Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Boć i Dyrdejko kochał. Wyjeżdżając z kraju, pozostawił w sąsiedztwie piękną, modrooką Jadzię, sentymentalną blondynkę, o powłóczystém wejrzeniu, rozmarzoną zawsze, zapatrzoną w gwiazdy. Odjechał z miłością w sercu, z przysięgą wierności na ustach i sądził, że i Jadzia czekać będzie na niego.
Niestety! zakochany biedak tak długo był nieobecnym w Dziundziszkach, że Jadzia zdążyła przez ten czas wyjść za pana Kiełpsza, zostać matką sześciorga cherubinków i dojść do wcale okazałej tuszy.
Kiedy po powrocie wyciągnęła do niego na przywitanie pulchną rączkę, sądził Dyrdejko, że serce mu pęknie. W pamięci stanęły mu żywo obrazy minione, cała wiosna młodości, w której, na tle zieleni i kwiecia, rysowała się sylwetka smukłej, modrookiej Jadzi. Miłości już od niej żądać nie miał prawa, ale mniemał, że jak żebrakowi jałmużnę, rzuci mu jakieś słówko usprawiedliwienia, że się tłómaczyć będzie.
Ale gdzieżtam! Pani uśmiechnęła się tylko, gdy jej Dyrdejko o miłości wspomniał, i rzekła:
— Faramuszki dziecinne! faramuszki! kochany panie Fulgenty, ot, lepiej u nas na kołduny dziś zostań.
A gościnny Kiełpsz dodał:
— Zostań, brateńku, zostań, kiedyś dobry — toż ty u niemców ludzkiego pożywienia nie widział, a u mojej Jadzieńki kołduny, jakich w całym powiecie nie znajdziesz!!