Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swojej stancyjki uciekał; chyba że partyjkę preferansa znalazł, a przy niej o Bożym świecie zapominał zwykle.
Dzieci dopiero rozbroiły żmujdzina. Pozwalał im na kolana siadać, za wąsy targać, a szczebiot tych młodych, niewinnych istotek, w źrenicach których mieścił się błękit niebios i czystość duszy anielska, rozrzewniał go prawie.
Gdy pieścił się z niemi, marsowata twarz jego nabierała dziwnie łagodnego, kobiecego prawie wyrazu. W oczach, ponurych zwykle, znać było rozrzewnienie; usta, do których przyrósł niemal wyraz wiekuistego sarkazmu, składały się do dobrotliwego uśmiechu. Dyrdejko usiłował nawet szczebiotać, wymawiać wyrazy pieszczotliwie, po dziecinnemu.
Nieraz też, nabawiwszy się z dzieciakami, mówił do pana Karola:
— No, Karolku, braciszku, głupstwo takoż zrobiłeś, to prawda; ale te błazenki wasze to rozkosz! takie to kochanieńkie, durnieńkie maleństwo!
Dzieci pogodziły także starego dziwaka z panią Karolową, chociaż pogodzenie to miało wszelki charakter zbrojnego pokoju. Niekiedy nawet całował ją w rękę, ale rozmowy dłuższej systematycznie unikał, o kobietach nie mówił z nią nigdy, bo dawno zadany cios pulchną ręką Jadzi nie zabliźnił się jeszcze i bolał jak rana dotkliwa.
Późniejsze okoliczności, które się tak smutnie złożyły, niespodziany, a jednak konieczny wyjazd pana Karola, obowiązek opieki nad pozostałą jego