Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się chleb twardy, a nieraz piło łzy gorzkie. Tłukł się Dyrdejko po świecie. A kiedy młodzi na gorącem ręce parzyli, on już takoż i na zimne dmuchał. Nie lubią mnie, wiem o tem, jestem mrukliwy dziwak, sknera, co sobie na fajkę tytoniu żałuje... ale ja was kocham jak ojciec, pani dobrodziejko, jak ojciec.
W oczach młodej kobiety znać było zdziwienie.
— Jak pani patrzy pytająco... i nie dziwię się temu, bo ja nigdy o swoich uczuciach mówić nie lubię i dziś nie gadałbym takoż, ale musiałem... obowiązek nakazywał.
— Obowiązek?
— Właśnie że obowiązek! a ponieważ niewolno mi was nigdy opuścić, więc chciałbym wytłómaczyć powód, dla którego narzucam się pani. Przystąpię więc wprost do rzeczy. Czy pamięta pani noc siódmego stycznia?
Wstrząsnęła się nerwowo.
— Mogłażbym zapomnieć? — szepnęła zcicha.
— Szatański czas był takoż. Wichura straszna, deszcz, a ciemno choć oczy wykól. Karol był przebrany za chłopa, odprowadzałem go przez las. Trudno było rozmawiać, bo szumiało szkaradnie, a gdzie drzewa rzadsze, to deszcz siekł po twarzy, jak biczem. Milczeliśmy oba. W lesie, ale może tak z pięć wiorst od domu, czekał na Karola chłop z wózkiem. Znasz go pani przecie — stary Gajda. Nie było czasu na czułości, bo każda chwila zna-