ona wzniosłszy oczy, zdała się śledzić wyrazu litości na ojcowskiem licu i zdała się przez chwilę wierzyć iż jeszcze nie wszelka zniknęła otucha — Zsunąwszy się, klękła na głazach, modli się słówmi i całą postawą do niego — dreszcz gwałtowny odrzucił starca od pomnika żony — «Co za imie wyrzekłaś — niepowtarzaj go — możem niesłyszał dobrze — milcz — milcz — nie — ty niemogłaś myśleć o wygnanym niewdzięczniku, co teraz z wrogami na mnie spiski knuje, za to żem mu świetne losy gotował w przyszłości, za to że był synem brata mojego! — a jeśli go żałujesz, jeśli kiedy miałaś nędzną nadzieję że ci pozwolę buntownika widzieć lub rękę mu twoją oddać, ah! wraz z nim i ty bądź przekęta!»


Podniosła się dziewica — ona dotąd cierpiała w milczeniu jak smętna ofiara niesiona na mściwych Bogów ołtarze — Teraz odparła zimno i stanowczo: «kochałam go ojcze» — Starzec nie dotrzymał tym cichym, śmiertelnym wyrazom — Zakręciło mu się w głowie i zniszczony jak wszystkie nadzieje którym ufał, padł u stop grobowca — przez chwilę duch jego wraz z duchami przodków spoczął w nicości — a kiedy się przebudził ujrzał nad sobą, twarz bladą córki i uczuł jéj uściski wołające go nazad do życia, i usłyszał zarazem tuż nad sobą brzmiące ślubnéj pieśni zwrótki — próg kaplicy przechodziły szukające niewiasty i szły śpiewając, i zwolna śpiewając otaczały oblubienicę śnieżnem kołem — za każdem słowem zbliżają się bardziéj — ona chowa się pod ramiona jego!


Wreszcie objęły ją, porwały i wloką sypiąc kwiaty na podłogę, paląc kadzidła i nowym hymnem głosząc wschód jéj nowego życia — Starzec stąpa za chórem, z daleka, leniwo — i gdzie rozmijały się drogi, gdzie ją swatki unieść miały do ślubnéj komnaty, stanął i nad zemdlałą znak błogosławieństwa ostatni raz kryśli — potem został sam jeden i ku salom godowym zmierzać zaczyna — stopniami odzyskuje przytomność, wolą duszy prawdę jakby sen zwodliwy rozgania, a rozkazując jéj niebyć, uwierzył może iż niebyło jéj nigdy — Kiedy wchodził między biesiadujących, znów władał sobą i spokojna powaga leżała mu na twarzy.


Pan młody przemawiał do przyjaciół: «Wy, z którymi dni tyle przebyłem w obozach i na łowach, słuchajcie drodzy! wam jeszcze i tę noc poświęcę — ślubuję nie spojrzeć na żonę moją aż wejdzie pierwszy promień świtu — Jak tam na niebie?» Do okna skoczył jeden z towarzyszy i krzyknął: «księżyc dopiero w samym środku nieba» — «A więc do was jeszcze i z wami,» zawołał młodzieniec i wychylił czarę i rzucił, oprawną złotem, sadzoną dyjamentami, przez stół najbliższemu — Ciężka dłoń starca w téj chwili na jego spoczęła ramieniu — obejrzał się i chwytając za drugi puhar «zdrowie twoje ojcze, rzekł, i wy wszyscy spełnijcie je ze mną» — Ale pan zamku nie podziękował, jedno wskazał zięciowi otwarte podwoje i dalekie zakręty, któremi szły niewieście postaci wracające w milczeniu i ginące w cieniach — Młodzieniec odparł potrząsając płowych pukle włosów: — «Patrz! na tych wesołych i mężnych co mi po dziś dzień służyli tak wiernie — przysięgą związałem się z niemi — do jutrzenki razem pić będziem i śpiewać — Tę noc najpierwszą, najmilszą poświęciłem im» — to mówiąc porwał za dłonie obok stojących i krzyknął: «Za to podły buntowników motłoch ścigać będziecie w tych górach póki mi rozkazów a wam ducha stanie» — wszyscy odkrzyknęli chórem: «Niech żyje książe nasz!» — Z razu twarz starca pokryła się gniewu rumieńcem — ale te wyciągnięte ramiona, te dobyte do połowy miecze, ten zapał ich wszystkich, myśli jego rozerwał — wspólna sprawa lepszą ich połowę zabrała — Przyszłość i potęga, duma i nienawiść przesłoniły mu postać samotnéj, płaczącéj, opuszczonéj — i sam dodał głosem który niegdyś grzmiał pośród szczęku bitew: «Biada buntownikom!»


Dłużéj jednak z gośćmi pozostać nie raczy — ponuro skinął na giermków — Oni przed nim z pochodniami stają — Młodzieniec na chwilę odbiegł swoich i teścia oprowadza aż do progów sali — Teść go pożegnał zimnym wzrokiem wstrętu — On wraca i woła: «Przez dobry kindżał mój niecierpię przymusu — świeżom pojął dziewoję nie żadne kajdajny — Smutny księżyc niechaj starym pannom zmarszczki srebrem krasi — mnie rumiane słońce wyda piękną żonę moją» — i nożem greckim rzucił w złoty gwóźdź przeciwległéj ściany — trzydzieści nożów dobyli z pochew towarzysze — żaden celu nie utkwił tak blisko — zatem nalawszy pełne czary piją chwałę wodza! — On stał się piękny krasą próżności na licach — ręką rozwiewa i głaszcze sobie włosy — żartami ściga towarzyszy, dowcipnie, ostro, brzęcząc i kłując jak osa — oni mu odpowiadają szumem poklasków — W takowych chwilach duszą na zewnątrz podany, zwykł on wdzięcznie się ślizgać po saméj życia powierzchni — krew mu się z serca przenosi do twarzy — tam ona łudzi rumieńcem — rysy grają — oko płonie; lecz w sercu pusto jak u zalotnicy!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.