Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cym — więc rozpadły się też od niego. Z całego folwarku pozostał tylko mały, na uboczu stojący dworek, nizki, drewniany, ukryty do połowy w pełnym starych grabów ogrodzie. Dużo już burz nad tym domkiem przebiegło, on jednak ostał się wśród nich i ocalał i dziś w nizkich swych ścianach przytula i ogrzewa zmartwioną, osierociałą prawie, rodzinę.
Smutno w nim. Nie słychać rozmowy głośniejszej, ni śmiechu, umilkł nawet wesoły szczebiot dzieci i ogień na kominku nie trzaska tak jak niegdyś, i kwiatki w oknach nie kwitną. Zaniedbane, zakurzone, pozwieszały smutnie blade listki, i zdają się oczekiwać śmierci.
Ręka, która podlewała je i pielęgnowała niedawno, dziś, machinalnie prawie, podnosi się do czoła i przyciska je nerwowo, jak gdyby tym sposobem mogła powstrzymać natłok ciężkich myśli, zebrać je, uporządkować choć trochę. A tych myśli ciśnie się tak wiele, a wszystkie takie ciężkie, rozpaczliwe, jedna nad drugą czarniejsze i taki chaos tworzą one, że nawet blady promyk nadziei, tej jedynej nieraz pocieszycielki w zwątpieniu, nie może się przez nie przedostać.
W pokoju panuje głęboka cisza, którą przerywa tylko suchy, miarowy odgłos zegarowego wahadła.
Przy biurku, na którem leży mnóstwo porozrzucanych papierów, siedzi młoda jeszcze kobieta. Znać, że ją ciężka troska przygniata, bo wśród wło-