Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A cóż? orać! bronować! siać! pani dobrodziejko, tylko kwestya — czem? co? i za co?
— Wobec grożącego nam wywłaszczenia, wobec tego, że zmuszeni będziemy opuścić te nasze śmiecie stare, mamyż się o siew kłopotać?
— Ba! wobec... wobec! Sądzisz pani zatem, że każda groźba się spełnia, że już nas tak odrazu wyrzucą z Zarzecza?
— Ja nie mam nadziei — a i któż ją dzisiaj mieć może? Wszystko stracone — stoimy nad przepaścią, nad grobem, w którym wszelkie złudzenia raz już zagrzebać należy. Któż dziś sądzi inaczej? kto ma odmienne zdanie?
— Kto? hm... a może jest jeszcze ktoś taki?
— Nie sądzę...
— Pani dobrodziejko, jest takoż Fulgenty Dyrdejko! — rzekł, kłaniając się, stary.
— Pan?
— Dziwne to pani? a jednak tak jest. Ten stary dziwak, mizantrop, ten żmujdzin zawzięty i uparty jak muł, ten, co jak powiadaliście nieraz, zawsze był puszczykiem złowrogim, ten powiada, że dopóki oczów święta ziemia nie przysypie, nie godzi się tracić nadziei. Nadzieja! pani dobrodziejko, nadzieja!
— Zkądże ją czerpiesz, panie Fulgenty?
— Nie sekret, z siebie samego.
— Szczęśliwy!
— Powiedz pani raczej, że doświadczeńszy, że stary... Nie pasiono mnie cukierkami, gryzło