Na zgliszczach (Junosza, 1884)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Folwark w Zarzeczu, widziany zdaleka, przypominał ruiny jakiegoś starożytnego, warownego zamczyska. Przez szeregi smukłych, wyniosłych topoli, widać było czerwone, mocno od sadzy i dymu okopcone mury.
Wśród rumowisk i gruzów sterczały kominy, gdzieniegdzie jakaś belka nawpół zwęglona trzymała się jeszcze ściany uparcie. Wiatr rozwiewał popioły i roznosił je po dziedzińcu.
Przyjrzawszy się jednak bliżej, łatwo można się było przekonać, że owe ruiny i zgliszcza nie mają przeszłości odległej za sobą, ani też nie należą do ciekawych archeologicznych okazów.
To, co bujna wyobraźnia wziąść mogła za cenne szczątki jakiejś, szwedów jeszcze pamiętającej warowni, to były mury spalonej gorzelni, spichrza i pięknych, pół z kamienia, pół z cegły murowanych, stodół.
Były to bardzo prozaiczne resztki, które miały jednak swą krótką, ale efektów dramatycznych pełną historyę. Spłonęły, rozwaliły się i padły w gruzy, tak jak wiele im podobnych w tym czasie. Boć gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a siekiera, która wonczas uderzała, ciężką była — echo jej uderzeń brzmiało długo, długo — ba! może jeszcze nawet nie przebrzmiało zupełnie...
Nie ostały się mury twarde. Żagiew pożarna dotknęła je kilkakrotnie swym pocałunkiem gorącym — więc rozpadły się też od niego. Z całego folwarku pozostał tylko mały, na uboczu stojący dworek, nizki, drewniany, ukryty do połowy w pełnym starych grabów ogrodzie. Dużo już burz nad tym domkiem przebiegło, on jednak ostał się wśród nich i ocalał i dziś w nizkich swych ścianach przytula i ogrzewa zmartwioną, osierociałą prawie, rodzinę.
Smutno w nim. Nie słychać rozmowy głośniejszej, ni śmiechu, umilkł nawet wesoły szczebiot dzieci i ogień na kominku nie trzaska tak jak niegdyś, i kwiatki w oknach nie kwitną. Zaniedbane, zakurzone, pozwieszały smutnie blade listki, i zdają się oczekiwać śmierci.
Ręka, która podlewała je i pielęgnowała niedawno, dziś, machinalnie prawie, podnosi się do czoła i przyciska je nerwowo, jak gdyby tym sposobem mogła powstrzymać natłok ciężkich myśli, zebrać je, uporządkować choć trochę. A tych myśli ciśnie się tak wiele, a wszystkie takie ciężkie, rozpaczliwe, jedna nad drugą czarniejsze i taki chaos tworzą one, że nawet blady promyk nadziei, tej jedynej nieraz pocieszycielki w zwątpieniu, nie może się przez nie przedostać.
W pokoju panuje głęboka cisza, którą przerywa tylko suchy, miarowy odgłos zegarowego wahadła.
Przy biurku, na którem leży mnóstwo porozrzucanych papierów, siedzi młoda jeszcze kobieta. Znać, że ją ciężka troska przygniata, bo wśród włosów jak węgiel czarnych, przewijają się gdzie niegdzie srebrne nitki siwizny; twarz jest matowoblada, drobne usta nie mają już barwy purpurowej. Kontury pięknego profilu zaostrzyły się nieco, ramiona utraciły zaokrąglenie dawniejsze, a ręce zeszczuplałe, jakby wyschłe, opadły na kolana bezwładnie.
Znać, że głęboki jakiś żal, tęsknota, a i rozpacz może, złamały i zgnębiły tę piękną niegdyś, tak rwącą się do życia, postać. Cóż dziwnego? Wszak, zdaje się tak niedawno temu, weszła do tego dworku, opierając się na ramieniu ukochanego człowieka... Pełna życia i wdzięków, z ogniem miłości w czarnych źrenicach, z uśmiechem i piosnką na ustach, wchodziła pod tę strzechę nizką, promieniejąca szczęściem, jak słoneczny poranek blaskami. Weszła tam i rozwinęła się, wypiękniała jeszcze, jak róża gdy z delikatnych osłonek pączka się wychyli i całe bogactwo barwnych płateczków rozwinie. A później, kiedy się już Janek maleńki sam do niej przyczołgał, gdy pieszczotliwie szczebiotać do niej zaczął, to zdawało się jej, że Bóg całą skarbnicę szczęścia przed nią otworzył i najdroższe klejnoty czerpać z niej pozwolił.
Ileż blasków widziała w oczach pacholęcia i dwóch małych dziewczynek, które później przybyły! Jak bezpieczną i spokojną czuła się przy boku męża, który tyle miłości i szacunku miał dla niej... Dziś, gdy się zaduma nad przeszłością, gdy cofnie się myślą w upłynione chwile, to zdaje się jej że śniła.
Zdaje się jej, że to był sen rozkoszny, marzenie... rozwiane dziś zupełnie. Czasy ciężkie nastały, burza wypadków, ze wszystkiemi jej następstwami fatalnemi przeciągnęła nad krajem, nad wioską, nad owym cichym dworkiem, w którym tyle chwil szczęśliwych przebyła.
Każdy dzień przynosił nową troskę, nowe zmartwienie. Piękne oczy łzami zaszły... a łzy te były krwawe. Westchnienia rozsadzały piersi... Kiedy zaś burza już przeszła i ustała, gdy echa ostatnich gromów umilkły, ona ujrzała się samą i osieroconą. Świat, do niedawna tak piękny, pełen tylu powabów, dziś zdaje się jej pustym zupełnie; przyszłość zaś, przyszłość tak ponętna i pełna nadziei, dziś podobną jest do jakiejś niezgłębionej otchłani, w której czarną paszczę ona nawet spojrzeć nie śmie...
Ten człowiek, na którego ramieniu oparta, zamierzała przejść przez całe życie spokojnie, dziś, za granicami kraju, tuła się wśród obcych, nie wiedząc, czy kiedykolwiek do ukochanej i do dzieci powróci... Tak pospiesznie, tak nagle wyjechał, nie pożegnał jej nawet, nie uścisnął serdecznie.
Dopiero dwa listy były od niego, dwa listy urywane, krótkie, w których ona przeczuwała coś tajemniczego, niedopowiedzianego może... Donosił, że mu dobrze w Szwajcaryi, że znalazł pracę wśród obcych, że ze swym losem się godzi, ale w tych słowach czuć było łzy tłumione.
Majątek, chociaż nie przywiązywała do niego wielkiej wartości, dotychczas jednak aż nadto dostatecznie zabezpieczał byt rodziny; dziś całe to piękne Zarzecze cóż warto? Folwark w gruzach, inwentarz zniszczony, podatki zaległy, długi wymagalne, połowa gruntów w odłogu, a ziemia za bezcen! Kredytu, wsparcia, pomocy, szukać próżno. Ręki nikt nie poda, nie pomoże, nie podźwignie z upadku. Jak kruki nad trupem, spekulanci krążą nad własnością i resztkami jej dzielić się pragną.
Okoliczności, czas, zmiany i przewroty społeczne składają się w związek fatalny, przeciw któremu ma stanąć do walki — kto? ta samotna i słaba.
Toć i niedziw, że w takich warunkach rumieńce uciekają z twarzy, ręce załamują się kurczowo, a oczy łzami zachodzą.
Są jednakże chwile, w których żywszy blask w tych smutnych źrenicach zaświeci, a boleśnie zaciśnięte usta rozchylają się w przelotnym uśmiechu. To bywa wtenczas, gdy z sąsiedniego pokoju doleci gwar dziatwy; wówczas to radość matki pokonywa chwilowo smutek żony i milknąć mu każe.
Poznajmy wszakże tych młodych obywateli, stanowiących dumę i radość swej matki. Są to bardzo mali jeszcze ludzie, ale ze wszech miar godni uwagi. Matka utrzymuje, że nie zna równie miłych dzieci i ma słuszność, bo nie wyobraża sobie nawet, żeby mogły być milsze czyjekolwiek. Któż ośmieli się zaprzeczyć tej prawdzie?
Przedewszystkiem, najstarszy Janek, to już osoba! Niezadługo ubierze się w mundur. Nie będzie to wprawdzie uniform generalski, lecz paradny strój pierwszoklasisty! Granatowe kepi z nieporównanym wdziękiem leżeć będzie na jego gęstej czuprynie. Janek dobrze się uczy — potrosze może już rozumieć swe położenie. Sam pisał list do ojca, a matce przyrzekł, że jak dorośnie, to wszystko poprawi. Weźmie rodziców i siostry do siebie, w pałacach trzymać ich będzie. Czytał przecież Robinsona, który był w gorszem położeniu, a jednak nie zginął, i wie z historyi, który król powiedział chłopczykowi: »disce puer« — więc będzie się uczył gorliwie i dobrze. Często całuje matkę po rękach i prosi żeby nie płakała — jakże więc takiego chłopca nie kochać?
Helenka jest to wielka sensatka, prawi lalkom nauki moralne i utrzymuje je we wzorowym porządku. Zaczyna już czytać i bardzo lubi książki z obrazkami. Wprawdzie ma dopiero sześć lat skończonych, ale postanowiła już sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie, gdyż ma zamiar ożenić się... z mamusią! Zrobi to niezawodnie, skoro tylko urośnie — i nie pozwoli żeby Janek wziął kiedy matkę do siebie.
Matka należy do niej i ona też nie odda jej nikomu. Helenka pamięta i dziś o niej, znalazła na stole kilka łokci nici i za pomocą szydełka ma zamiar zrobić z nich ogromną i ciepłą chustkę dla mamy. Udało jej się zadzierzgnąć kilka oczek, jest wiec pewną, że dalsza robota pójdzie jak z płatka.
Będzie z tej Helenki wielka pracownica i wzorowa gospodyni.
Czteroletnia Władzia nie objawia jeszcze żadnych, bardziej określonych, predylekcyj. Kocha wprawdzie matkę, ale z równą radością wyciąga ręce do rumianych jabłek i słodkich pierników. Panna to, niedorosła jeszcze, ale lubiąca się stroić i bawić. Toalety balowe sporządza z gazet starych i gałganków, a w braku odpowiedniego tancerza puszcza się chętnie w pląsy z tłustym, białym kotem, trzymając go za przednie łapy. Niedelikatny ten kawaler już ją nawet kilka razy zadrapał, ale panna prędko otarła łezki i na złość kotowi wzięła do tańca pieska, który był daleko grzeczniejszy i widocznie lepiej wychowany, bo nigdy Władzi nie ukąsił.
Tak więc, te trzy młode istotki stanowiły jedyną pociechę i radość opuszczonej kobiety.
Teraz myśląc o przyszłości, jaką im trzeba będzie zapewnić, oparła głowę na reku i zapadła w tak głęboką zadumę, że nie słyszała skrzypnięcia drzwi i nie zauważyła nawet, że ktoś wszedł do pokoju.
Dopiero gdy przybyły kaszlnął głośno, widocznie chcąc się zaanonsować w ten sposób, odwróciła głowę i z pewnem zadziwieniem w głosie zawołała:
— Ach! pan Fulgenty!
— Tak jest, pani dobrodziejko. Pan Fulgenty, w swojej własnej osobie... ten sam. Gdzie go nie posieją tam wschodzi, dokąd nie wołają tam idzie, częściej przynosi złe niż dobre, najczęściej nie przynosi nic — zwyczajnie jak stary dziwak i zrzęda. Pani dobrodziejka pozwoli, że ucałuję jej rączkę, co, o ile mi wiadomo, dotychczas zabronionem jeszcze nie jest.
Z temi słowy ujął podaną sobie rękę, przycisnął ja do ust z szacunkiem — i chwilkę na nią popatrzył.
— Szczuplejemy! pani dobrodziejko — ciągnął dalej — niedziw, jest to teraz taka epidemia podobno... Niegdyś, gdym przebywał za granicą, powiedział mi jeden poeta, że kiedy ciało szczupleje, duch się wzmacnia — i naodwrót, gdy ciało tyje, duch słabnie. Jest w tem więcej prawdy, aniżeli w życiu naszem szczęścia, ale... ja tu pani dobrodziejko, nie w interesie poezyi przyszedłem.
— Czy się znowu co stało?
— Ba! cóżby takiego? Zwykłe rzeczy. Dług stał się pozwem, pozew sprawą, sprawa wyrokiem, wyrok nakazem, nakaz egzekucyą... toć to tak prosta geneza, że ją lada woźny zrozumie.
— Jeszcze więc jakaś sprawa?
— Stare dzieje! pani dobrodziejko, stare dzieje! Mówiłem... ale mnie nie słuchano. Popełnialiśmy grzeszki, teraz mamy czyściec, w którym... w którym, oby na długie lata przebywać nam nie przyszło.
— Któż temu winien, mój panie?
— Co tam o tem!... jam nie winien, bom gadał; pani dobrodziejka winna jeszcze mniej. Janek, Helenka i Władzia chyba już najmniej, a jednak im to podobno najbardziej pokutować przyjdzie... Smutno, pani dobrodziejko, bardzo smutno, ale bądź co bądź, żeby jeszcze trzysta razy smutniej było, trzeba się obejrzeć jakoś nareszcie i w sytuacyi rozpatrzyć.
— Ja właśnie pragnęłam...
— Pani dobrodziejko, pojmuję to pragnienie, chociaż obawiam się, aby ono żółcią zaspokojonem nie zostało.
— Panie Fulgenty!
— Ba! panie Fulgenty! a i cóż ten pan Fulgenty poradzi?
— Określ pan przynajmniej jasno położenie, przecież jesteś takim naszym starym przyjacielem.
— Co tu określać — w domu sekwestrator...
— Czy już zrobił zajęcie?
— Hm, dotychczas nie jeszcze, ale jak skończy śniadanie, to kto wie? Sztuka to twarda — ale to jeszcze najmniejszy ambaras, poważniejsze niebezpieczeństwa nam grożą.
Westchnęła ciężko pani. Fulgenty prawił wciąż dalej.
— Subhastacya, wywłaszczenie, proszę pani kochanej, mnóstwo interesów prywatnych, a w dodatku... wiadomo pani, że to wiosna.
— I cóż ztąd?
— A cóż? orać! bronować! siać! pani dobrodziejko, tylko kwestya — czem? co? i za co?
— Wobec grożącego nam wywłaszczenia, wobec tego, że zmuszeni będziemy opuścić te nasze śmiecie stare, mamyż się o siew kłopotać?
— Ba! wobec... wobec! Sądzisz pani zatem, że każda groźba się spełnia, że już nas tak odrazu wyrzucą z Zarzecza?
— Ja nie mam nadziei — a i któż ją dzisiaj mieć może? Wszystko stracone — stoimy nad przepaścią, nad grobem, w którym wszelkie złudzenia raz już zagrzebać należy. Któż dziś sądzi inaczej? kto ma odmienne zdanie?
— Kto? hm... a może jest jeszcze ktoś taki?
— Nie sądzę...
— Pani dobrodziejko, jest takoż Fulgenty Dyrdejko! — rzekł, kłaniając się, stary.
— Pan?
— Dziwne to pani? a jednak tak jest. Ten stary dziwak, mizantrop, ten żmujdzin zawzięty i uparty jak muł, ten, co jak powiadaliście nieraz, zawsze był puszczykiem złowrogim, ten powiada, że dopóki oczów święta ziemia nie przysypie, nie godzi się tracić nadziei. Nadzieja! pani dobrodziejko, nadzieja!
— Zkądże ją czerpiesz, panie Fulgenty?
— Nie sekret, z siebie samego.
— Szczęśliwy!
— Powiedz pani raczej, że doświadczeńszy, że stary... Nie pasiono mnie cukierkami, gryzło się chleb twardy, a nieraz piło łzy gorzkie. Tłukł się Dyrdejko po świecie. A kiedy młodzi na gorącem ręce parzyli, on już takoż i na zimne dmuchał. Nie lubią mnie, wiem o tem, jestem mrukliwy dziwak, sknera, co sobie na fajkę tytoniu żałuje... ale ja was kocham jak ojciec, pani dobrodziejko, jak ojciec.
W oczach młodej kobiety znać było zdziwienie.
— Jak pani patrzy pytająco... i nie dziwię się temu, bo ja nigdy o swoich uczuciach mówić nie lubię i dziś nie gadałbym takoż, ale musiałem... obowiązek nakazywał.
— Obowiązek?
— Właśnie że obowiązek! a ponieważ niewolno mi was nigdy opuścić, więc chciałbym wytłómaczyć powód, dla którego narzucam się pani. Przystąpię więc wprost do rzeczy. Czy pamięta pani noc siódmego stycznia?
Wstrząsnęła się nerwowo.
— Mogłażbym zapomnieć? — szepnęła zcicha.
— Szatański czas był takoż. Wichura straszna, deszcz, a ciemno choć oczy wykól. Karol był przebrany za chłopa, odprowadzałem go przez las. Trudno było rozmawiać, bo szumiało szkaradnie, a gdzie drzewa rzadsze, to deszcz siekł po twarzy, jak biczem. Milczeliśmy oba. W lesie, ale może tak z pięć wiorst od domu, czekał na Karola chłop z wózkiem. Znasz go pani przecie — stary Gajda. Nie było czasu na czułości, bo każda chwila znaczyła wiele. Karol uścisnął mi rękę i powiedział: — Dyrdejko, tyś dobry człowiek, bądź dla nich ojcem — ja liczę na ciebie! — a jam odrzekł tylko: — Licz, jak na żmujdzina! Pani dobrodziejko, na żmujdzina! To święte słowo, to przysięga! no — i ot cała historya.
— Panie Fulgenty!
— Słowo się rzekło... dziś, chcesz pani, czy nie chcesz, a stary Dyrdejko twój i twoich dzieci opiekun. Dyrdejko tu rządca, ekonom, parobek nawet w razie potrzeby, bom się wam w służbę zaprzysiągł!
Biała rączka wyciągnęła się ku niemu.
— Dziękować chcesz pani? a za cóż? jeszcze nic nie zrobiłem, później może, jak odchodzić będę, dobre słowo dacie.
— Jakto odchodzić? przecież obiecałeś nie opuszczać nas, panie Fulgenty.
— A jakże, nie opuszczę, nie, tylko widzi pani, jak już wam lżej będzie nieco, za jakie parę lat może, to mnie wypadnie na świętą Żmujdź pojechać.
— Do swoich?
— Ja nie mam już swoich — pomarli, tylko potrzeba tam powoła mnie koniecznie.
— Potrzeba? jakaż to?
— Chciałoby się umrzeć w Dziundziszkach...
Tu machnął stary ręką, szybko łzę otarł i wnet twarz jego przybrała dawny, nieco sarkastyczny wyraz.
— Wybacz pani — rzekł — rozczuliłem się jak dzieciak, szkaradna to wada, z której nawet czas nie może uleczyć... no, ale przypomniałem sobie Karola... Dziundziszki, ot i głupstwo się stało.
Kobieta miała oczy pełne łez.
— Oh! i pani takoż? nie pora, nie pora na to dziś. Łza zasłania źrenicę, a my jasno i dobrze widzieć potrzebujemy. Z cyframi do czynienia mieć, obliczać się, rachować pani dobrodziejko, jak żydzi, bo bez tego zginiemy.
Długo trwała rozmowa pani Karolowej ze żmujdzinem — rozpatrywano się w sytuacyi, badano środki ratunku, lecz niestety! położenie rozpaczliwe było... a ratunek trudny niezmiernie.
Późno już wieczorem, Dyrdejko z plikiem papierów i rachunków udał się do oficyny, w której pokoik zajmował, a pani zajrzawszy do pokoju dzieci, ucałowawszy je śpiące, zamknęła się w gabinecie męża.
I w oficynie i w dworku długo światła nie gasły, bo sen nie bywa towarzyszem troski, a nieszczęśliwym skąpo użycza swych darów.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.