Na zgliszczach (Junosza, 1884)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Przez drogę, wiodącą ze wsi ku folwarkowi, ciężkim ale pewnym i równym krokiem szedł Marcin. Rogatą czapkę nasadził na czoło, w ręku sękaty kij trzymał, a poły od sukmany za pas pozatykał, żeby mu lżej iść było.
Przyszedłszy na folwark, zatrzymał się trochę. Spojrzał raz na dworek, to na oficynkę znowu, jakby się namyślał, czy tu, czy tam wejść. Pomyślawszy chwilkę, ku oficynie się zwrócił.
Postał chwilę przed drzwiami, buty z błota otarł na progu i za klamkę poruszył. Drzwi otwarte były, wszedł więc i schylając się nizko ku ziemi, powiedział: »Pochwalony«. Dyrdejko za stołem siedział i pisał. Zobaczywszy wchodzącego chłopa, odłożył pióro.
— A Marcin! jak się masz stary, co powiesz?
Chłop zwyczajem swoim po głowie skrobać się zaczął.
— Niby ja to — mówił — potrzebnośći wielgiej nie miałem, jeno tak...
— Chciałeś się dowiedzieć, co słychać? zobaczyć, jak tu żyjemy?
— A juści...
— Źle, źle, mój bracie, a kto wie, czy gorzej jeszcze nie będzie?
— I musi, panie, ze będzie, bo się zydy śkaradnie kręcą, tak teraz po wsiach latają, że im się jeno łby na biedkach trzęsą.
— Latają, powiadasz?
— A juści, wielemozny panie i to nie przez racyi oni się tak kręcą wsędy, a juz najbardziej kiele nas.
— Spodziewają się czegoś...
— Bo i pewnie... o licytacyi coś gadali... Nie dokończył chłop, czapkę miął w ręku, z nogi na nogę przestępował, widocznie chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dyrdejko spojrzał mu bystro w oczy. Wstał, zbliżył się do niego, a ująwszy za klapę od sukmany, rzekł:
— Słuchajno, Marcinie, tyś tu takoż bez kozery nie przyszedł, mów więc śmiało, co chcesz? sami tu przecież jesteśmy.
— Dyć to prawda, panie, chciałem ja se wymiarkować tu jednę karkulacyę i długom myślał, czy do wielemoznego pana tu przyjść — czyli do samej dziedzicki?
— No — i przyszedłeś do mnie?
— A juści — bo to je taka śtuka, co nie kobieckiej głowy do niej potrzeba. Kwarda rzec i markotna! jesce by się pani zalamentowała — i tylo!
— I jakaż to sztuka? nie strasz-no stary, tylko gadaj.
— Tedy zydy gadały, co mają Zarzecze kupić, het ze wsyćkiem jak je — i nawet mnie namawiały, zebym z niemi do współki był. Mądre oni som, panie! zara las het wytną, a ziemię wezmą zadarmo, a potem do miemców pojadą i na kolenije folwark puscą...
— I cóż? przystałeś Marcinie do w spółki?
Zaczerwienił się chłop.
— Wielemozny panie! bez co mnie pan tak beśta?
— Cóż to za besztanie? interes, korzystny nawet...
— Niech je ta marności z takim jenteresem — jo nie cygon!
— Więc nie chciałeś?
— Powiedziałem zydom ze się namyślę — no i przysedłem do pana. Dyć grosowiny trochę mam, a i jensze gospodarze nie przez grosa, a co z nim robić? Juści wiadomo, ze ziemia nalepsa, ale i dziedzicki śkoda, zeby się miała z dzieciami gdzie tułać po świecie... Wedle tego ja tu jestem, wielemozny panie.
Dyrdejko się zamyślił i długo nie odpowiadał; — chłop tymczasem do kieszeni siągnął, tabakierkę z kory brzozowej z niej wyjął i zażywał powoli, jakby dając czas tamtemu do namysłu.
Przez chwilę trwało milczenie; Dyrdejko pierwszy głos zabrał.
— Poczciwy jesteś, stary! — rzekł z uczuciem.
— Chłop... — odpowiedział Gajda — ni taki, ni siaki, jeno chłop prosty... nicyjej zguby nie pragnący.
— Jakże więc?
— A tak, wielemozny panie. Folwarcysko wielgie je; gdzie tera, przez pańscyzny, takiej kobyle poredzi? Na tyli śtuk gruntu, tyla łąków! toć to śkaradnej forsy trzeba, a zkąd ją weźmieta? Więc ja se tak pomiarkowałem: Mają zydy kupować, las zmiscyć, a reśtę miemcom przehandlować, to mozeby lepiej nase gospodarze co wzięły...
— Kupić chcecie?
— A niby... Widzi wielmozny pan te łąki, co het za Zastawiem, gdzie pan będzie tyle śtuk drogi po siano posyłał? albo całe to pole za lasem? Nim parobek ze sochą tam dojdzie, to i południe będzie, a nam toby dycht pasowało. Niech se wielmozny pan pomiarkuje, bo mnie się zdaje, co ja sprawiedliwie gadom...
Dyrdejko zamyślił się i szybko po stancyi chodzić zaczął.
— Masz ty racyę, Marcinie — rzekł — ale niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo zrobić.
— Bez co nie łatwo? panie.
— Form dużo, prawnych form, segregacyj, pomiarów, różnych rzeczy. Nie będę ci tłómaczył, bo się na tem nie znasz, ale powiadam ci, że to rok, dwa lata przejdzie, nim się to uregulować może, a tymczasem...
— Miarkuję ja panie, tymcasem zydy...
— No tak, tak, mój Marcinie.
— Wielemozny panie, to bajki! ja tak se karkuluję po chłopsku. Papierów my orać nie będziewa, jeno grunt, a jak nam pan on grunt wydzieli zebyśwa orać mogli, to my, choć dziś, zara pieniędzy przyniesiewa, a papiery niech by ta i później. Omentra tez moze potem odmierzyć. Sprawiedliwie powiadom, wielemozny panie, co państwu po tych kawałkach? a sprzedawsy, mozeby się trochę połatało.
— Prawda, ale przecież bez dziedziczki tego nie zrobię; toć to nie obwarzanek za grosz sprzedać! Bądź co bądź, dziękuję ci Marcinie, żeś z tem przyszedł, i miło mi jest że myślałeś o nas — dziś jeszcze z panią pomówię i mam nadzieję, że się zgodzimy. Nawet, wiesz co, pójdź ty do niej sam pierwej.
— A no, jak pójść to się i pójdzie, ale jesce chciałem się pana o coś zapytać.
— O cóż to?
— Cy... jakiego pisma nie było?
— Od niego?
— A juści, jak on tam sierota na świecie se redzi?
— Było pismo, ale niewesołe, biedę klepie, o swoich pamięta, a i ciebie Marcinie, kazał pozdrowić.
— Bóg mu zapłać! prawdziwie bo dobre panisko było, niech go tam Najświętsa Panienka pociesy i pzyprowadzi scęśliwie. On się, wielmozny panie, nie będzie gniewał, jak my te kawałki pokupujemy, bo on sam, choć niby i dziedzic, zawdy powiadał, ze to tylo prózna mitręga dla dworu. Pójdę ja, panie, do dziedzicki, co będzie, to będzie! a jeśli jej się spodoba, to ja zara z chłopami pogadam i po obrządku tu do wielmoznego pana przyjdziewa. Ja tak miarkuję, ze, choć na to mówiący — i między nami zdybie się jenszy kręciel, to przecie i taki za kupą pójdzie...
Poszedł Marcin do pani. Dyrdejko sam w stancyjce pozostał.
Przypatrzmy się temu żmujdzinowi.
Była to oryginalna figura. Ile lat życia mógł liczyć, tego z powierzchowności jego niktby nie odgadł. Wyglądał na pięćdziesiąt, a miał siedmdziesiąt co najmniej. Nizki, krępy, o szerokich ramionach, z twarzą czerstwą jeszcze, ruszał się żwawo, gestykulował z ogniem.
Twarz jego miała wyraz sarkastyczny. Z pod krzaczastych, gęstych i najeżonych brwi, błyszczały oczy nieokreślonego koloru, pełne ognia. Czy był blondynem, czy brunetem niegdyś, któż mógł zgadnąć? Nad czołem jego piętrzyła się czupryna gęsta, twarda jak szczotka, barwy niby szpakowatej, niby płowej, jakby przykurzonej nieco. Kości policzkowe wystające miał, nos niewielki, wąsy przystrzyżone krótko. Ręce suche, żylaste, znamionowały niepospolitą siłę fizyczną.
Ubierał się oryginalnie, gdyż garderoba, skompletowana jeszcze przed trzydziestu laty, wystarczała mu aż dotąd.
Znaleźć w niej było można i frak cynamonowy z guzikami żółtemi i jakieś rajtroki przedpotopowego kroju i kołnierzyki, co z mantynowej chustki jak dwa rogi sterczały. Te kostjumy wszakże przywdziewał Dyrdejko tylko w uroczystych życia godzinach, na codzień bowiem nosił długą z chłopskiego sukna bekieszę, szamerowaną suto.
Pokoik, który zajmował, był bardzo ubogo umeblowany. Proste łóżko, skórą łosiową przykryte, skórzana na niem poduszka, nad łóżkiem mata słomiana, krucyfiks i wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, do której stary Dyrdejko szczególne miał nabożeństwo. Pod obrazem wisiał gruby, staroświecki zegarek, który ongi, dawno już jeszcze, ś. p. dziadek Fulgentego kupił w Gdańsku i jako klejnot rodzinny wnukom przekazał.
Oprócz łóżka, znajdowało się w stancyjce krzeseł drewnianych kilka, stół staroświecki dębowy, papierami założony, szafka i ciężka skrzynka okuta, do podłogi przymocowana śrubami.
W tym pokoiku bielonym, niewykwintnym, już Dyrdejko blisko dwadzieścia lat przepędził. Co wyrwało go ze »Żmujdzi Świętej«, jak ją nazywał? jaka go siła przyniosła z rodzinnych Dziundziszek tu, na szerokie mazurskie płaszczyzny? długoby opowiadać trzeba. Epopeja to cała. Syn niebardzo zamożnych rodziców, od małego czuł pociąg do świata, do książki, do szerszego życia. Należał on właśnie do tej garstki ludzi, co ukochawszy ideał jakiś całą potęgę młodej, a zdrowej i silnej natury, nie płyną za prądem, lecz nadstawiają pierś własną, sądząc, że ona jest opoką, o którą się bystra fala roztrąci. Był to jeden z tych Syzyfów cichych a nieznanych, co chcieli głazy przez wulkan wyrwane, na dawne miejsce podźwignąć, a rzeki rozdrobnione i wpół wyschłe, wepchnąć w dawne, wspaniałe łożyska. Ileż ten biedny Syzyf guzów oberwał! ile razy spadający głaz staczał go razem z sobą ku przepaści! ale nie rachował tego twardy żmujdzin, nie pozował na bohatera, skromny był zawsze a i mówić o sobie nie lubił.
Tułał się, włóczył po całej Europie, ba, i dalej nawet! wszystkiemi prawie językami mówił, a czy się mową Goethego czy Danta odezwał, zawsze zachowywał ten przeciągły, śpiewny akcent, którego się niegdyś, w Dziundziszkach jeszcze, od matki nauczył.
Za granicą poznał się Dyrdejko z panem Piotrem Ostojskim, ojcem Karola; poznał się, a przechodząc z nim razem dolę i niedolę, pokochał go szczerze. Po powrocie do kraju raz tylko pan Fulgenty w rodzinne strony zajrzał, lecz nie popasał tam długo. Jeszcze bardziej smutny, bardziej milczący powrócił i na stałe w Zarzeczu przy panu Piotrze osiadł.
Rządcą tam był, pracował gorliwie, od świtu do nocy był na nogach, a bez jego rady pan Piotr żadnego ważniejszego interesu nie przedsięwziął.
Po śmierci Piotra, Dyrdejko przy młodym dziedzicu pozostał, a tak się wszyscy do niego przyzwyczaili, że uważali go poniekąd za członka rodziny.
Do Dziundziszek stary dziwak wybierał się umrzeć, ale mieszkać i żyć w rodzinnej wiosce nie chciał, zanadto bowiem zraniono mu tam serce. Boć i Dyrdejko kochał. Wyjeżdżając z kraju, pozostawił w sąsiedztwie piękną, modrooką Jadzię, sentymentalną blondynkę, o powłóczystém wejrzeniu, rozmarzoną zawsze, zapatrzoną w gwiazdy. Odjechał z miłością w sercu, z przysięgą wierności na ustach i sądził, że i Jadzia czekać będzie na niego.
Niestety! zakochany biedak tak długo był nieobecnym w Dziundziszkach, że Jadzia zdążyła przez ten czas wyjść za pana Kiełpsza, zostać matką sześciorga cherubinków i dojść do wcale okazałej tuszy.
Kiedy po powrocie wyciągnęła do niego na przywitanie pulchną rączkę, sądził Dyrdejko, że serce mu pęknie. W pamięci stanęły mu żywo obrazy minione, cała wiosna młodości, w której, na tle zieleni i kwiecia, rysowała się sylwetka smukłej, modrookiej Jadzi. Miłości już od niej żądać nie miał prawa, ale mniemał, że jak żebrakowi jałmużnę, rzuci mu jakieś słówko usprawiedliwienia, że się tłómaczyć będzie.
Ale gdzieżtam! Pani uśmiechnęła się tylko, gdy jej Dyrdejko o miłości wspomniał, i rzekła:
— Faramuszki dziecinne! faramuszki! kochany panie Fulgenty, ot, lepiej u nas na kołduny dziś zostań.
A gościnny Kiełpsz dodał:
— Zostań, brateńku, zostań, kiedyś dobry — toż ty u niemców ludzkiego pożywienia nie widział, a u mojej Jadzieńki kołduny, jakich w całym powiecie nie znajdziesz!!
Został na kołdunach Dyrdejko, ale już od tej pory kobiet unikał jak ognia i za wietrzne je uważał istoty. Pożegnał łzawem wejrzeniem Dziundziszki i Żmujdź swoją świętą, westchnął ciężko, potem ręką machnął, jakby pragnąc wyrazić tym gestem, że już abdykował ze szczęścia — i powlókł się na mazury, do przyjaciela, któremu serce swe i pracę ofiarował.
Cenne to były ofiary, bo przyjaźń wierna, a praca sumienna i wytrwała, żelazna można powiedzieć.
Gdy Dyrdejko pana Piotra pochował, pozostał przy jego synu i był mu we wszystkiem pomocą, opieką i radą.
Pomimo różnicy wieku, młody dziedzic Zarzecza lubił towarzystwo Dyrdejki. Raz tylko posprzeczali się mocno. Było to na krótko przed chwilą, w której piękna, młoda gosposia wejść miała po raz pierwszy do zarzeckiego dworku.
— Nie rób ty głupstwa! Karolku, nie waryuj takoż, bo i cóż ci po tem? To wszystko lalki... puste głowy, bez serca...
Jadzieńkę swoją miał stary na myśli.
Ostro przemówili się wtenczas. Później, gdy już piękna pani wniosła pod strzechę dworku ten błogi ład i harmonijny spokój, który roztacza w koło siebie zacna polska kobieta, Dyrdejko trzymał się zdaleka, dziczył się jeszcze. We dworze tyle go tylko widziano co na obiad, a kiedy czasem goście byli, to się bólem głowy wymawiał i do swojej stancyjki uciekał; chyba że partyjkę preferansa znalazł, a przy niej o Bożym świecie zapominał zwykle.
Dzieci dopiero rozbroiły żmujdzina. Pozwalał im na kolana siadać, za wąsy targać, a szczebiot tych młodych, niewinnych istotek, w źrenicach których mieścił się błękit niebios i czystość duszy anielska, rozrzewniał go prawie.
Gdy pieścił się z niemi, marsowata twarz jego nabierała dziwnie łagodnego, kobiecego prawie wyrazu. W oczach, ponurych zwykle, znać było rozrzewnienie; usta, do których przyrósł niemal wyraz wiekuistego sarkazmu, składały się do dobrotliwego uśmiechu. Dyrdejko usiłował nawet szczebiotać, wymawiać wyrazy pieszczotliwie, po dziecinnemu.
Nieraz też, nabawiwszy się z dzieciakami, mówił do pana Karola:
— No, Karolku, braciszku, głupstwo takoż zrobiłeś, to prawda; ale te błazenki wasze to rozkosz! takie to kochanieńkie, durnieńkie maleństwo!
Dzieci pogodziły także starego dziwaka z panią Karolową, chociaż pogodzenie to miało wszelki charakter zbrojnego pokoju. Niekiedy nawet całował ją w rękę, ale rozmowy dłuższej systematycznie unikał, o kobietach nie mówił z nią nigdy, bo dawno zadany cios pulchną ręką Jadzi nie zabliźnił się jeszcze i bolał jak rana dotkliwa.
Późniejsze okoliczności, które się tak smutnie złożyły, niespodziany, a jednak konieczny wyjazd pana Karola, obowiązek opieki nad pozostałą jego rodziną i mieniem, zmusiły starego do częstszego odwiedzania dworku i przesiadywania w nim dłużej.
Mrukowaty i milczący zazwyczaj, wyznał opuszczonej kobiecie przywiązanie do niej i do dziatek i odrazu zjednał sobie zaufanie, na które tyle lat gorliwie pracował.
Dyrdejko, jak powiedzieliśmy poprzednio, był niezmiernie oszczędny, skąpy nawet; potrzeby swoje ograniczał do minimum, a niewielką pensyjkę, jaką pobierał w Zarzeczu, chował starannie, »na czarną godzinę« jak mówił. Cząstkę swoją na Dziundziszkach sprzedał był poprzednio, a że z niej grosza nie wydał, więc też wraz z zaoszczędzoną pensyjką zebrała się sumka, niewielka wprawdzie, lecz zawsze na czas ciężki mogąca się przydać.
Stary, który sobie na fajkę tytoniu skąpił, nie zawahał się jednak w chwili krytycznej do okutej skrzynki sięgnąć, aby zagrożone mienie dziatek swego przyjaciela ratować. Wszakże w tych ciężkich czasach wszystkie oszczędności Dyrdejki nie mogły odwrócić katastrofy. Zaledwie z pilniejszemi uporał się długami i podatki opłacił; to też propozycya starego Gajdy bardzo przychodziła mu w porę.
Byłby się chłopu na szyję rzucił, gdy jego słowa usłyszał, ale umiał zapanować nad sobą, żeby nagłym objawem radości interesu nie popsuć. Zimnego i obojętnego udawał, a jednak gdy się słońce ku zachodowi już miało, niecierpliwie wyglądał przez okno, czekając zapowiedzianego przyjścia gromady. Od pani Karolowej, która na dwa lata przedtem została tytularną właścicielką majątku, upoważnienie łatwo otrzymał — mógł więc zupełnie swobodnie działać.
Kiedy już zmrok szarawy zapadał, na dróżce ode wsi wiodącej, ukazali się upragnieni goście. Ciągnęli po ważkiej ścieżce sznurem, jak żurawie, a na ich czele kroczył Marcin Gajda, którego długie, białe włosy, wymykały się z pod czarnej, kształtem wronie gniazdo przypominającej, czapki baraniej.
Niebawem stancyjka pana Fulgentego była pełną. Gorąco i duszno się w niej zrobiło, gwar panował. Perorował stary Gajda, odpowiadał mu Dyrdejko, a reszta naradzała się półgłosem, czyniąc szmer podobny do brzęczenia pszczół w ulu.
Dyrdejko wielką mapę na stole rozłożył, a dwadzieścia głów ciekawych pochyliło się nad nią, śledząc ruchy ołówka, którym pan Fulgenty krajał pole za lasem i łąkę na Zastawiu, ową łąkę piękną, która słusznie mogła być szczytem marzeń dla włościan zarzeckich, mających sianożęcia nizkie i zalewane prawie corocznie.
Kto zna naszych włościan, zwłaszcza przy układach i interesach pieniężnych, nie zadziwi się wcale, iż Dyrdejko z siebie kapotę zrzucił i czoło fularową chustką ocierał. Wymyślać on musiał tysiączne kombinacye, tłómaczyć, perswadować, krzyknąć nawet, udawać, że układ całkiem zrywa. Jan nie chciał brać kawałka łąki nad brzegiem, Maćkowi dostawało się trochę krzaków, na polku Onufrego duże dwa kamienie leżały, Michałowi znowuż przy drodze działek wypadał... Ładu dojść z nimi nie było sposobu!
Ale i stary Gajda nie próżnował. Wyczęstował wszystkę tabakę z tabakiery, uderzał kumów i swatów w dłonie, że im aż puchły, aż nareszcie doprowadził do zgody.
Dobrze już po północy było, gdy na krótkim kontrakcie przez Dyrdejkę spisanym, chłopi znaki krzyża kłaść zaczęli, poczem każdy woreczek z za sukmany dobywał, odwracał się i liczył z trudnością, powoli, pilnie każdy papierek przeglądając.
Rozweseliły się twarze, gwarno się w stancyjce zrobiło, Dyrdejko targu solennie dobijał, każdego w dłoń uderzał, szczęśliwych urodzajów i zbiorów pomyślnych życzył i nawzajem też życzenia odbierał. Poczem z szafki duży gąsior wydobył, wódki się z niego napił i chłopów częstował. Dla większej ważności kupna w oczach tych ludzi prostych, poszedł Dyrdejko do dworu i panią Karolową poprosił. Czuwała ona jeszcze i czekała na rezultat układów. Nie do snu jej było. Przewracała machinalnie karty jakiejś książki, lecz myśl jej błądziła daleko, a czarne, załzawione oczy, nie widziały ani liter, ani kart książki. One usiłowały przedrzeć się przez mgłę oddalenia i niepewności i pobiedz w obce strony, za myślą, za tęsknotą do ukochanego męża.
Gdy pan Fulgenty drzwi otworzył, wstrząsnęła się nerwowo jakby przestraszona i zwróciła ku niemu spojrzenie wpół pytające, wpół trwożne.
Z twarzy jednak starego nie można było nic odgadnąć. Był zimny, spokojny, jak zwykle.
— Trzeba — rzekł — żeby pani poszła do nich takoż, podziękować chcą...
— Więc skończone?
— Zaledwie.
W milczeniu wyciągnęła rękę, którą żmujdzin szczerze w swej żylastej dłoni uścisnął. Zarzuciła chustkę na ramiona i do oficyny poszła.
Chłopi skłonili się nizko i dziękowali za sprzedaż. Ona życzyła im pomyślnej pracy na nowonabytych fortunach i zbiorów świetnych.
Po chwili Marcin, który w gromadzie słusznie poniekąd za prowodyra i kierownika był uważany, rzekł że już »północkowe kury pieją« i że do domu czas. Z ukłonami i życzeniami, chłopi zaczęli pokoik Dyrdejki opuszczać. Marcin odprowadził panią aż na próg dworku, a potem, za gromadą ku wsi podążył.
Fakt zgromadzenia się chłopów na dworze, w celu nabycia gruntów, wywołał wrażenie niemałe. W całej wsi, oprócz dzieci, nikt nie spał i w każdej chacie migotało światło. Baby oczekiwały na mężów, aby się dowiedzieć o rezultacie układów. Dziewuchy, którym uśmiechała się nadzieja zamążpójścia i chłopcy starsi, cieszyli się z powiększenia ewentualnej sukcesyi po rodzicach. Najbardziej jednak zajętym, najbardziej tym nagłym zamiarem kupna gruntów dworskich zainteresowanym był, jak się zresztą łatwo domyśleć, pan Jankiel Pacanower.
Dowiedziawszy się, że chłopi nad wieczorem mają iść do dworu, już od południa biegał po wsi jak szalony, chłopów odmawiał, kobiety przeciw nim buntował, żeby nie pozwoliły na kupno. Nie udały się wszakże zabiegi, bo wpływ starego Gajdy był większy, a sam interes zbyt korzystny, żeby chłopi mogli tak łatwo od niego odstąpić.
Nie dziw więc, że był imćpan Jankiel w fatalnym humorze, tem więcej, że i kontrakt dzierżawy propinacyi w Zarzeczu za parę miesięcy ekspirował. Z kim innym możnaby na to poradzić, dać dzierżawę za kilka lat z góry i zostać przy karczmie — ale z Dyrdejką wogóle sprawa była trudna... Widział więc żyd wielkie prawdopodobieństwo konieczności opuszczenia Zarzecza, po którem tyle sobie obiecywał! Wszakże miał niezadługo zostać właścicielem tego folwarku, już poczynił nawet odpowiednie kroki, miał wspólników na las, na młyn, ba! nawet o dzierżawcach ogrodu owocowego już pomyślał — a tu naraz widzi się strąconym ze szczytu marzeń i przez kogo? przez prostego chłopa, za którego rozum i przebiegłość złamanego szeląga dać by nie chciał.
Biegał Jankiel po wielkiej izbie szynkownej, za brodę się targał, a tak był roztargniony i myślami własnemi zajęty, że wędrownemu druciarzowi, który wszedł do karczmy wypocząć i wódki zażądał, rzetelnie cały półkwaterek odmierzył, co mu się jeszcze od urodzenia nigdy nie zdarzyło.
Ciągle do okna przybiegał, brudną szybkę przecierał i patrzył czy nie wracają ze dworu. Łudził się nadzieją, że się układ odwlecze, a w takim razie on się postara, ażeby go zerwać, ale na to potrzeba trzy dni czasu przynajmniej.
— Trzy dni! trzy dni! — to majątek! — mówił do siebie i za brodę się targał.
Miarkując, że już około północy być musi, nie mógł dłużej nad ciekawością panować i poszedł w stronę dworu.
Akurat, w środku wsi prawie, ujrzał powracającą gromadę, na czele której szedł Gajda.
— Aj waj!! — zawołał z przekąsem — musiała was dziedziczka na harbatę zaprosić, kiedyśta do północka we dworze sobie siedzieli. Macie recht, moje ludzie, coście sobie zabawili trochę, bo tam już dawno żadne goszczów nie buło.
— Musi ty załujes, ześ nie był — odezwał się chłop jakiś z gromady.
— Wielgie mecyje harbata! niby to mnie pierwszyzna? żeby ja miał tyle tysiąców, wiele ja u różnego hrabstwa wypił harbate z arakiem? albo czy wy się znacie na tego! To nie do chłopskie gębe taki delikatne jadło!
— Widzita go, jaki delikatny, bestyjo, jak jangielski psiocek.
— Niech un będzie jangielski, ale co wyśta tam robili we dworze?
— Kupiliśwa gruntu, łąków — i tylo! — zawołał nie bez pewnéj dumy jeden chłop.
— Ny, ny, za co nie? wy tera wielgie panowie! obuwatele! a more morajne! wy nie długo nie zechceta gnój wozić, jeno samych dobrów kupować! A kto będzie żemię orał? kto będzie snopków młócił? kto pójdzie, za pozwoleniem, to paskudne stworzenie paszcz? kiedy wy takie wielgie obuwatele, co handlujecie z dobrami?
— Żydów se do roboty najmiewa — odparł spokojnie stary Gajda.
Jankiel cierpliwość tracił.
— Tak! tak! — krzyczał — a wy będzieta za żydów!? ładne żydy z was będą! niech moje wrogi takie szczęście nie widzą! To wy, Marcinie, jesteście pierwszy machennik do tych interesów, ale pamiętajta wy sobie: kto chce psa uderzić, to kija zdybie.
— Wiadomo — ale kij ma dwa końce.
— Ny, ny, was sąd z obydwoma końcami obije i jeszcze na kryminału was wsadzi.
— Coś ty zgłupiał?
— To wy bardzo sobie zmądrowali; wy myślita, co ja nie mam świadki, jako zrobiałem z wami współkę? Nie bójta się; moja żona stojała przy oknie i te dwa żydy, co sobie na jarmark jechali, uni przysięgną na sumienie, co wy mieli ze mną współkę.
Roześmiał się chłop.
— To je prawda rzetelna — rzekł.
— Słuchajta, słuchajta gromada! un sam nie zapiera, powiada, że się zgodził do współkie!
— Bo juści tak. Mieliśwa kupić het cały folwark, ja miałem wziąść grunt...
— Ny, tak, ja wam mówiałem, co wy weźmieta grunt, a mnie sze ostanie trocha las, trocha młyn i trocha te kiepskie propinacye, co nic nie warto jest.
— To tez ja tak zrobiłem. Ja se z gospodarzami kupiłem krzynkę gruntu, a ty se kup cały las, cały młyn i całą propinacyją, skoro twoja wola. Broni ci kto!?
Gromada wybuchnęła śmiechem. Jankiel splunął i klnąc półgłosem, pobiegł napowrót do karczmy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.