Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

który wszedł do karczmy wypocząć i wódki zażądał, rzetelnie cały półkwaterek odmierzył, co mu się jeszcze od urodzenia nigdy nie zdarzyło.
Ciągle do okna przybiegał, brudną szybkę przecierał i patrzył czy nie wracają ze dworu. Łudził się nadzieją, że się układ odwlecze, a w takim razie on się postara, ażeby go zerwać, ale na to potrzeba trzy dni czasu przynajmniej.
— Trzy dni! trzy dni! — to majątek! — mówił do siebie i za brodę się targał.
Miarkując, że już około północy być musi, nie mógł dłużej nad ciekawością panować i poszedł w stronę dworu.
Akurat, w środku wsi prawie, ujrzał powracającą gromadę, na czele której szedł Gajda.
— Aj waj!! zawołał z przekąsem — musiała was dziedziczka na harbatę zaprosić, kiedyśta do północka we dworze sobie siedzieli. Macie recht, moje ludzie, coście sobie zabawili trochę, bo tam już dawno żadne goszczów nie buło.
— Musi ty załujes, ześ nie był — odezwał się chłop jakiś z gromady.
— Wielgie mecyje harbata! niby to mnie pierwszyzna? żeby ja miał tyle tysiąców, wiele ja u różnego hrabstwa wypił harbate z arakiem? albo czy wy się znacie na tego! To nie do chłopskie gębe taki delikatne jadło!
— Widzita go, jaki delikatny, bestyjo, jak jangielski psiocek.