Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdaje się jej, że to był sen rozkoszny, marzenie... rozwiane dziś zupełnie. Czasy ciężkie nastały, burza wypadków, ze wszystkiemi jej następstwami fatalnemi przeciągnęła nad krajem, nad wioską, nad owym cichym dworkiem, w którym tyle chwil szczęśliwych przebyła.
Każdy dzień przynosił nową troskę, nowe zmartwienie. Piękne oczy łzami zaszły... a łzy te były krwawe. Westchnienia rozsadzały piersi... Kiedy zaś burza już przeszła i ustała, gdy echa ostatnich gromów umilkły, ona ujrzała się samą i osieroconą. Świat, do niedawna tak piękny, pełen tylu powabów, dziś zdaje się jej pustym zupełnie; przyszłość zaś, przyszłość tak ponętna i pełna nadziei, dziś podobną jest do jakiejś niezgłębionej otchłani, w której czarną paszczę ona nawet spojrzeć nie śmie...
Ten człowiek, na którego ramieniu oparta, zamierzała przejść przez całe życie spokojnie, dziś, za granicami kraju, tuła się wśród obcych, nie wiedząc, czy kiedykolwiek do ukochanej i do dzieci powróci... Tak pospiesznie, tak nagle wyjechał, nie pożegnał jej nawet, nie uścisnął serdecznie.
Dopiero dwa listy były od niego, dwa listy urywane, krótkie, w których ona przeczuwała coś tajemniczego, niedopowiedzianego może... Donosił, że mu dobrze w Szwajcaryi, że znalazł pracę wśród obcych, że ze swym losem się godzi, ale w tych słowach czuć było łzy tłumione.