Nędznicy/Część trzecia/Księga trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA TRZECIA.
DZIADEK I WNUK.
I.
Dawny salon.

Kiedy p. Gillenormand mieszkał na ulicy Servandoni, uczęszczał wówczas do kilku salonów bardzo dobrych i bardzo szlacheckich. Przyjmowano tam p. Gillenormanda, chociaż mieszczanina. Ponieważ miał podwójny rozum: ten, który w istocie posiadał, i ten, który mu przypisywano; więc poszukiwano go i fetowano. Bywał tylko tam, gdzie panował. Są, ludzie, którzy pragną za jakąkolwiekbądź cenę mieć wpływ i zwracać na siebie uwagę; tam więc, gdzie nie mogą być wyrocznią, stają się szydercami. P. Gillenormand nie był człowiekiem tego rodzaju; jego panowanie w salonach rojalistycznyeh, do których uczęszczał, nie odbywało się kosztem poszanowania samego siebie. Był wyrocznią wszędzie. Zdarzyło się mu stawić czoło p. de Bonald, a nawet p. Bengy-Puy-Vallée.
Około 1817 roku niezmiennie przepędzał dwa razy na tydzień południe w jednym z domów sąsiednich, na ulicy Férou, u pani baronowej de T., godnej i szanownej osoby, której mąż za Ludwika XVI był ambasadorem Francji w Berlinie. Baron de T., który za życia swego zajmował się ekstazami i wizjami magnetycznemu umarł na emigracji zrujnowany, pozostawiając za cały majątek dziesięć tomów rękopisu, oprawnych w safian czerwony ze złoconemi brzegami; były to bardzo ciekawe pamiętniki o Mesmerze i jego cebrzyku. Pani de T. przez uczucie godności nie ogłosiła tych pamiętników i utrzymywała się z małej renty, która nie wiedzieć jak ocalała. Pani de T. żyła z daleka od dworu, świata bardzo pomieszanego — jak powiadała — w odosobnieniu szlachetnem, dumnem i ubogiem. Kilku przyjaciół zbierało się dwa razy na tydzień koło jej wdowiego kominka i w ten sposób tworzył się salon czysto rojalistyczny. Pito tam herbatę, i stosownie do usposobienia elegicznego, lub dytyrambicznego, albo ubolewano, albo oburzano się na wiek, na kartę konstytucyjną, na bounapartystów, na prostytucję orderu św. Ducha rozdawanego mieszczanom, na jakobinizm Ludwika XVIII i mówiono po cichu o nadziejach, które budził Monsieur, następnie Karol X.
Z uniesieniem radości witano tam piosenki gminne, gdzie Napoleona nazywano Nicolas. Księżniczki, najdelikatniejsze i najmilsze kobiety światowe, zachwycały się zwrotkami, skierowanemi „do sfederowanych.“

Renfoncez dans vos colutes
Le bont d’chemis’ qni vons pend.
Qu’on n’dis’ p as qu’les patriotes
Ont arbore l’drapean blanc![1]

Bawiono się kalamburami, które uważano za straszne, grą słów niewinnych, które wyobrażano sobie, że są jadowite, czterowierszami, a nawet dwuwierszami. I tak z powodu ministerstwa Dessolles, gabinetu umiarkowanego, do którego wchodzili pp. Decazes i Deserre, ułożono:

Pour raffermir le trône ébranle sur sa base,
Il faut changer de sol, et de serre et de case.[2]

Albo też układano listę członków izby panów, „izby obrzydliwie jakobińskiej“, i łączono na tej liście nazwiska tak, aby tworzyły się frazesy podobne jak: Damas, Sabran, Gouvion-Saint-Cyr. Wszystko to robiło się wesoło.

W świecie tym parodjowano rewolucję. Miano jakąś dziwną chętkę pobudzenia tego samego gniewu w odwrotnym kierunku. Śpiewano więc:

Ah! ça ira! ça ira! ça ira!
Les bonnapartist’ a la lanterne!

Piosenki są tak jak gilotyna: ucinają obojętnie dzisiaj tę, jutro drugą głowę, tylko w odmienny sposób.
W sprawie Fualdesa, która odbywała się w tej epoce, 1816 r. stawano po stronie Bastidea i Jansiona, ponieważ Fualdes był „buonapartysta“. Liberalnych nazywano braćmi i przyjaciółmi, był to ostatni stopień zniewagi.
Jak pewne dzwonice kościelne, tak salon pani baronowej de T. miał dwóch kogutków. Jednym był p. Grillenormand; drugim hrabia de Lamothe-Valois. O którym mówiono na ucho z pewnym rodzajem szacunku: „Wiesz pan? Jest to Lamothe ze sprawy naszyjnika... Stronnictwa miewają takie dziwne amnestje“.
Dodajmy przytem: „w burżuazji“ zaszczytne stanowiska tracą na znaczeniu przez stosunki zbyt łatwe; trzeba zwracać na to uwagę, kogo się przyjmuje: tak, jak traci się ciepło w sąsiedztwie tego, co jest zimne, tak zmniejsza się poważanie przez zbliżanie się osób pogardzanych. Dawny świat wielki sądził się być wyższym od tego prawa jak i od wszelkich innych. Marigny, brat Pompadour, bywał u księcia de Soubise. Chociaż nie, ponieważ du Barry, ojciec chrzestny Vauborniera, doznawał bardzo dobrego przyjęcia u marszałka de Richelieu. Świat ten, oto Olimp. Merkury i książę de Gueménèe są tu jakby u siebie w domu. Złodzieja, byleby był bogiem, przyjmują tam chętnie.
Hrabia de Lamothe, który w 1815 roku był: starcem siedmdziesięcioletnim, odznaczał się tylko postawą, milczącą i poważną, twarzą kątowatą i zimną, zachowaniem się bardzo grzecznem, surdutem zapiętym aż po krawatę i długiemi nogami, zawsze skrzyżowanemi, w długich pantalonach luźnych, koloru wypalonej ziemi Sienne. Twarz jego była tegoż koloru co i pantalony.
Tego p. Delamothe „zaliczano“ do tego salonu, z powodu jego „sławy“ i — rzecz dziwna, ale pewna — z powodu nazwiska de Valois.
Co do p. Gillenormand, to znaczenie jego było zupełnie dobrego gatunku. Miał powagę. Pomimo swej lekkości i bez ujmy dla swej wesołości, miał pewny właściwy sobie sposób zachowania się, imponujący, godny, uczciwy, i z mieszczańska dumny, podeszły wiek jego także wiele dodawał. Nie napróżno żyje się cały wiek. Z latami wreszcie włosy wzbudzają poszanowanie.
Oprócz tego, miewał takie słówka, w których błyszczała iskra starego rodu. I tak, kiedy król pruski, przywróciwszy rządy Ludwika XVIII, złożył mu wizytę pod imieniem hrabiego de Ruppin, potomek Ludwika XIV przyjął go potrosze jak margrabiego brandeburskiego, z impertynencją najdelikatniejszą. P. Gillenormand pochwalił to. — „Wszyscy królowie, którzy nie są królem Francji, są królami prowincyonalnymi“ — powiedział. Pewnego dnia rzucono mu takie zapytanie i taką odpowiedź: Na co skazano redaktora Gońca francuskiego? — „Na zawieszenie“ (à être suspendu[3]) — „Sus jest zbyteczne“ — zauważył p. Gillenormand. Słówka tego rodzaju przyczyniają się do wyrobienia stanowiska.
Widząc p. de Talleyranda, idącego na Te Deum rocznicy powrotu Burbonów — powiedział:
— Oto, jego ekscelencja, Zło!
P. Gillenormaud przychodził zwykle w towarzystwie swojej córki, tej długiej panny, która skończyła już wówczas czterdzieści lat a zdawała się mieć ich pięćdziesiąt i w towarzystwie pięknego, małego chłopca siedmiu lat, białego, różowego, świeżego, z oczami pełnemi szczęścia i zaufania, który, ile razy zjawił się w tym salonie, słyszał jak szeptano dokoła niego: Co za piękny chłopiec! Jaka szkoda! Biedne dziecię! Było to dziecko, o którem mówiliśmy przed chwilą. Nazywano je — biednem dziecięciem — ponieważ miał ojca „zbója z nad Loary“.
Zbójem tym z nad Loary był zięć p. Gillenormand, o którym już wspominaliśmy i którego p. Gillenormand nazywał wstydem swojej rodziny.






II.
Jedno z widm czerwonych tego czasu.

Ktokolwiek w tej epoce przechodził przez miasteczko Vernon i przez ów piękny pomnikowy most, na miejscu którego stanie wkrótce — jak się spodziewamy — okropny jaki most żelazny, mógłby zauważać, patrząc na dół, człowieka pięćdziesięciu lat, w kaszkiecie skórzanym, w spodniach i kaftanie z grubego sukna szarego; przy kaftanie wisiało coś żółtego, co było niegdyś wstążeczką czerwoną; człowieka w sabotach, opalonego od słońca, z twarzą prawie czarną i z włosami prawie białymi, z szeroką na czole blizną, która ciągnęła się dalej po policzku, pochylonego, zgarbionego, zestarzałego przedwcześnie, przechadzającego się prawie codziennie z rydlem i nożem ogrodniczym, po jednym z tych przedziałów otoczonych murami, które sąsiadowały z mostem i ciągnęły się po lewym brzegu Sekwany łańcuchem tarasów; były to miłe miejsca, pełne kwiatów, i możnaby je nazwać ogrodem, gdyby były znacznie większe, a bukietami, gdyby były trochę mniejsze. Wszystkie te miejsca przytykały jednym końcem do rzeki, a drugim do domu. Człowiek w kaftanie i w sabotach, o którym mówimy, mieszkał około 1817 r. w jednym z mniejszych tych ogródków i w jednym z najskromniejszych tych domków. Mieszkał tam samotny, w ciszy i ubogo, z kobietą, ani młodą ani starą, ani piękną ani brzydką, ani chłopką ani mieszczanką, która mu usługiwała. Kawał ziemi, który nazywał swoim ogrodem, słynął w mieście z pięknych kwiatów, które tam uprawiano. Kwiaty były jego zajęciem.
Pracą, wytrwałością, pilnością i wiadrami wody przyszedł do tego, że tworzył po Stwórcy i wynalazł pewne tulipany i georginje, o których — zdawało się — że przyroda zapomniała. Był pomysłowy; wyprzedził Seulange Boudina w przygotowywaniu małych kupek ziemi, będącej mieszaniną piasku ze szczątkami roślin, dla uprawy rzadkich i drogich krzewów amerykańskich i chińskich. Od samego świtu latem chodził po alejach, koląc, obcinając, pieląc, podlewając, przechadzając się wśród kwiatów z wyrazem dobroci, smutku i łagodności, niekiedy marząc i stojąc nieruchomo po całych godzinach, słuchając śpiewu ptaka na drzewie, szczebiotania dziecka w domu, lub utkwiwszy oczy w koniec trawki z kroplą rosy, którą słońce zamieniało w drogi kamień. Stół jego był bardzo skromny; pił więcej mleka aniżeli wina. Przed dzieciakiem ustępował, służąca go łajała. Był nieśmiały do takiego stopnia, że wydawał się dzikim; wychodził rzadko i nie widział nikogo prócz ubogich, którzy pukali do jego okna, i swego księdza, opata Mabeufa, dobrego starca. Jeżeli jednak mieszkańcy miasteczka lub cudzoziemcy, pierwsi lepsi, ciekawi widzieć jego tulipany i róże, zadzwonili do jego domku, otwierał drzwi z uśmiechem. Taki to był ów zbój z nad Loary.
Ktokolwiek w tym czasie czytywał pamiętniki wojenne, biografie, Monitora i biuletyny wielkiej armji, to uwagę mogło zwrócić nazwisko, które powtarzało się dosyć często, nazwisko Jerzego Pontmercy. Będąc zupełnie młodym chłopcem, Jerzy Pontmercy został żołnierzem w pułku Saintogne. Rewolucja wybuchła. Pułk Saintogne stanowił część armji reńskiej. Albowiem dawne pułki monarchji zachowały swoje nazwy prowincji nawet po upadku monarchji i zostały połączone w brygady dopiero w 1794 r. Pontmercy bił się pod Spirą, Wormsem, Neustadtem, Turkheimem, Alzey, Moguncją, gdzie należał do tych dwustu, co tworzyli tylną, straż Houcharda. W liczbie dwunastu stawił czoło korpusowi księcia, Hesskiego, trzymając się za starym wałem Andernach, i cofnął się do armji dopiero wówczas, kiedy działo nieprzyjacielskie zrobiło wyłom od góry przedpierśnia aż do samej podstawy. Pod dowództwem Klebera był pod Marchiennes i w bitwie Mont-Palissel, gdzie kula śmigownicy strzaskała mu ramię. Później poszedł na granicę włoską i był z liczby tych trzydziestu grenadjerów, którzy bronili wąwozu Tende z Jobertem. Joubert został mianowany jenerał-adjutantem a Pontmercy podporucznikiem. Pontmercy był obok Berthiera wśród ognia kartaczowego w ten dzień bitwy pod Lodi, z powodu którego Bonaparte powiedział: — Berthier był kanonierem, kawalerzystą i grenadjerem! — Widział swego dawnego jenerała Jouberta, jak ten padł pod Novi w chwili, kiedy ze szpadą podniesioną wołał: — Naprzód! — Wsadziwszy swoją kompanję, jak tego wymagał plan kampanji, na mały statek, który szedł z Genui do jakiegoś małego portu wybrzeżnego, wpadł pomiędzy siedm lub ośm okrętów angielskich. Komendant genueński chciał rzucie działa do morza, schować żołnierzy pomiędzy dwoma pomostami i przesunąć się ukradkiem, jako statek kupiecki. Pontmercy kazał wywiesić kolory narodowe na maszcie i dumnie przeszedł pod działami fregat brytańskich. Uszedłszy dwadzieścia mil, ze wzrastającem zuchwalstwem zaatakował i wziął do niewoli wielki statek angielski, który przewoził wojska do Sycylji i był po same brzegi naładowany ludźmi i końmi. W 1805 roku należał do tej dywizji Malhera, która odebrała Günzbourg od arcyksięcia, Ferdynanda. Pod Weltingen, pod gradem kul, ujął w ramiona pułkownika Maupetit, śmiertelnie ranionego na czele 9-go pułku dragonów. Odznaczył się pod Austerlitz w tym znakomitym marszu eszelonami, który odbywał się przed ogniem nieprzyjacielskim. Kiedy kawalerja cesarskiej gwardji rossyjskiej zgniotła bataljon 4-go pułku linjowego, Pontmercy był jednym z tych, co oddając wet za wet, rozbili tę gwardję. Cesarz dał mu krzyż. Pontmercy widział, jak po kolei brano do niewoli Wurmsera w Mantui, Melasa w Aleksandrji, Macka w Ulmie. Należał do ósmego korpusu wielkiej armji, którym dowodził Mortier, który zdobył Hamburg. Później przeszedł do 55-go pułku liniowego, który był dawnym pułkiem Flandryjskim. Pod Eylau był na cmentarzu, gdzie bohaterski kapitan Ludwik Hugo, stryj autora tej książki, sam ze swoją kompanią ośmdziesięciu trzech ludzi przez dwie godziny wytrzymywał nacisk armji nieprzyjacielskiej. Pontmercy był jednym z trzech, co pozostali przy życiu na tym cmentarzu. Był pod Friedlandem. Później widział Moskwę, później Berezynę, później Lutzen, Bautzen, Drezno, Wachau, Lipsk i wąwozy Gelenhausena, później Montmirail, Château-Thierry, Craon, brzegi Marny, brzegi Aisny i straszną pozycję Laon. Pod Arnay-le-Duc, będąc kapitanem, zarąbał dziesięciu kozaków i ocalił nie swego jenerała, lecz swego kaprala. W tym wypadku posiekano go i niemniej jak dwadzieścia siedm kawałeczków kości wyjęto mu z lewego ramienia. W ośm dni po kapitulacji Paryża, zamienił miejsce z jednym ze swoich towarzyszów i wszedł do jazdy. Miał, jak to nazywano za dawnych rządów, podwójną rękę, t. j. jednakową zdolność do dowództwa nad szwadronem lub bataljonem, jako oficer. Ta to zdolność, rozwinięta wykształceniem wojskowem, dała początek pewnym specjalnym broniom, naprzykład dragonom, którzy są zarazem jeźdźcami i żołnierzami pieszymi. Towarzyszył Napoleonowi na wyspę Elbę. Pod Waterloo był dowódzcą szwadronu kirysjerów w brygadzie Dubois. On to zdobył sztandar bataljonu Luneburskiego. Rzucił ten sztandar pod nogi cesarzowi. Był zalany krwią. Wyrywając bowiem sztandar, otrzymał cięcie szablą przez twarz. Cesarz zadowolony — zawołał do niego: — Jesteś pułkownikiem, jesteś baronem, jesteś oficerem legji honorowej! — Pontmercy odrzekł: — Najjaśniejszy Panie, dziękuję za wdowę. W godzinę później leżał w parowie Ohain... Któż to był więc ten Jerzy Pontmercy? Był to ów zbój z nad Loary.
Wiemy już cokolwiek z jego historji. Po bitwie pod Waterloo, Pontmercy wyciągnięty — jak przypominamy sobie — z drogi wklęsłej Ohain, dostał się do armji i ciągnąc się z ambulansu do ambulansu, przy był do leż wojskowych nad Loarą.
Restauracja wyznaczała mu pół żołdu, a następnie posłała go na pobyt, t. j. pod dozór do miasteczka Vernon. Król Ludwik XVIII, uważając za niebyłe to, co zaszło w Stu-Dniach, nie uznał ani jego godności oficera legji honorowej, ani jego stopnia pułkownika, ani jego tytułu barona. On zaś przy każdej okoliczności podpisywał się: „Pułkownik baron Pontmercy“. Miał jeden tylko stary niebieski surdut i zawsze wychodząc przypinał do niego znak oficera legji honorowej. Królewski prokurator kazał go uprzedzić, że prokuratorja wytoczy mu proces za „nielegalne“ noszenie tej dekoracji. Kiedy zawiadomiono go o tem w drodze urzędowej, Pontmercy odrzekł z gorzkim uśmiechem: „Nie wiem, czy to ja nie rozumiem po francusku, czy też pan nie mówisz tym językiem; lecz rzecz pewna, że nie rozumiem“. Następnie przez dni ośm po kolei wychodził ze znakiem legji. Nie ośmielono się go niepokoić. Dwa lub trzy razy minister i jenerał dowodzący w departamencie pisali do niego, adresując: „Panu komendantowi Pontmercy.“ Odesłał te listy nierozpieczętowane. W tym samym czasie Napoleon na wyspie Św. Heleny zupełnie w ten sposób postępował z listami sir Hudsona Lowe, adresowanemi do jenerała Bonapartego. Pontmercy skończył na tem, że się tak wyrazimy, iż miał w ustach tę samą ślinę, co i jego cesarz.
Byli też w Rzymie pomiędzy żołnierzami kartagońskimi, wziętymi do niewoli, tacy, co nie chcieli salutować Flaminjusza i mieli trochę ducha Hannibala.
Pewnego poranku napotkał królewskiego prokuratora w ulicy miasteczka Vernon, podszedł do niego i rzekł:
— Panie prokuratorze królewski, czy wolno mi nosić bliznę moją?
Nic nie miał prócz bardzo lichego półżołdu dowódzcy szwadronu. Wynajął w Vernon najmniejszy domek, jak i mógł znaleźć. Żył tam samotny, widzieliśmy, w jaki sposób. Za cesarstwa, pomiędzy dwiema wojnami znalazł czas do ożenienia się z panną Gillenormand. Stary mieszczanin, oburzony do głębi, zgodził się wzdychając i mówiąc: — Największe rodziny bywają zmuszone do tego. — W 1815 r. pani Pontmercy, kobieta zresztą pod każdym względem zasługująca na uwielbienie, wykształcona i niepospolita i godna swego męża, umarła, pozostawiając dziecię. Dziecko to było radością pułkownika w jego osamotnieniu; lecz dziadek gwałtownie domagał się wnuka, oświadczając, że go wydziedziczy, jeżeli mu go nie oddadzą. Ojciec ustąpił w interesie małego i nie mogąc mieć dziecka, pokochał kwiaty. Zresztą wyrzekł się wszystkiego, ani widząc ani konspirując. Dzielił myśli swoje pomiędzy rzeczy niewinne, które robił i rzeczy wielkie, które zrobił. Przepędzał swój czas, czekając na rozkwit gwoździka lub przypominając Austerlitz.
Pan Gillenormand nie miał żadnych stosunków ze swoim zięciem. Pułkownik był dla niego „bandytą“, a on był dla pułkownika „łbem zakutym“. Pan Gillenormand nigdy nie mówił o pułkowniku, chyba niekiedy robiąc szydercze aluzje do jego „baronostwa.“ Umówiono się wyraźnie, że Pontmercy nie będzie się starał widzieć, ani też mówić z synem, pod grozą wypędzenia i wydziedziczenia tego ostatniego. Dla Gillenormandów Pontmercy był zarażony. Chcieli oni wychować dziecko po swojemu. Pułkownik może nie miał słuszności, przyjmując, takie warunki, lecz uległ im, sadząc, że dobrze robi i że poświęca sam siebie tylko. Spadek po ojcu Gillenormand był niewielką, rzeczą, ale spadek po starszej pannie Gillenormand był znaczny. Ciotka ta, która pozostała panną, była bardzo bogata po matce i syn siostry był naturalnym jej spadkobiercą. Dziecko, które nazywało się Marjuszem, wiedziało, że ma ojca, lecz nic więcej. Nikt mu nic nie mówił o nim. Tymczasem w tym świecie, w którym bywał z dziadkiem, szeptania, półsłówka, mrugania oczyma rzuciły pewne światło do jego umysłu i wreszcie zrozumiał coś, a że otaczające go myśli i przekonania, przesączając się i przenikając go zwolna, stały się naturalnie jego atmosferą, przyzwyczaił się powoli myśleć o swoim ojcu ze wstydem i ze ściśniętem sercem.
Kiedy tak podrastał, pułkownik co drugi lub trzeci miesiąc wymykał się, udawał się po kryjomu, jakby wydalający się z pod dozoru policyjnego, do Paryża i szedł do kościoła Św. Sulpicjusza na godzinę, kiedy ciotka Gillenormand przyprowadzała na mszę Marjusza. Tam drżąc, ażeby ciotka nie odwróciła się, ukrywając się za słupem, nieruchomy, lękając się oddychać, patrzał na swoje dziecko. Ten, pokiereszowany, drżał ze strachu przed tą starą panną.
Z tego powodu zawiązał się stosunek pomiędzy nim i księdzem z Vernon, opatem Mabeuf. Zacny ten ksiądz był bratem skarbnika parafji Św. Sulpicjusza, który kilka razy zauważał, jak ten człowiek patrzał na to dziecko, i bliznę, którą miał na twarzy, i wielką łzę, którą miał w oku. Człowiek, co miał taką męzką twarz, a płakał jak kobieta, zastanowił skarbnika. Postać ta pozostała mu w pamięci. Pewnego razu, odwiedzając brata w Vernon, spotkał na moście pułkownika Pontmercy i poznał w nim człowieka od Św. Sulpicjusza. Skarbnik mówił z księdzem o nim, i obaj pod jakimś pozorem zrobili wizytę pułkownikowi. Wizyta pociągnęła za sobą inne. Pułkownik z początku bardzo zamknięty w sobie, wyspowiadał się wreszcie, i ksiądz ze skarbnikiem dowiedzieli się o całej historji Pontmercy, i jak poświęcił szczęście własne dla przyszłości swego dziecka. Wskutek tego ksiądz powziął dla niego szacunek i czułość, a pułkownik ze swej strony pokochał księdza. Zresztą nic tak nie przenika się i nie łączy, jak stary ksiądz i stary żołnierz, jeżeli przypadkiem obaj są szczerzy i obaj dobrzy. W gruncie jest to ten sam człowiek. Jeden poświęcił się dla ojczyzny ziemskiej, drugi dla ojczyzny niebieskiej; innej nie ma różnicy.
Dwa razy na rok, 1-go stycznia i na Św. Jerzego, Marjusz pisał do swego ojca listy obowiązkowe, które mu ciotka dyktowała, i które były jakby skopjowane z jakiego listownika; p. Gillenormand jedynie to tylko tolerował. Ojciec odpowiadał listami bardzo czułemi, które dziadek chował do kieszeni, nie czytając ich wcale.






III.
Requiescant.

Salon pani de T. było to wszystko, co Marjusz Pontmercy znał ze świata. Był to jedyny otwór, przez który mógł patrzeć na życie. Otwór ten był ciemny i przez to okienko więcej dochodziło chłodu niż ciepła, więcej przeglądała noc niż dzień. Dziecko, które wchodząc do tego dziwnego świata było tylko radością i światłem, stawało się w nim wkrótce smutnem i — co bardziej jeszcze sprzeciwia się temu wiekowi — poważnem. Otoczone przez wszystkie te imponujące i szczególne postacie, patrzało do koła siebie z prawdziwem zdziwieniem. Wszystko składało się na to, by powiększyć tę jego osłupiałość. W salonie pani de T. były stare szlachetne damy bardzo czcigodne, które nazywały się: Mathan, Noe, Lévis wymawiane Levi, Cambis wymawiane Cambyze. Te starożytne twarze i te biblijne imiona łączyły się w umyśle dziecka ze starym testamentem, którego uczyło się na pamięć, i kiedy zebrały się one tam wszystkie, zasiadłszy dokoła gasnącego ognia, zaledwie oświetlone lampą, którą przyćmiewała zielona zasłona, z surowym profilem, z włosami siwemi lub białemi, z długiemi sukniami z innego wieku o ponurych kolorach, przerywające kiedy niekiedy milczenie wyrazami zarówno majestatycznemi jak dzikiemi, mały Marjusz patrzał na nie wylęknionemi oczami, sądząc, że widzi nie kobiety, lecz patrjarchów i magów, nie istoty rzeczywiste, lecz widma.
Z temi widmami mieszało się kilku księży, przyzwyczajonych do tego salonu starego i kilku ze szlachty: markiz de Sassenaye, główny sekretarz pani de Berry; wicehrabia de Valory, który ogłaszał pod pseudonimem Karola-Antoniego (Charles-Antoine) ody jednorymowe; książę Beanffremont, który, będąc dość młodym, miał głowę siwiejącą i ładną i dowcipną żonę, której toaleta z aksamitu szkarłatnego z fręzlami złotemi, bardzo wygorsowana, przestraszała owe ciemności; markiz de Coriolis d’Espinouse, obywatel Francji, który znał najlepiej „miarę grzeczności“; hrabia d’Amandre, poczciwiec z podbródkiem, znamionującym uprzejmość; oraz kawaler de Port-de-Guy, podpora bibljoteki Luwru, zwanej gabinetem króla. Pan de Port-de-Guy, łysy i raczej staro wyglądający, niż stary, opowiadał, że w 1793 r., mając lat szesnaście, był posłany na galery jako buntownik i skuty razem z ośmdziesięcioletnim starcem, biskupem de Mirepoix, także buntownikiem, ale ten jako ksiądz, a tamten jako żołnierz. Było to w Tulonie. Przeznaczono ich do tego, ażeby w nocy zbierali na rusztowaniu głowy i ciała, pogilotynowanych w ciągu dnia; nieśli na grzbiecie tułowy krwią spływające, i ich czerwone kaptury galernika miały z tyłu koło szyi skorupę krwi, suchej z rana, mokrej wieczorem. Wiele było takich, tragicznych opowiadań w salonie pani de T., i złorzecząc Maratowi, przez to samo przyklaskiwano Trestaillonowi. Kilku deputowanych z rodzaju nie dającego się odszukać[4] grało tam w wista: p. Thibord du Chalard, p. Lemarchant de Gomicourt i słynny szyderca prawicy, p. Cornet-Dincourt. Sędzia de Ferrette, w krótkich spodniach i z chudemi nogami, przechodził niekiedy przez ten salon, udając się do p. Talleyranda. Był towarzyszem uciech hrabiego d’Artois i w przeciwieństwie do Arystotelesa, skulonego pod Kampaspą, zmusił Guimard chodzić na czworakach; w ten sposób w oczach świata sędzia pomścił filozofa.
Co do księży, byli tam: opat Halma, ten sam, do którego pan Larose, jego współpracownik w Piorunie — powiadał: — Ba! Któż nie ma pięćdziesięciu lat? Chyba kilku smarkaczy? opat Letourneur, kaznodzieja królewski; opat Fraysinous, który nie był jeszcze ani hrabią, ani biskupem, ani ministrem, ani parem, i który nosił starą sutanę, której brakło guzików; także opat Karavenant, proboszcz Saint-Germain des Prés; dalej nuncjysz papieski, wówczas przewielebny Macchi, arcybiskup Nisibi, późniejszy kardynał, odznaczający się długim zadumanym nosem i inny przewielebny, tytułujący się: abbate Palmieri, prałat domowy, jeden z siedmiu protonotarjuszów kancelarji papieskiej, kanonik znakomity bazyliki liberyjskiej, adwokat świętych, postulatore di santi, co się stosuje do spraw kanonizacji i co znaczy prawie tyle, co referendarz sekcji raju. Nakoniec dwóch kardynałów; pan de la Luzerne i pan de Clermont-Tonnerre. Kardynał de la Luzerne był pisarzem i w kilka lat później miał zaszczyt w Conservateur podpisywać artykuły obok Chateaubrianda; de Clermont-Tonnere był arcybiskupem Tuluzy i często przyjeżdżał na wypoczynek do Paryża, do swego synowca, markiza de Tonnere, który był ministrem marynarki i wojny; kardynał de Clermont-Tonnere był to mały starzec wesoły, pokazujący swoje pończochy czerwone pod zakasaną sutaną; specjalnie nienawidził encyklopedji i grał szalenie w bilard, i ludzie, którzy w tym czasie przechodzili letniemi wieczorami przez ulicę Madame, gdzie znajdował się pałac Clermont-Tonnere, zatrzymywali się i słuchali, jak uderzały bile, i jak ostrym głosem kardynał krzyczał do swego konklawisty, wielebnego Cottret, biskupa in partibus w Caryste: — opacie, zaznacz, robię karambol. Kardynała de Clermont-Tonnere przyprowadził do pani de T. najbliższy jego przyjaciel, pan de Roquelaure, dawny biskup de Senlis i jeden ze czterdziestu. Part de Roquelaure odznaczał się wysokim wzrostem i pilnem uczęszczaniem na posiedzenia Akademji; przez drzwi szklanne sali sąsiedniej z bibljoteką, gdzie Akademja francuska odbywała swoje posiedzenia, ciekawi, mogli co czwartek oglądać biskupa Senlis, który zwykle stał, upudrowany, w pończochach fioletowych i zwrócony do drzwi widocznie dla tego, by lepiej widziano jego małą pelerynkę. Wszyscy ci duchowni, chociaż po większej części tyleż dworacy, co i kapłani, dodawali powagi salonowi pani de T., a pięciu jego parów Francji: margrabia de Vibraye, margrabia de Talaru, margrabia d’Herbouville, wicehrabia Dambry i książę Valentinois, uwydatniali cechę pańskości. Ten książę de Valentinois, chociaż książę Monaco, t. j. panujący książę cudzoziemski, miał jednak tak wysokie pojęcie o Francji i parostwie, że wszystko widział przez nie. On to powiadał: — Kardynałowie są parami Francji i Rzymu; lordowie są parami Francji i Anglji. Wreszcie, ponieważ w tym wieku rewolucja musiała być wszędzie, w tym więc feodalnym salonie, jak to już mówiliśmy, mieszczanin rej wodził, pan Gillenormand w nim panował.
Była to esencja i kwintesencja paryskiego białego towarzystwa. Trzymano tam w kwarantanie znakomitości nawet rojalistyczne. Zawsze jest trochę anarchji w sławie. Chateaubriand, wchodząc tam, zrobiłby wrażenie takie, jak Pere Duchêne. Jednakże niektórzy ze zbliżonych dostawali się przez tolerancję do tego prawowiernego świata. Hrabiego Beugnot’a przyjęto dla poprawy.
Dzisiejsze salony „szlacheckie“ nie są już podobne do ówczesnych. Teraźniejsze przedmieście Saint-Germain trąci herezją. Spółcześni rojaliści są demagogowie — powiedzmy na ich pochwałę.
U pani de T. świat był wyższy, smak więc był wykwintny i wyniosły w formach wyszukanej grzeczności. Zwyczaje dopuszczały tam wszelkiego rodzaju subtelności mimowolnych, które były nawet dawną regułą, pogrzebaną, lecz żywą. Niektóre z tych zwyczajów, w mowie zwłaszcza, wydawały się dziwacznemi. Znawcy powierzchowni widzieliby w tem parafiańszczyznę, a była to starość. Kobietę nazywano: pani jenerałowa. Niekiedy używano także: pani pułkownikowa. Śliczna pani de Léon, zapewne przez pamięć o księżniczkach de Longueville i de Chevreuse, wolała tę nazwę, aniżeli swój tytuł księżny. Mieszczanka de Créqui nazywała także siebie panią pułkownikową.
Ten to właśnie mały a wysoki świat wymyślił, aby w Tuilerjach, zwracając się poufale do króla, mówić: „król“ w trzeciej osobie, a nie używać nigdy: „wasza królewska mość“, ponieważ ów tytuł panującego został „skalany przez uzurpatora“.
W salonie tym wydawano wyroki o wypadkach i ludziach. Szydzono z wieku, co zwalniało od zrozumienia go. Dopomagano sobie wzajemnie do wydziwiania się. Dzielono się tą ilością światła, którą posiadano. Matuzalem nauczał Epimenidesa. Głuchy dawał wieści ślepemu. Mówiono, że czas, który upłynął od Koblencji, nie istniał. Tak samo jak Ludwik XVIII, z łaski Boga, był w dwudziestym piątym roku swego panowania; tak samo emigranci, z prawa, byli w dwudziestym piątym roku swej młodości.
Wszystko to było w harmonji; nic nie żyło zanadto; słowo zaledwie było tchnieniem; dziennik, stosownie do salonu, wydawał się papyrusem. Byli ludzie młodzi, lecz trochę martwi. W przedpokoju liberje były podstarzałe. Tym ludziom, należącym zupełnie do przeszłości, usługiwali ludzie takiegoż rodzaju. Zdawało się, że wszystko to żyje oddawna i opiera się pogrzebowi. Zachować, Zachowanie, Zachowawca, był to prawie cały słownik; mieć dobrą, reputację: (être en bonne odeur), stanowiło kwestję. W samej rzeczy był pewny zapach w przekonaniach tych grup szanownych, czuć było pleśnią ich myśli. Był to świat mumji. Panowie byli zabalsamowani, słudzy wypchani.
Pewna dostojna stara margrabina, emigrantka zrujnowana, chociaż miała jedną służącą, zawsze mówiła: „Moi ludzie“.
Co robiono w salonie pani T.? Zachowywano się ultra. Być ultra; ten wyraz, chociaż to, co przedstawia nie zniknęło może, ten wyraz dzisiaj nie ma już znaczenia. Wyjaśnijmy to zaraz. Być ultra, to znaczy przekraczać granicę. To znaczy uderzać na berło w imię tronu i na infułę w imię ołtarza; to znaczy bić leżącego, wierzgać w zaprzęgu, natrząsać się ze stosu, że niedostatecznie piecze heretyków; wyrzucać przedmiotowi bałwochwalstwa, że za mało ma bałwochwalczości; obrażać nadmiarem szacunku, znajdować, że w papieżu jest za mało papizmu, w królu nie dosyć królewskości, w nocy zanadto światła; być niezadowolonym z alabastru, śniegu, łabędzia i lilji w imię białości; być stronnikiem pewnych rzeczy do takiego stopnia, by stać się przeciw. Nastrój ultra szczególnie charakteryzuje pierwszą fazę Restauracji.
Nic nie ma w historji, coby było podobne do tego kwadransu, który rozpoczął się 1814 roku, a skończył się około 1820 roku, z przyjściem do steru pana de Villèle, praktycznego człowieka z prawicy. Sześć tych lat była to chwila nadzwyczajna: — jasna i posępna zarazem, wesoła i ponura, pokryta ciemnościami wielkich katastrof, które napełniały horyzont i zwolna cofały się w przeszłość. W tem świetle i w tym cieniu był cały światek nowy i stary, przecierający sobie oczy; nic tak nie przypomina przebudzenia jak powrót; kupa ludzi, którzy patrzyli na Francję żartobliwie, a na których Francja patrzała z ironją; poczciwi starzy puhacze, margrabiowie na każdym kroku, widma i upiory „dawniejsi ludzie“, dziwiący się wszystkiemu, dzielni i szlachetni szlachcice, rozpromienieni, że byli we Francji i płaczący także, z zachwytu, że zobaczyli ojczyznę, i z rozpaczy, że nie znaleźli już monarchji; szlachta krzyżowych wojen, plwająca na szlachtę cesarstwa, to jest na szlachtę miecza; plemiona historyczne, które straciły zmysł historyczny; synowie towarzyszów Karola Wielkiego, pogardzający towarzyszami Napoleona. Miecze — jak to już powiedzieliśmy — znieważały siebie wzajemnie; miecz z pod Fontenoy był śmieszny i był tylko zardzewiałem żelaztwem; miecz z pod Marengo był znienawidzony i był tylko pałaszem. Niegdyś nie uznawało Wczoraj. Stracono poczucie te go, co było wielkie, i tego, co było śmieszne. Znalazł się ktoś, co nazwał Bonapartego Scapin’em. Świat ten już nie istnieje. Powtórzmy — nic nie pozostało dzisiaj z tego. Jeżeli przywołamy na pamięć którąkolwiek z tych postaci i w myśli postaramy się ją ożywić wydaje się nam dziwaczną, jakby ze świata przedpotopowego. Istotnie bowiem potop ją pochłonął. Zniknęła pod dwiema rewolucjami. Jakież to fale te ideje! Jak prędko zalewają wszystko, co mają zniszczyć i pogrzebać, i jak szybko otwierają straszne przepaści!
Taka to była fizjonomja salonów z tych czasów odległych naiwnych, w których pan Martainville miał więcej dowcipu, aniżeli Wolter.
Salony te miały własną literaturę i własną politykę. Wierzono tam w Fiévée. Pau Agier był tam prawodawcą. Komentowano pana Colnet publicystę antykwarskiego z wybrzeża Malaquais. Napoleon był tam w zupełności ludożercą z Korsyki. Późniejsze wprowadzenie do historji pana margrabiego Bonapartego, głównego dowódzcy wojsk królewskich, było ustępstwem dla ducha wieku.
Salony te nie długo były czyste. Od 1813 roku zaczęli się tam pojawiać niektórzy doktrynerowie, odcień niepokojący. Zachowywali się w taki sposób, że byli rojalistami i tłómaczyli się z tego. Tam, gdzie ultrasowie byli bardzo dumni, doktrynerzy byli trochę zawstydzeni. Mieli rozum, umieli milczeć; ich dogmat polityczny był odpowiednio nakrochmalony pychą: musieli mieć powodzenie. Nadużywali, zresztą korzystnie, krawatki białej i surduta zapiętego. Była to wina, czy nieszczęście, partji doktrynerskiej, że stworzyła młodzież starą. Pozowała ona na ludzi rozsądnych. Marzyła o zaszczepieniu władzy umiarkowanej na zasadzie absolutnej i nieograniczonej. Przeciwstawiała, i niekiedy z rzadkim sprytem, liberalizmowi, burzącemu liberalizm zachowawczy. Słyszano, jak powiadała: „Łaski dla rojalizmu: niejedną oddał usługę. Przywrócił tradycję, kult, religję, poszanowanie. Jest wierny, mężny, rycerski, kochający, pełen poświęcenia. Miesza, jakkolwiek z żalem, wielkości nowe narodu z wielkościami wiekowemi monarchji. Jest to jego wina, że nie rozumie rewolucji, cesarstwa, sławy, wolności, nowych myśli, młodych pokoleń, bieżącego wieku. Lecz winy tej, którą popełnia względem nas, czyż nie popełniamy — niekiedy także względem niego? Rewolucja, której spadkobiercami jesteśmy, powinna wszystko rozumieć. Uderzać na rojalizm, jest to bezsens liberalizmu. Co za błąd! i jakie zaślepienie! Francja rewolucyjna nie ma szacunku dla Francji historycznej, t. j. dla swojej matki, t. j. dla samej siebie. Po 5-ym września traktują szlachtę monarchji tak, jak po 8-ym lipca traktowano szlachtę cesarstwa. Tamci byli niesprawiedliwi dla orła, my jesteśmy niesprawiedliwi dla kwiatu lilji. Zawsze więc jest chęć prześladowania czegoś! Czyż to jest użyteczna, oddzierać ze złota koronę Ludwika XIV i odrapywać tarczę herbowną Henryka IV? Śmiejemy się z pana de Vaublanc, który zmazywał N z mostu Jena! Cóż on jednak robił? To, co i my robimy. Bouvines tak samo do nas należy, jak Marengo. Kwiaty lilji są tak samo nasze, jak i N. To nasze dziedzictwo. Poco mamy je zmniejszać? Nie trzeba zapierać się ojczyzny w przeszłości, jak i w teraźniejszości. Dla czego nie chcieć całej historji? Dla czego nie kochać całej Francji?“
W taki sposób doktrynerowie krytykowali i protegowali rojalizm, niezadowolony, że go krytykowano, i wściekły, że go protegowano. Ultrasowie zaznaczyli pierwszą epokę rojalizmu, kongregacja charakteryzowała drugą. Po zapalczywości nastąpiła zręczność. Na tem kończymy ten szkic.
W ciągu tej opowieści autor tej książki napotkał po drodze tę chwilę ciekawą historji spółczesnej, musiał więc mimochodem rzucić na nią pogląd i nakreślić kilka pojedyńczych rysów tego społeczeństwa, dzisiaj nieznanego. Lecz robi to szybko i bez żadnego uczucia goryczy lub szyderstwa. Wspomnienia, serdeczne i pełne uszanowania, ponieważ dotyczą jego matki, przywiązują go do tej przeszłości. Zresztą — wyznajmy to — nawet ten mały światek miał wielkość. Można śmiać się z niego, lecz nie można nim pogardzać, ani go nienawidzieć. Była to dawniejsza Francja.
Marjusz Pontmercy uczył się, jak i wszystkie dzieci. Kiedy wyszedł z rąk ciotki Gillenormand, dziadek powierzył go pewnemu poważnemu profesorowi, najczystszej niewinności klasycznej. Młoda ta, otwierająca się dusza przeszła z rąk skromności do pedanta. Marjusz odbył swoje lata w kolegjum, następnie wszedł do szkoły prawa. Był rojalista, fanatyk, surowy. Dziadka swego, którego wesołość i cynizm raziły go, mało kochał, względem ojca zaś był ponury. Wreszcie był to chłopiec gorący i zimny, szlachetny, wspaniałomyślny, dumny, religijny, egzaltowany; zacny aż do surowości, czysty aż do dzikości.






IV.
Koniec zbója.

Kiedy Marjusz kończył studja klasyczne p. Gillenormand porzucał życie światowe. Starzec pożegnał się z przedmieściem Saint-Germain i z salonami pani de T. i osiadł na Marais we własnym domu przy ulicy Filles-du-Calvaire. Tam miał na służbie oprócz stróża, tę pokojówkę, Nikoletę, która nastąpiła po Magnon, i owego Baskijczyka, zadyszanego i dychawicznego, o których mówiliśmy wyżej.
W 1827 r. Marjusz skończył lat siedmnaście. Kiedy wchodził do domu pewnego dnia wieczorem, ujrzał, że dziadek jego trzymał list w ręku.
— Marjuszu — rzekł pan Gillenormand — jutro pojedziesz do Vernon.
— Poco? — powiedział Marjusz.
— Zobaczyć się z ojcem.
Marjusz zadrżał. Wszystko przypuszczał, z wyjątkiem tego, że mógł kiedyś zobaczyć się z ojcem. Nie nie mogło być dla niego więcej niespodziewanego, więcej zadziwiającego i — powiedzmy — więcej nieprzyjemnego. Nie było to zmartwienie, lecz była to pańszczyzna. Marjusz, oprócz powodów antypatji politycznej, był przekonany, że ojciec jego, rębacz, jak go nazywał pan Gillenormand w chwilach dobrego usposobienia, nie kochał go, było to widoczne, ponieważ porzucił go i pozostawił na łasce innych. Nie czując się kochanym, nie kochał także. Nic prostszego! — powiadał sobie. Był tak zdumiony, że nie wypytywał pana Gillenormand. Dziadek ozwał się znowu:
— Zdaje się, że jest chory. Wzywa ciebie. — A po chwili milczenia dodał: — Jedź jutro zrana. Sądzę, że z placu des Fontaines odchodzi powóz o szóstej godzinie, a przybywa na miejsce wieczorem. Powiada — że to rzecz pilna.
Później zgniótł list i włożył go do kieszeni. Marjusz mógłby jeszcze tego samego wieczora pojechać i być na drugi dzień rano u ojca. W tym czasie z ulicy Bouloi dyliżans odbywał drogę do Rouen w nocy i przejeżdżał przez Vernon. Ani pan Gillenormand ani Marjusz nie pomyśleli dowiedzieć się o tem.
Na drugi dzień, o wieczornym zmroku, Marjusz przybył do Vernon. Zaczynano już zapalać świece. Pierwszego co spotkał, zapytał o dom pana Pontmercy. Był bowiem tego samego zdania co Restauracja; i on także nie przyznawał ojcu ani baronowstwa, ani stopnia pułkownika. Wskazano mu mieszkanie. Zadzwonił; kobieta otworzyła drzwi, trzymając lampę w ręku.
— Pan Pontmercy? — powiedział Marjusz. Kobieta się nie poruszyła. — Czy tutaj? — zapytał Marjusz! Kobieta głową potwierdziła. — Mogę z nim mówić? Kobieta dała znak przeczący. — Lecz ja jestem jego synem! — zawołał Marjusz. — On czeka na mnie.
— Już nie czeka — odpowiedziała kobieta.
Wówczas spostrzegł, że płakała. Wskazała palcem na drzwi do nizkiej sali. Wszedł.
W tej, sali oświetlonej świecą łojową, postawioną na kominku, było trzech ludzi: jeden stał, jeden klęczał, a jeden w koszuli wyciągniętej leżał na podłodze. Ten, co leżał na ziemi, był to pułkownik.
Dwaj inni byli to: lekarz i ksiądz, który się modlił.
Pułkownik od trzech dni dostał zapalenia mózgu. W początkach choroby, mając złe przeczucie, napisał do p. Gillenormand, prosząc, by syn jego przyjechał. Choroba się pogorszyła. Tegoż wieczora, kiedy Marjusz przybył do Vernon, pułkownik miał napad szału. Pomimo oporu służącej, wstał z łóżka krzycząc: — „Mój syn nie przybywa! Idę na spotkanie mego syna!“ Później wyszedł ze swego pokoju i w przedpokoju upadł na podłogę. Skonał. Zawołano lekarza i księdza. Lekarz przybył zapóźno, ksiądz przybył zapóźno. Syn przybył także zapóźno.
Przy świetle szarawem świecy, na policzku pułkownika leżącego i bladego widać było wielką łzę, która spływała z martwego oka. Oko zagasło, lecz łza nie wyschła. Łza ta, to było spóźnienie się syna. Marjusz patrzał na tego człowieka, którego widział po raz pierwszy i po raz ostatni, na tę szanowną i męzką twarz, na te oczy otwarte, które nie patrzyły, na te włosy białe, na te członki silne, na których dawały się widzieć tu i owdzie linje, znaki cięć szabli, i rodzaj gwiazd czerwonych, dziury od kul. Patrzał na tę olbrzymią bliznę, która wypiętnowała bohaterstwo na tej twarzy, którą Bóg nacechował dobrocią. Pomyślał, że ten człowiek był jego ojcem i że ten człowiek umarł i pozostał zimny. Smutek, którego doznał, był to smutek, któryby uczuł wobec każdego innego, zmarłego człowieka.
Żal, głęboki żal panował w tym pokoju. Służąca lamentowała w kącie, ksiądz modlił się i — było słychać — jak łkał; lekarz ocierał oczy; sam trup nawet płakał. Ten lekarz, ten ksiądz i ta kobieta patrzyli na Marjusza przez swój smutek, nic nie mówiąc; on tu był obcy. Marjusz bardzo mało wzruszony czuł się zawstydzony i zażenowany własnem swojem zachowaniem. Trzymał kapelusz w ręku, upuścił więc go na ziemię, by pomyślano, że boleść pozbawiła go siły i nie mógł go utrzymać. W tej samej chwili doznał jakby wyrzutu i z pogardą, pomyślał o swoim postępku. Lecz czyż to była jego wina? Nie kochał ojca!
Pułkownik nic nie pozostawił po sobie. Ze sprzedaży ruchomości zaledwie opłacono pogrzeb. Służąca znalazła kawałek papieru, który oddała Marjuszowi. Na nim ręką pułkownika było napisano:
— „Memu synowi. — Cesarz zrobił mię baronem na polu bitwy Waterloo. Ponieważ Restauracja zaprzecza mi tego tytułu, który krwią opłaciłem, syn mój weźmie ten tytuł i będzie go nosił. Ma się rozumieć, że będzie go godnym.“ Z drugiej strony, pułkownik dopisał; „W tej samej bitwie pod Waterloo, pewien sierżant ocalił mi życie. Człowiek ten nazywa się Thenardier. W ostatnich czasach — jak mnie się zdaje — trzymał on małą dzierżawę w jednej z wiosek w okolicach Paryża, w Chelles albo w Montfermeil. Jeżeli mój syn spotka się z Thenardierem, to zrobi dla niego wszystko co będzie mógł“.
Nie przez uczucie religijne dla ojca, lecz w skutek tego nieokreślonego poszanowania, jakie śmierć nakazuje zawsze sercu człowieka, Marjusz wziął ten papier i schował go.
Nic nie pozostało po pułkowniku. Pan Gillenormand kazał sprzedać tandeciarzowi jego szpadę i uniform. Sąsiedzi okradli i zrabowali rzadkie kwiaty. Inne rośliny zdziczały i zginęły.
Marjusz przepędził tylko czterdzieści ośm godzin w Vernon. Po pogrzebie wrócił do Paryża i zajął się swem prawem, nie myśląc więcej o ojcu, jak gdyby ten nigdy nie żył. W dwa dni pułkownika pochowano a w trzy dni zapomniano.
Marjusz miał krepę u kapelusza. Oto wszystko.






V.
Dobrze jest chodzić na mszę, gdy się chce zostać rewolucjonistą.

Marjusz zachował zwyczaje religijne z lat dziecinnych. Pewnej niedzieli poszedł na mszę do kościoła św. Sulpicjusza, do tej samej kaplicy Najświętszej Panny, dokąd ciotka go prowadziła, gdy był małym. Ponieważ dnia tego był roztargniony i marzący więcej aniżeli zwykle, stanął więc za słupem i ukląkł, nie zdając sobie z tego sprawy, na klęczniku pokrytym aksamitem utrechtskim, na grzbiecie którego było napisano: „Pan Mabeuf, skarbnik parafii.“ Zaledwie msza się rozpoczęła, kiedy przed Marjuszem stanął starzec i rzekł:
— Panie, to moje miejsce.
Marjusz usunął się pospiesznie i starzec zajął swój klęcznik. Kiedy msza się skończyła, Marjusz stał o kilka kroków zamyślony: starzec znowu zbliżył się do niego i powiedział.
— Przepraszam pana, że mu przeszkodziłem przed chwilą i znowu przeszkadzam teraz, lecz musiałem wydać się panu przykrym, więc chcę się wytłumaczyć.
— Panie — powiedział Marjusz — jest to rzecz zbyteczna.
— Ależ! — odrzekł starzec — nie chcę, ażebyś pan miał o mnie złe wyobrażenie. Widzisz pan mam szczególne przywiązanie do tego miejsca. Wydaje się mnie, że msza jest lepszą. Dla czego? — opowiem panu. Na tem to miejscu widywałem przez dziesięć lat, regularnie co dwa lub trzy miesiące, pewnego poczciwego ojca, który nie miał innej możności, lub innego sposobu widywania swego dziecka, ponieważ układy familijne stały temu na przeszkodzie. Przychodził on na tę godzinę, kiedy wiedział, że przyprowadzano jego syna na mszę. Małemu ani w głowie było, ażeby ojciec był tam... Może nawet nie wiedział, że miał ojca, niewinny! On zaś, ojciec stawał za słupem, by go nie widziano. Patrzał na swoje dziecko i płakał. Uwielbiał tego małego, ten biedny człowiek! Widziałem to... Miejsce to stało się jakby uświęcone dla mnie i przyzwyczaiłem się chodzić tam i słuchać mszy. Wolę je aniżeli ławkę urzędników kościelnych, gdzie mam prawo siadać jako skarbnik parafii. Znałem nawet trochę tego nieszczęśliwego pana. Miał teścia, bogatą ciotkę, krewnych, nie wiem jeszcze kogo, którzy grozili, że wydziedziczą dziecko, jeżeli on, ojciec, będzie je widywał. Poświęcił się więc dla tego, by syn jego był kiedyś bogatym i szczęśliwym. Odłączono go od niego dla przekonań politycznych. Zaiste, uznaję opinje polityczne, lecz są ludzie, którzy nie znają granicy. Mój Boże! Dla tego, że człowiek był pod Waterloo, nie jest przecież potworem; za to nie odłączają ojca od dziecka. Był to pułkownik Bonapartego. Zdaje się, że umarł... Mieszkał w Vernon, gdzie miałem brata księdzem, i nazywał się coś w tym rodzaju: Pontmarie czy Montpercy... Dalibóg, że miał piękne cięcie szablą.
— Pontmercy — powiedział Marjusz blednąc.
— Właśnie Pontmercy. Czy pan go znałeś?
— To był mój ojciec, panie! — powiedział Marjusz.
Stary skarbnik złożył ręce i wykrzyknął:
— Ach! To pan jesteś tem dziecięciem. Tak, tak, musi to być już dorosły mężczyzna. A więc, biedne dziecię, możesz powiedzieć: że miałeś ojca, który cię bardzo kochał!
Marjusz podał ramię starcowi i odprowadził go do mieszkania. Na drugi dzień powiedział do Gillenormanda:
— Urządziliśmy polowanie z kilku przyjaciółmi. Pozwolisz mi oddalić się na trzy dni?
— Na cztery! — odrzekł dziadek. — Ruszaj, zabaw się! — I mrugając okiem — powiedział cicho do córki: — Jakaś miłostka!






VI.
Co to jest spotkać się ze skarbnikiem parafii.

Dokąd udał się Marjusz, wkrótce o tem się dowiemy.
Marjusz był trzy dni nieobecny, później wrócił do Paryża, poszedł wprost do bibljoteki prawa i zażądał kompletu Monitora.
Czytał Monitora, czytał wszystkie historje rzeczypospolitej i cesarstwa, pamiętniki ze św. Heleny; wszystkie pamiętniki, dzienniki, biuletyny, proklamacje, pochłonął wszystko. Pierwszy raz, kiedy napotkał nazwisko swego ojca w biuletynach wielkiej armji, był w gorączce przez cały tydzień. Udawał się do jenerałów, pod któremi służył Jerzy Pontmercy, pomiędzy innemi do hrabiego H. Skarbnik Mabeuf, którego poszedł odwiedzić, opowiadał mu o życiu w Vernon, o ustroniu pułkownika, jego kwiatach, samotności. Marjusz wreszcie poznał dokładnie tego rzadkiego człowieka, wzniosłego i łagodnego, ten rodzaj lwa-jagnięcia, jakim był jego ojciec. Tymczasem, zajęty temi studjami, które pochłaniały wszystkie jego myśli, prawie nie widywał Gillenormandów. Zjawił się, kiedy dawano do stołu; później go szukano, lecz go już nie było. Ciotka mruczała. Ojciec Gillenormand uśmiechał się. — Ba! ba! To pora dziewcząt! Niekiedy starzec dodawał: — Do djabła! Sądziłem, że to romansik; zdaje się jednak że to miłość.
W samej rzeczy, była to miłość. Marjusz zaczynał uwielbiać swego ojca.
Równocześnie w myślach jego odbywała się nadzwyczajna zmiana. Fazy tej zmiany były liczne i kolejno po sobie następujące. Ponieważ są to dzieje wielu umysłów naszego czasu, uważamy więc za pożyteczne prześledzić te fazy, jedna za drugą, i zaznaczyć je wszystkie. Historja ta, do której zajrzał, w prawiła go w pomięszanie. Pierwszym skutkiem było olśnienie.
Rzeczpospolita, cesarstwo, były to dla niego wyrazy potworne. Rzeczpospolita, to gilotyna w mroku; cesarstwo, to płaszcz w nocy. Zajrzał w nie i tam, gdzie spodziewał się znaleźć tylko chaos ciemności, zobaczyć z pewnym rodzajem niesłychanego zadziwienia, pomięszanego z obawą i radością, iskrzące się gwiazdy, takie jak Mirabeau, Vergniaud, Saint-Just, Robespierre, Kamil Desmoulins, Danton i wschodzące słońce, Napoleona! Powoli, kiedy zdumienie minęło, przyzwyczaił się do tego blasku, patrzał bez zawrotu głowy na czyny, badał bez strachu osoby; rewolucja i cesarstwo stanęły jasno w oddaleniu przed jego źrenicą, duchową, widział, jak obie te grupy wypadków i ludzi streszczały się w dwa olbrzymie fakty: rzeczpospolita w wszechwładztwo prawa cywilnego, przywrócone masom, cesarstwo w wszechwładztwo idei francuskiej, narzucone Europie; widział, jak z rewolucji wystąpiła wielka postać ludu, a z cesarstwa wielka postać Francji. W sumieniu swojem uznał, że to wszystko było dobre.
Nie sądzimy, ażeby trzeba było tu wskazywać, co jego zaślepienie pomijało w tem pierwszem ocenieniu zanadto systematycznem. Przedstawiamy tu stan umysłu, który szedł naprzód. Postęp cały nie odbywa się w jednym etapie. Powiedziawszy to, raz na zawsze tak dla tego, co było poprzednio, jak dla tego, co nastąpi, idziemy dalej. Spostrzegł się wówczas, że do tej chwili tak samo nie rozumiał swego kraju jak nie rozumiał swego ojca. Nie znał ani jednego ani drugiego i miał pewien rodzaj nocy dobrowolnej na oczach. Teraz przejrzał i z jednej strony uwielbiał a z drugiej ubóstwiał.
Był pełen żalu i wyrzutów sumienia i z rozpaczą myślał o tem, że wszystko, co miał w duszy, mógł teraz powierzyć tylko grobowi. Ach! gdyby był ojciec, gdyby go miał, gdyby Bóg w swojem miłosierdziu i dobroci był pozwolił, ażeby ten ojciec żył jeszcze, jakżeby biegł do niego, jakżeby się rzucił ku niemu, jakżeby wołał do ojca: Ojcze! masz mnie! Oto jestem! Mam to samo serce co ty! Jakżeby obejmował jego białą głowę, oblewał łzami jego włosy, przypatrywał się jego bliźnie, ściskał jego ręce, ubóstwiał jego odzież, całował jego stopy! Ach! Dlaczego ojciec umarł tak wcześnie, przed wiekiem, przed sprawiedliwością, przed miłością swego syna! Serce Marjusza łkało ciągle, mówiąc co chwilę: Niestety! Równocześnie coraz poważniej zapatrywał się na wszystko, stawał się coraz prawdziwiej poważnym, pewniejszym swojej wiary i swojej myśli. Co chwilę blaski prawdy uzupełniały jego rozum. Zdawało się, że rósł wewnętrznie. Czuł w sobie pewien rodzaj wewnętrznego wzrostu, który był następstwem dwóch nowych rzeczy dla niego: myśli o ojcu i myśli o ojczyźnie.
Tak, jak mając klucz, wszystko można otwierać, tak on tłumaczy! to, czego nienawidził, rozumiał to, czego niecierpiał; teraz widział jasno myśl opatrznościową, boską i ludzką, wielkie rzeczy, które nauczono go nienawidzieć, i wielkich ludzi, którym przyzwyczajono go złorzeczyć. Kiedy myślał o poprzednich swoich przekonaniach, które były wczorajszemi, a które wydawały się jednak tak dawnemi, oburzał się i uśmiechał. Rehabilitacja ojca naturalnie poprowadziła do rehabilitacji Napoleona. Jednakże ta ostatnia — wyznajemy — poszła nie bez trudności.
Od dzieciństwa wpajano w niego to, co stronnictwo 1814 r. myślało o Bonapartem. Otóż, wszystkie przesądy Restauracji, wszystkie jej interesy, wszystkie jej instynkty dążyły do poniżenia Napoleona. Nienawidziła go jeszcze więcej niż Robespiera. Dosyć zręcznie wyzyskiwała zmęczenie narodu i nienawiść matek. Bonaparte stał się pewnym rodzajem potwora bajecznego, i żeby odmalować go przed wyobraźnią ludu, która — jak mówiliśmy to przed chwilą — podobną jest do wyobraźni dziecinnej, stronnictwo 1814 r. ukazało go kolejno pod wszelkiemi przerażającemi postaciami, zaczynając od tego, co jest straszne i nie przestaje być wielkiem, a kończąc na tem, co jest straszne i staje się śmiesznem, od Tyberjusza aż do stracha zmyślonego na dzieci. I tak mówiąc o Bonapartem, można było płakać albo wybuchać śmiechem, byle tylko czuć było w tem nienawiść. Marjusz nigdy inaczej nie myślał o tym człowieku — jak go nazywano. Zdanie jego zmięszało się z uporem, który był w jego naturze. Był w nim cały człowiek uparty, który nienawidził Napoleona.
Zasłona, która zakrywała Napoleona przed oczyma Marjusza, rozdzierała się zwolna, kiedy czytał historję, a zwłaszcza badał ją w dokumentach i materjałach. Widział, że jest tam coś wielkiego i podejrzywał, że aż do tej chwili mylił się co do Bonapartego tak samo jak co do wszystkiego innego; codziennie widział lepiej; zwolna, krok za krokiem, z początku prawie z niechęcią, później z upojeniem i jakby pociągany nieprzepartym czarem, zaczął wstępować po stopniach, naprzód ciemnych, później słabo oświetlonych, wreszcie jasnych i opromienionych zapałem.
Pewnej nocy był sam jeden w swoim pokoiku pod dachem. Świeca się paliła. Przy otwartem oknie oparłszy się o stół, czytał. Wszelkiego rodzaju rojenia płynęły z przestworzów i mięszały się z jego myślą. Cóż to za widok ta noc! Słychać głuchy szum, niewiadomo skąd pochodzący, widać, jak się iskrzy niby rozpalony węgiel Jowisz, dwanaście razy większy od ziemi; błękit czarny; gwiazdy błyszczą, to straszne!
Czytał biuletyny wielkiej armji, strofy bohaterskiego pisma na polu bitwy; napotykał w nich czasem nazwisko ojca a ciągle imię cesarza: całe wielkie cesarstwo zjawiało się przed nim; czuł, jak przypływ jakiś wzbierał i w nim się podnosił; zdawało mu się chwilami, że ojciec przesuwał się koło niego, jakby powiew jaki i szeptał mu do ucha; zwolna zachodziła w nim dziwna zmiana; zdawało mu się, że słyszy bębny, działa, trąby, krok mierzony bataljonów, głuchy i daleki galop jazdy; niekiedy oczy jego podnosiły się ku niebiosom i patrzyły, jak w głębokościach bezdennych świeciły olbrzymie konstelacje, i znowu zwracały się ku książce i widziały, jak tam niewyraźnie poruszały się inne olbrzymie rzeczy. Miał serce ścieśnione. Był uniesiony, drżący, zadyszany; nagle nie wiedząc sam co się w nim dzieje i co go porusza, wstał wyprostowany, wyciągnął obie ręce za okno, utkwił wzrok w cienie, milczenie, ciemną nieskończoność, wieczną przestrzeń bez granic — i zawołał:
— Niech żyje cesarz!
Od tej chwili wszystko się zmieniło. Ludożerca korsykański — uzurpator — tyran — potwór — który był kochankiem własnych sióstr, komedjant, który brał lekcye u Talmy — truciciel z Jafty — tygrys — Bonaparte — wszystko to się ulotniło, a na miejscu tego, w jego umyśle powstała jakaś niejasna i błyszcząca promienność, w której z niedostępnej wysokości jaśniało blade, marmurowe widmo Cezara! Cesarz dla jego ojca był tylko ukochanym dowódcą, którego żołnierz uwielbia i za którego się poświęca; dla Marjusza był czemś więcej. Był budowniczym dziejowym rzeszy francuskiej, która po rzeszy rzymskiej obejmowała panowanie nad światem. Był nadzwyczajnym architektą na ruinach, który dalej prowadził dzieło Karola Wielkiego, Ludwika XI, Henryka IV, Richelieugo, Ludwika XIV i komitetu bezpieczeństwa publicznego, bez wątpienia nie wolny od plam, błędów, a nawet zbrodni, to jest będący człowiekiem, lecz wielki w błędach, świetny w planach potężny w zbrodni.
Był człowiekiem przeznaczonym przez dzieje, który zmusił wszystkie narody do powiedzenia: wielki naród. Był jeszcze czemś więcej; był wcieleniem Francji, zdobywając Europę mieczem, który trzymał, i świat jasnością, którą rzucał. Marjusz widział w Bonapartem olśniewające widmo, które zawsze stać będzie na granicy i strzedz będzie przyszłości. Despota, lecz dyktator, despota, będący rezultatem rzeczypospolitej i streszczeniem rewolucji. Napoleon stał się dla niego człowiekiem-ludem jak Jezus był człowiekiem-Bogiem.
Jak widzimy, nowa wiara tak jak wszystkich nowo nawróconych upajała go; szedł za nią ślepo i szedł za daleko. Natura jego była taka; raz stanąwszy na pochyłości, prawie nie mógł się zatrzymać. Fanatyzm dla miecza owładnął nim i połączył się w umyśle jego z zapałem dla idei. Nie spostrzegał, że wraz z genjuszem i łącznie z nim uwielbiał siłę, to jest na dwóch piedestałach swego bałwochwalstwa stawiał z jednej strony to, co było boskiego, a z drugiej to, co było zwierzęcego. W niektórych względach, mylił się inaczej. Przypuszczał wszystko. Jest sposób napotykania błędu, idąc do prawdy. Miał pewnego rodzaju gwałtowną dobrą miarę, która przyjmowała wszystko ogółem. Na nowej drodze, na którą wszedł, nie zwracał uwagi na żadne okoliczności, tak oceniając winy dawnego rządu, jak mierząc sławę Napoleona.
Bądź co bądź, zaszła w nim nadzwyczajna zmiana. Tam, gdzie kiedyś widział upadek monarchji, teraz widział wzniesienie się Francji. Punkt, z którego patrzył, zmienił się. Co było zachodem, stało się wschodem. Odwrócił się...
Wszystkie te rewolucje odbywały się w nim, a rodzina jego nic o tem nie wiedziała. Kiedy w tej tajemniczej pracy zrzucił zupełnie dawną, skórę burbońską i ultrasową, kiedy zdarł z siebie arystokratę, jakobitę i rojalistę, kiedy został zupełnie rewolucjonistą, demokratą i prawie republikaninem, wówczas poszedł do rytownika na ulicy des Orfevres i zamówił sto kartek z napisem: „Baron Marjusz Pontmercy.“
Było to bardzo logicznem następstwem zmiany, która w nim zaszła, zmiany, która cała krążyła około jego ojca. Tylko nie mając żadnych znajomości i nie mając gdzie rozdawać swych kart, schował je do kieszeni.
Drugiem naturalnem tego następstwem było to, że się oddalił od dziadka, w miarę jak się zbliżał do ojca, do jego pamięci i do sprawy, za którą pułkownik walczył był przez dwadzieścia pięć lat. Powiedzieliśmy już, że usposobienie p. Gillenormanda oddawna mu się nie podobało. Była dysharmonja pomiędzy poważnym młodzieńcem i starcem płochym. Wesołość Gérontea razi i doprowadza do rozpaczy melancholję Wertera. Dokąd te same przekonania polityczne i te same ideje były im wspólne, dotąd w dziedzinie ich jakby na jakim moście schodził się on z panem Gillenormand. Skoro jednak ten most runął, otwarła się przepaść. A nadto Marjusz doznawał niewysłowionych uczuć rokoszu, gdy pomyślał o tem, że pan Gillenormand dla głupich powodów oderwał go był bez litości od pułkownika, pozbawiając w ten sposób ojca dziecka i dziecię ojca.
Z miłości dla ojca uczuł prawie wstręt do dziadka. Zresztą — jak powiedzieliśmy — niczem nie zdradzało się to na zewnątrz. Marjusz tylko był coraz zimniejszy, lakoniczny za stołem i rzadko bywający w domu. Kiedy ciotka to mu wymawiała, słuchał bardzo łagodnie i tłumaczył się studjami, kursami, egzaminami, konferencjami i t. d. Dziadek zawsze pozostawał przy nieomylnej swej djagnostyce: — Zakochany! znamy się na tem!...
Marjusz czasem robił wycieczki.
— Dokąd on jeździ? — pytała ciotka.
W jednej z tych przejażdżek, trwających bardzo krótko, Marjusz zwiedził Montfermeil, wypełniając rozkaz ojca, i szukał tam byłego sierżanta z pod Waterloo, oberżystę Thenardier’a. Thenardier zbankrutował, oberżę zamknięto, i co się stało z gospodarzem, nie wiedziano. Z powodu tego poszukiwania, Marjusz cztery dni nie był w domu.
— Stanowczo — powiedział dziadek — bałamuci się!..
Zdawało się im, że Marjusz nosił na piersiach i pod koszulą coś takiego, co było przywiązane do szyi czarną wstążką.






VII.
Jakaś spódniczka.

Mówiliśmy już o ułanie.
Był to wnuk pana Gillenormanda ze strony ojcowskiej. Pędził on życie garnizonowe, po za obrębem rodziny i zdala od ognisk domowych. Porucznik Teodul Gillenormand miał wszystkie warunki na tak zwanego ładnego oficera. Miał „kibić panieńską“, zwycięzki sposób włóczenia szpady i wąsiki zakręcone do góry. Bywał rzadko w Paryżu, tak rzadko, że Marjusz wcale go nie widział. Obaj kuzyni znali się tylko z nazwiska. Teodul był faworytem, jak zdaje się mówiliśmy o tem, ciotki Gillenormand, która przekładała go, ponieważ nie widywała. Gdy się nie widzi ludzi, można im przypisywać wszelkie doskonałości.
Pewnego poranku starsza panna Gillenormand weszła do swego pokoju dosyć wzruszona, o ile zwykły jej spokój na to pozwalał. Marjusz właśnie prosił znowu dziadka, by ten pozwolił mu odbyć małą wycieczkę, dodając, że jeszcze tego samego wieczora chce jechać. — Ruszaj! — powiedział pan Gillenormand i podnosząc brwi do góry, rzekł do siebie: — Jeszcze raz nie nocuje w domu. Panna Gillenormand udała się do swego pokoju mocno zaintrygowana, i idąc po schodach, zawołała: — A to dobre! — i dodała: — Ale dokądże on jedzie? Przeczuwała jakąś awanturę sercową, mniej lub więcej zakazaną, jakąś kobietę w półcieniu, schadzkę, tajemnicę i chętnieby zwróciła tam swoje okulary. Smak tajemnicy jest podobny do pierwszej przygody skandalicznej, bogobojne dusze tem nie pogardzają. W tajnikach bigoterji ukrywa się nieco ciekawości skandalu.
Czuła więc nieokreśloną żądzę dowiedzenia się tej historji.
Chcąc zagłuszyć tę ciekawość, która więcej niż zwykle ją poruszała, szukała rozrywki w robocie i zaczęła wyszywać bawełną na kanwie jeden z tych haftów cesarstwa i Restauracji, w którym jest wiele kół kabrioletowych. Robota nudna, robotnica zniecierpliwiona. Od kilku godzin już siedziała nad nią, kiedy drzwi się otworzyły. Panna Gillenormand podniosła nos; porucznik Teodul stał przed nią i salutował ją po wojskowemu. Krzyknęła radośnie. Można być starą, skromnisią, dewotką, ciotką, ale zawsze jest to rzecz przyjemna, kiedy do twego pokoju wchodzi ułan.
— Ty tutaj, Teodulu! — zawołała.
— Przejazdem, moja ciociu.
— Pocałujże mnie.
— I owszem! — powiedział Teodul.
I pocałował ją serdecznie. Ciotka Gillenormand podeszła do biurka, aby je otworzyć.
— Pozostaniesz u nas z tydzień?
— Moja ciociu, jadę dziś wieczór.
— Niepodobna!
— Muszę koniecznie.
— Pozostań, mój Teodulku, proszę cię o to!
— Serce zgadza się, ale rozkaz nie pozwala. Historja prosta. Mamy gdzieindziej stać garnizonem; byliśmy w Melun, posyłają nas do Gaillon. Z dawnego miejsca na nowe droga prowadzi na Paryż. Powiedziałem więc sobie: pójdę zobaczyć się z ciocią.
— Masz oto za fatygę. Włożyła mu do ręki dziesięć luidorów.
— Chcesz powiedzieć, droga ciociu, za przyjemność.
Teodul pocałował ją drugi raz i miała tę przyjemność, że galonem podrapał jej szyję.
— Czy jedziesz konno z pułkiem? — zapytała.
— Nie, moja ciociu. Chodziło mi o to, ażeby ciebie zobaczyć. Otrzymałem więc osobne pozwolenie. Służący odprowadza mego konia, a ja jadę dyliżansem. I z tego powodu muszę ciebie zapytać o jedną rzecz.
— O cóż?
— Mój kuzyn, Marjusz Pontmercy, jedzie także?
— A zkąd to wiesz? — zapytała ciotka z ciekawością, nagle połechtaną do żywego.
— Po przybyciu, poszedłem zamówić miejsce w dyliżansie.
— I cóż?
— Jakiś podróżny zamówił już przedemną miejsce zewnętrzne. Widziałem na liście jego nazwisko.
— Jakież?
— Marjusz Pontmercy.
— Ladaco! — zawołała ciotka. — Ach! Twój kuzyn nie jest taki porządny chłopiec, jak ty. I powiedzieć, że przepędzi noc w dyliżansie.
— Tak samo, jak ja.
— Lecz ty z obowiązku, on zaś z rozpusty.
— Do licha! — zawołał Teodul.
Tu stał się wypadek ze starszą panną Gillenormand: przyszła jej pewna myśl do głowy. Gdyby była mężczyzną, uderzyłaby się w czoło. Zapytała Teodula:
— Czy twój kuzyn zna ciebie?
— Nie. Ja widziałem go; lecz on nigdy nie zwracał na mnie uwagi.
— Nie będziecie razem jechali?
— On na powozie, ja w powozie.
— Dokąd jedzie dyliżans?
— Do Andelys.
— To Marjusz tam jedzie?
— Chyba tak, jak ja, wysiądzie po drodze... Ja wysiadam w Vernon i zbaczam do Gaillon. Dokąd ma jechać Marjusz, nie wiem.
— Marjusz! Co za brzydkie imię! Przyszłoż komu do głowy nazywać go Marjuszem! Ty przynajmniej nazywasz się Teodulem!
— Wolałbym nazywać się Alfredem — powiedział oficer.
— Słuchaj, Teodulu!
— Słucham, moja ciociu.
— Uważaj.
— Uważam.
— Rozumiesz?
— Tak.
— Otóż! Marjusz wydala się z domu.
— Ho! ho!
— Jeździ.
— Ach! ach!
— Nie nocuje w domu.
— Ho! ho!
— Chcielibyśmy wiedzieć, co jest powodem tego.
Teodul odpowiedział ze spokojem człowieka zahartowanego.
— Jakaś spódniczka. I z uśmiechem pewności dodał: — Jakaś dzieweczka.
— Oczywista! — zawołała ciotka, której się wydawało, że pan Gillenormand mówi, i słysząc, jak wnuk wymawiał prawie w ten sam sposób, jak dziadek, wyraz: „dzieweczka“, nabierała w tym względzie niezachwianego przekonania.
— Zrób nam przyjemność. Przypilnuj trochę Marjusza. On ciebie nie zna, więc łatwo ci to przyjdzie. Ponieważ jest w tem dzieweczka, postaraj się więc zobaczyć tę dzieweczkę. Nam opiszesz tę historyjkę. Zabawi to dziadka.
Teodulowi nie bardzo podobało się tego rodzaju podpatrywanie, lecz dziesięć luidorów mocno go wzruszyły i wzbudziły nadzieję możliwego nowego datku. Zgodził się więc na polecenie i powiedział: — Dobrze moja ciociu! — A w duchu dodał: — Otóż, zostałem niańką.
Panna Gillenormand ucałowła go gorąco.
— Ty, Teodulu, nie robiłbyś żadnych figlów. Ty pilnujesz dyscypliny, słuchasz ślepo rozkazu, jesteś człowiekiem skrupułów i obowiązku i nie porzuciłbyś rodziny, by gonić za jakąś kreaturą.
Ułan zrobił taką minę, jak Cartouche, któregoby chwalono za uczciwość.
Marjusz wieczorem po tej rozmowie wsiadł do dyliżansu, ani myśląc, że go ktoś pilnuje. Sen był zupełny i sumienny. Argus chrapał całą noc.
Kiedy świtało, konduktor krzyknął:
— Vernon: Stacja Vernon! Kto do Vernon? — Porucznik Teodul się obudził.
— Dobrze! — mruknął na wpół śpiący jeszcze — tu wysiadam.
Później, w miarę, jak pamięć mu wracała, wskutek obudzenia się, pomyślał o ciotce, o dziesięciu luidorach i o sprawozdaniu, które miał napisać o Marjuszu. Roześmiał się serdecznie.
— Być może, że już go nie ma — pomyślał, zapinając kamizelkę. — Mógł zatrzymać się w Poissy; mógł zatrzymać się w Triel, jeżeli nie wysiadł w Meulan, to mógł wysiąść w Mantes, chyba, że wysiadł w Rolleboise lub dojechał do Passy, żeby zboczyć na lewo na Evreux lub na prawo na Laroche-Guyon. Szukaj wiatru w polu, moja ciociu. I cóż do licha napiszę do mojej staruszki?
W tej chwili czarne spodnie, które zstępowały z górnego siedzenia, dały się widzieć przez okno powozu.
— Czyżby to był Marjusz? — powiedział porucznik.
Był to Marjusz. Włościaneczka, około powozu, pomiędzy końmi i pocztyljonami, ofiarowywała kwiaty przejezdnym. „Kupujcie dla swoich pań!“ — wołała. Marjusz zbliżył się do niej i wybrał z koszyka najpiękniejsze kwiaty.
— To zaczyna mię interesować — powiedział Teodul — wyskakując z powozu. Do djabła, dla kogoż te kwiaty? Dla tak pięknego bukietu trzeba bardzo ładnej kobiety. Idźmy ją zobaczyć.
I teraz, już nie z polecenia, lecz przez osobistą ciekawość, jak te psy, co polują na własny rachunek, poszedł w ślad za Marjuszem.
Marjusz nie zwracał żadnej uwagi na Teodula. Kobiety, elegancko ubrane, wysiadły z dyliżansu; Marjusz nie patrzał na nie. Zdawało się, iż nic nie widział dokoła siebie.
— Czyżby był zakochany! — pomyślał Teodul.
Marjusz skierował się ku kościołowi.
— Doskonale — powiedział Teodul. — Kościół! To rozumiem. Schadzki, połączone z nabożeństwem, są najlepsze. Nic wdzięczniejszego, niż spotykać się oczami ponad krzyżem.
Doszedłszy do kościoła, Marjusz nie wszedł do środka, lecz poszedł po za kościół. Znikł za węgłem muru.
— Schadzka na dworze — powiedział Teodul. — Zobaczmy dzieweczkę!
I zbliżył się na palcach do węgła, po za który poszedł Marjusz. Tam stanął zdumiony. Marjusz z twarzą ukrytą w dłoniach, klęczał na trawie koło mogiły. Obsypał ją kwiatami bukietu. Na końcu mogiły, na wzniesieniu po nad głową, znajdował się krzyż z czarnego drzewa z napisem z białych liter: „Pułkownik Baron Pontmercy“. Słychać było łkanie młodzieńca.
Dzieweczka była mogiłą.






VIII.
Marmur przeciwko granitowi.

Właśnie tu Marjusz był po raz pierwszy, kiedy wydalił się z Paryża. Tu wracał za każdym razem, kiedy pan Gillenormand mówił, że nie nocuje w domu.
Porucznik Teodul zmieszał się zupełnie, ujrzawszy niespodzianie mogiłę; doznał przykrego i dziwnego uczucia, którego nie zdolny był zrozumieć, a w którem poszanowanie grobu łączyło się z uszanowaniem dla pułkownika. Cofnął się, pozostawiając Marjusza samego na cmentarzu, i w tem cofnięciu się widać było karność wojskową. Śmierć okazała się mu z wielkiemi epoletami i prawie salutował ją po wojskowemu. Nie wiedząc, co ma pisać do ciotki, postanowił nic o tem nie pisać. I prawdopodobnie odkrycie Teodula miłostek Marjusza nie miałoby żadnego skutku, gdyby tajemniczem zrządzeniem, który przypadek tak często sprawia, scena w Vernon nie była się powtórzyła w Paryżu.
Marjusz wrócił z Vernon do domu na trzeci dzień bardzo rano. Zmęczony dwiema nocami, przepędzonemu w dyliżansie, czuł się niewyspanym i chciał się odświeżyć godziną pływania; wbiegł więc szybko do swego pokoju, zrzucił tylko surdut podróżny i tasiemkę czarną, którą miał na szyi, i poszedł się kąpać.
Pan Gillenormand, który wstawał rano, jak wszyscy starcy zdrowi, słyszał, że Marjusz wszedł do swego pokoju, i chcąc go uścisnąć i w tym uścisku wybadać potrosze zkąd przybywał, zaczął drapać się na schody pośpiesznie, o ile na to pozwalały mu stare jego nogi. Lecz młodzieniec mniej potrzebował czasu na zejście ze schodów, aniżeli ośmdziesięcioletni starzec na wejście, i kiedy pan Gillenormand dostał się na poddasze, Marjusza już nie było. Łóżko nie było poruszone, a na łóżku leżały: surdut podróżny i tasiemka czarna.
— Wolę to — powiedział pan Gillenormand.
I w chwilę później wszedł do salonu, gdzie panna Gillenormand już siedziała, haftując swoje koła kabrjoletu. Wejście było tryumfalne. Pan Gillenormand trzymał w jednej ręce surdut podróżny, w drugiej wstążkę z szyi i wołał:
— Zwycięztwo! dotrzemy do tajemnicy! Dowiemy się o najważniejszej rzeczy, zobaczymy, co to za miłostki naszego mruka! Mamy w ręku romans! Mam portret!
W samej rzeczy, na tasiemce wisiało pudełeczko, w czarny jaszczur oprawne, dosyć podobne do medaljonu.
Starzec wziął to pudełko i nie otwierając go, patrzał na nie z wyrazem rozkoszy, zachwytu i gniewu biedaka zgłodzonego, który widzi, jak przed nosem jego niosą ku innemu smaczny obiad.
— Rzecz oczywista, że to portret. Znam się na tem. Jacy oni głupcy! Zapewne jakaś małpa, na którą patrzeć nie można! Młodzież ma taki zły gust dzisiaj.
— Zobaczymy ojcze — powiedziała stara panna.
Pudełeczko otworzyło się za naciśnięciem sprężyny. Znaleźli w niem tylko kawałek papieru troskliwie złożonego.
— Od niej do niego — rzekł pan Gillenormand, wybuchając śmiechem. — Wiem co to znaczy. Bilecik miłosny!
— Ach! przeczytajmy! — powiedziała ciotka.
I włożyła okulary. Rozłożyli papier i przeczytali, co następuje:
— „Memu synowi. — Cesarz zrobił mię baronem na polu bitwy pod Waterloo. Ponieważ Restauracja zaprzecza mi tego tytułu, który krwią opłaciłem, syn mój weźmie ten tytuł i będzie go nosił. Ma się rozumieć, że będzie go godny“.
Jakiego uczucia doznali ojciec i córka, nie da się wypowiedzieć. Zimny dreszcz ich przejął, jakby na widok trupiej głowy. Nie powiedzieli ani słowa do siebie. Tylko pan Gillenormand jakby sam do siebie wyszeptał:
— Jest to pismo tego rębacza.
Ciotka przypatrzyła się papierowi, obróciła go na wszystkie strony i włożyła napowrót do pudełeczka.
W tej samej chwili z kieszeni surduta wypadł mały czworograniasty pakiecik, zawinięty w papier błękitny. Panna Gillenormand podniosła go i rozwinęła. Były w nim dwie kartki wizytowe Marjusza. Jedną z nich podała panu Gillenormandowi, który przeczytał: „Baron Marjusz Pontmercy“. Starzec zadzwonił. Nikoleta przyszła. Pan Gillenormand wziął tasiemkę, pudełeczko i surdut; rzucił to wszystko na posadzkę, na środek salonu i powiedział:
— Odnieś te rupiecie.
Dobra godzina upłynęła w największem milczeniu. Starzec i stara panna siedzieli odwróceni plecami do siebie i myśleli, każdy ze swej strony, prawdopodobnie to samo. W końcu tej godziny ciotka Gillenormand powiedziała:
— Ładnie!
W kilka minut później Marjusz zjawił się. Wchodził. Zanim przestąpił próg salonu spostrzegł, że dziadek trzyma jego kartę wizytową. Ten zaś ujrzawszy go, z wyrazem wyższości mieszczańskiej i szyderczej zawołał:
— Patrzcie! patrzcie! Jesteś teraz baronem. Winszuję ci. Co to ma znaczyć.
Marjusz poczerwieniał z lekka i odpowiedział:
— To znaczy, że jestem synem mego ojca.
Pan Grillenormand przestał śmiać się i rzekł ostro:
— Twoim ojcem jestem ja!
— Mój ojciec — odrzekł Marjusz ze spuszczonemi oczyma i głosem surowym — był to człowiek skromny i bohaterski, który chlubnie służył rzeczypospolitej i Francji, który był wielki w największej historji, na jaką ludzie się zdobyli, który przez ćwierć wieku żył w obozie, w dzień pod gradem kul i kartaczy, w nocy w śniegu, w błocie, pod deszczem, który wziął dwie chorągwie, który otrzymał dwadzieścia ran, który umarł w zapomnieniu i opuszczeniu, i który jedynie tem zawinił, że zanadto kochał dwóch niewdzięczników: kraj i mnie.
Było to więcej, aniżeli pan Gillenormand mógł znieść. Przy słowie, rzeczpospolita, wstał — czyli lepiej powiedzieć — wyprostował się. Każdy wyraz, wypowiedziany przez Marjusza, sprawiał na twarzy starego rojalisty takie wrażenie, jak gdyby dmuchnięcie miecha kowalskiego na głownię rozpaloną. Z ponurej stała się czerwoną, z czerwonej — purpurową, z purpurowej — płomienistą.
— Marjuszu! — zawołał. — Szkaradne dziecko! Nie wiem, kto był twój ojciec! Nie chcę wiedzieć! Nic nie wiem zgoła i nie znam go! Ale wiem to, że pomiędzy temi wszystkiemi ludźmi byli tylko nędznicy! Że to byli wszystko nędzarze, zbóje, czapki czerwone, złodzieje! Powiadam: wszyscy! Powiadam wszyscy! Nie znam nikogo! Powiadam wszyscy! Słyszysz, Marjuszu! Uważasz, ty jesteś takim baronem, jak mój pantofel! Byli to wszystko bandyci, co służyli Robespierrowi! Wszystko rabusie, co służyli B-u-o-napartemu! Wszystko zdrajcy, którzy zdradzili swego prawowitego króla! Wszystko tchórze, co uciekli przed Prusakami i Anglikami pod Waterloo! Oto, co wiem. Czy ojciec pański był pomiędzy nimi, nie wiem, bardzo mi przykro, tem gorzej, sługa pański!
Z kolei Marjusz był teraz głownią, a pan Gillenormand miechem kowalskim. Marjusz drżał cały, nie wiedział, co począć, głowa jego pałała. Był jak ksiądz, któremu wyrzucano wszystkie hostje; jak derwisz, któremu przechodzień plwał na jego bóstwo. Nie mógł dopuścić, ażeby takie rzeczy bezkarnie mówiono w jego obecności. Lecz co począć? Jego ojca podeptano i zelżono w jego obecności — lecz kto to zrobił? Jego dziadek. Jak pomścić jednego i nie obrazić drugiego? Było rzeczą niepodobną, aby obraził swego dziadka i było również rzeczą niepodobną, aby nie pomścił swego ojca. Z jednej strony święty grób, z drugiej białe włosy. Przez kilka chwil był jakby pijany i chwiał się, w głowie jego wszystko wirowało; później podniósł oczy, utkwił je w dziadku i głosem grzmiącym zawołał:
— Precz z Burbonami i z tym grubym wieprzem, Ludwikiem XVIII!
Ludwik XVIII nie żył już od czterech lat, ale to wszystko było jedno.
Starzec, który był przedtem szkarłatny, stał się nagle bielszy od swoich włosów. Zwrócił się do popiersia księcia de Berry, które stało na kominku i ukłonił mu się nizko z pewnym rodzajem szczególnego majestatu. Później przeszedł się dwa razy, powoli i milcząc, od kominka do okna i od okna do kominka, przechodząc przez całą salę, aż trzeszczała posadzka, jakby szła jaka figura kamienna. Za drugim razem nachylił się do swojej córki, która patrzała się na to starcie ze zdumieniem starej owcy i z uśmiechem prawie spokojnym, rzekł do niej:
— Taki baron, jak ten pan i taki mieszczanin, jak ja, nie mogą pozostawać pod jednym dachem. I nagle, wyprostowawszy się, blady, drżący, straszny, z czołem, na którem srożyła się burza gniewu, wyciągnął ramię do Marjusza i krzyknął do niego: — Precz!
Marjusz opuścił dom.
Na drugi dzień pan Gillenormand powiedział do córki:
— Co sześć miesięcy pani posyłać będziesz sześćset franków temu krwiożercy i nigdy mnie o nim wspominać nie będziesz!
Mając do zużycia ogromną siłę pozostałej wściekłości i nie wiedząc, co z nią robić, więcej niż przez trzy miesiące mówił do córki: „pani“.
Marjusz wyszedł także oburzony. Pewna okoliczność, o której trzeba wspomnieć, powiększyła jego rozdrażnienie. Zawsze zbieg małych fatalnych wypadków komplikuje podobne dramaty domowe. Nikoleta, odnosząc prędko, na rozkaz dziadka, „rupiecie“ Marjusza do jego pokoju, zgubiła prawdopodobnie na schodach od strychu, które były ciemne, medaljon z jaszczuru czarnego, w którym była kartka, pisana przez pułkownika. Ani tej kartki, ani tego medaljonu nie można było odszukać. Marjusz był przekonany, że „pan Gillenormand“ — inaczej nie nazywał go od tego dnia — rzucił do ognia „testament jego ojca“. Marjusz umiał na pamięć te kilka wierszy, napisanych przez pułkownika i dla tego żadnej straty przez to nie poniósł. Lecz ten papier, to pismo, ta relikwja święta, wszystko to było jego całą duszą. Co z tem zrobiono?
Marjusz wyszedł, nie mówiąc i nie wiedząc dokąd się udaje, z trzydziestu frankami, z zegarkiem i z małą ilością manatków w worku. Na ulicy wsiadł do dorożki, wziął ją na godzinę i na chybił trafił kazał wieźć się do kwartału łacińskiego.
Co się stanie z Marjuszem?









  1. Schowajcie do spodni, koniec koszuli, który wystaje — niech nie mówią, że patrjoci — wywiesili chorągiew białą.
  2. A żeby wzmocnić tron, zachwiany w swej podstawie — trzeba zmienić grunt i cieplarnię i dom. — Gra wyrazów.
  3. Suspendu zawieszony — pendu powieszony.
  4. Izbę deputowanych w 1816 roku przezywano Chambre introuvable.
    Przyp. tłóm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.