Marya Magdalena (Tarnowski, 1865)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Buława
Tytuł Marya Magdalena
Pochodzenie Poezye Studenta Tom IV
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały tom IV

Indeks stron

III.
MARYA MAGDALENA.


Lecz była dusza – dusza kobiety,
Co wieniec cierpień niosła u czoła,
Była wyższą od duszy – mędrca i poety
Była tak wielką jak dusza anioła!
Bezimienny.





WSTĘP.

Dzień światłości czuje źrenica nieśmiertelna — w czarnych cieniach — długo — przeciągle tonąca daremnie — nieujrzawszy iskry — ani iskry, która z iskry gasnącej — co choć konając rozdziera płaszcz nocy podziemnej i konając woła, ja jestem! a więc jest światłość która ze mnie — jako z ziarna w ziemię rzuconego — powstanie wielkim płomieniem, którego ramiona jak dębu konary, rozejdą się po ziemi i odbiją po niebie... że błękit krwawą zapłoni się łóną — a choć echa tej światłości drgając konają po wieków przestworzu śród cienia, jednak źrenica widziała iskrę nieśmiertelności. — —




Lecz lepiej źrenicy która niewidziała iskry — i niewiedziała co iskra, niźli źrenicy, która widziała ją co mogła zrodzić płomień konającą na tryumf cieniom... gdy duch krzyknie jak orzeł skrwawiony: Była!... mogła być — i zgasła! już jej niema, niebędzie — niebędzie!... wtórzy odgłos myśli po niezgłębionych duchu otchłaniach — i przenika wszystkie zakątki jego a kędy doleci, tam smutek zwątpień marą woła: Niebędzie! niebędzie. — —
Jak takiej źrenicy mile — jak jej bosko, kiedy z piekła pokus, z labiryntu obłędów, zwaliwszy sfinksa niepewności a dziewiczym majestatem swej wiary wypłynie nad gwiazdy — i ujrzy słońce — (opatrzności) — napije się tych promieni u źródła, co nie są jako ogień ziemski który pali i drżąco oświeca a gaśnie co chwila — o! wtenczas źrenica patrzy — i śpiewa hymn swój, hymn nieskończony stworzenia i widzi dwa wielkie promienie, co rozdarły chmurę nocy i pobiegły w dwie różne strony a jednak różnemi bieżąc drogami, u jednego zbiegły i zlały się celu — jako dwa ramiona w modlitwie splecione. Jeden promień po niebie na wschód, wtóry na zachód strzelił, a w dwa wielkie ramiona, życia i światła — tknęły ziemię śpiącą i zmarzłą, jak gadzinę przy drodze niebios: wołając: zbudź się śpiąca — nocą uśpiona, mgłami zwleczona — ciemnością oślepła — wstań — dotykamy ciebie — tchnienie nasze niechaj owieje ciebie — wciągnij je oddechem — ono stanie ci za tchnienie milionów. — — —
I zniknął chaos ziemi — lecz jako gadzina wzniosła ziemia łeb’ ciężki zmysłami — obłudą — światłość miała jej dać skrzydła — a ona żądło wystawiła światłości pełzając — o puść mnie, ryknął piorun — wąż niebios — puść ojcze światłości! a węża ziemskiego zabiję — ja czołgan chyżej po chmurach niż on dźwignie łeb syczący, pełzając po swych błoniach nieskończonych. — Lecz ojciec światłości nic nieodrzekł — i stała się cisza wielka — a wąż coraz się pasł, i liście i kwiaty żuł na pożywienie — i sen gruby. — «Czyż ta czołgająca istota weźmie później, zamarłszy wprzód skrzydła białe?... Czy wzbije się na gwiazdach i rozepnie skrzydła świetlane grające arf milionem po słońcach niebios.» Tak pytali trzej aniołowie, przelatując nocą z daleka — lecz odpowiedź aniołom grzmiała daleko jak skon grzmotu na Sinaju chmurnych szczytach. I w ciszy nocnej przelecieli nad ranem, a każdy dłonią trącił gwiazdę wśród nocy płonącą, i trzy gwiazdy spadły w ciemność czarną. Czy gwiazdy spadły?... nie! one oczyściły swe światło, co płonie na wieków wieki! a choć po wiekach wieków zgasną w wielkim blasku, ty nie zagaśniesz o myśli, której pióra unoszę w krainy miłości. — —




Orle śnieżny ludzkości — do lotu! do lotu!...





ŚMIERĆ SARY.

Radość zabłysnęła w domu Symeonowym — i świeci przez oczy mieszkańców jego. — Służebnice pod łukami sklepień rozpalają blade światła i szepczą radosne wieści «Sara Pani nasza Symeonowi powiła dziecię a dziecię to, z błękitnem bławatka okiem — będzie wśród niewiast najpiękniejszą — a imię jej Marya, Marya Magdalena — ale ono najprzód niepłakało jak inne niemowlęta na świecie, pierwszą myślą dziecięcia był uśmiech. — I życie jej niechaj będzie uśmiechem — bo prawy Pan nasz i dobra Pani nasza — pokój domowi Ich i nam sierotom Ich służebnicom. — Tak szepczą swobodne dziewczęta i zapalają światła — i znowu jak ptaszę w gaju świergocze druga. — Jaka spokojność na twarzy dziecka tego! jaka cisza wśród komnaty — czy widziałyście jak Symeon Pan nasz z zamyśleniem patrzał w twarz dziecięcia nowonarodzonego — ja słyszałem słowa jego jak dźwięki poszarpanej harfy, co pół psalmu wyśpiewała: «Jam czekał syna «mówił on» jam dumał, że syn mój pomści się niedoli ludu swego — i uderzy w trąbę Messyańską zmartwychwstania z niewoli Rzymu — jako z Egiptu i Babilonu — a wtóry Mojżesz zastraszy Romę klęsk trwogą, i kajdanami, braci swojej — potrzaska czaszki wrogów swoich — ale tyś mi dał wtórze dziewczę Jehowo! chwała Tobie część tobie — acz biada. — Amen Jehowo! i dziecię podniósł do góry i błogosławił i w czoło pocałował — a łza radości pobiegła po czarnej brodzie jego i spotkała łzę dziecięcia — pierwszą na tej ziemi — łzę Maryi, Maryi Magdaleny. — I chora matka słabym miłości anielskiej wzrokiem spójrzała na dziecinę, okiem niemej miłości — jak księżyc blady na cichą ziemię wschodząc — i znów słaba opuściła wzrok i zdała się jako senna na łożu swojem lecz okiem posłała pocałunek dziecięciu — a nawet mała Marta, starsza od Maryi Magdaleny okrywała dzieciątko i do snu kołysała odganiając muszki od ocząt śpiącej. — I stara Leli przychodząc, zaśpiewała cicho chrapliwym głosem nad nią: «Śnij, śpij, Maryo Magdaleno — piękna lilijko śpij!... albowiem snu ci trzeba, nim się przebudzisz do życia — niech piersi twoje swobodnie oddychają... niech serduszko czyste w nich bije. — Jak źródełko znikome w górach, a może piersi twe śnieżne dziecińko! ssać będzie kiedy jaki mściciel, co się pomści krzywd narodu Izraela... — Ciszej — Ciszej rzekł Symeon — może jaki strażnik Rzymski dosłyszeć głos głosu pieśni twojej — i najść dom ten szczęśliwy przed chwilą, — idź czuwaj nad Sarą — która piersi twoje ssała, idź stara Leli... Ale ja widziałam, rzekła trzecia służebna, jak matka Symeona ciemna i chora, zwlekła się z łożnicy swojej — i szła bez laski ku dziecinie wołając — ja niechcę oczu — serce mnie wiedzie — o! ja niewidzę ja czuję! — i przybiegła jako ptaszę do dzieciny — a kreśląc jej znak jakowyś na główce rzekła — dziecino moja, smutne twoje życie... — — w tem wbiegła piąta służebnica kirem odziana — a twarz jej niepodobna była i strój niepodobny do stroju czterech dziewic — jak czarna chmura odbiła się o ich jasność — i przyszła jak czarny obłok — zakrywając gwiazdy jasne i wstrzymała się na stopniach a tłumiąc łzy zawołała; «Gaście lampy wy godownice! gaście — i płaczcie — a śpiewajcie smutno — bo Sara matka nowo narodzonej Maryi, Maryi Magdaleny — umarła! — i umilkła, a dziewice z jękiem pogasiły lampy — co zgasły w śnieżnych alabastrach, jak ich wesołość, wlokąc się czarnym dymem i z ciemnej komnaty wyszły jak cienie jedna za drugą rozpuszczając wonne włosy i z pochodniami wyszły, nucąc społem: Biada! biada dziecięciu, któremu matka skonała. — Albowiem jako noc bezsenna życie sieroty. —




I weszły cztery służebnice — i cisza w komnacie — i ciemność — tylko gwiazdka drży z góry i nieśmiały promień zsyła w okna komnaty — a jej skroni rozplótł się złoty warkocz z iskier tysiąca — że gwiazda ta z rozpuszczonym warkoczem — różna od gwiazd innych — leci przez niebo jak sieroca smutna kochanka — płynie kręgami świateł gwieżdząc jakąś dziwna światłością! I wszedł do tej komnaty Symeon już nie w godowej szacie, co biało spływała z barków jego, ale w fijołkowym kirze, milczący i ponury — jak cicha noc, gdzie ani gromu — ni gwiazdy. Na twarzy jego była boleść — świeża — ale niepierwsza — jak kamyk dorzucony do ciężaru serca — jak kropla do pełnej już czary. — I obok boleści świeciła na czole wiara Jehowy, co ojców wiódł przez pustynię a Faraona w morskiej zagrzebał mogile, co mu wieczną lśni zielonością? Symeon stał długo gnany myślami — i rękę do czoła przyłożył a miotany bólem przemówił głośniej, niż mawiają zwyczajnie ludzie. — Boże Abrahama, kiedy nam dasz króla naszego. — Zbawcę — Messyasza! który lud nasz z wtórej wywiedzie niewoli? kiedy o Panie nami maluczkiemi zwalczysz olbrzyma ludów — oto serce zakrwawione śmiercią kochanki życia — matki dzieci moich — kładę na ółtarz twój Jehowo i pale to serce moje gwoli tobie — ono było szlachetne w imię proroków Izraela — płonęło gorąco — i dziś płonie jak za dni młodości — a ja go palę i przysięgam niespójrzeć za siebie, skąd wygląda twarz blada mojej biednej Sary — o moje serce! rozbijam skarg tłumy — jak tłumy pian morza o skały pierś, a czoło moje w ufności k’ tobie niech będzie jasne Boże ojców mych, i ojców — ojców moich — jeżliś nas osierocił — toć będziesz znów ojcem dzieci naszych — i dzieci dzieci naszych — a choć nieujrzę światłości, oni ją ujrzą jasną jak ty — od Ciebie — a przeto cios żaden niewyziębi mej wiary ku Tobie! — I głośno zawołał na służebnice i służebniki — a wniesiono do komnaty ciało uśpionej Sary — i postawiono — a dziewica piąta czarno ubrana niosła urnę z czarnego kamienia bez blasku i w niej balsamy, któremi miała namazać zwłoki umarłej. I przyszły służebnice i służebniki w licznej liczbie, płacząc dobrej Pani i mówiąc: «Kto nam teraz matką sierotom, kto samotnym pociechą będzie? — I weszła zwolna ślepa Rachela, matka Symeonowa, wiedziona przez małą Maryę Martę i siadła u ciała — w końcu zaś Arcy-Kapłan starzec — w długiej szacie Lewity — rozłożył już dłonie swoje, chcąc śpiewać żal nad zgasłą. — Milcz jeszcze milcz Arcy-Kapłanie rzekł Symeon — albowiem nieobecne dziecię moje najmłodsze, Marya Magdalena. — Dzieciątko twoje śpi teraz Patryarcho rzekła Leli, ale Symeon wyszedł z komnaty i wrócił z sennem dziecięciem obciążonemi ramiony — myśląc w milczeniu tyś niemowlę — Maryo — Maryo Magdaleno — śpij spokojnie, śpij! może ci się śnić będą śpiewy około matki twojej — a jeśli Cię zbudzą, to choć dziecię niezrozumiesz ich treści, może dziewicą wspomnisz je sobie a wtedy zrozumiesz. — I senne dziecię złożył u stóp matki, nad którą schylały się łzawe twarze i zbladłe czoła smutnych jak kwiaty rosy pełne — nad grobu kamieniem.

ARCY-KAPŁAN.

Biada nam!
Biada nam!
Bez Ciebie Jehowa!...
Jako Cedr nad górami
Gałęzi ramionami
Błogosławi górom,
Tak twa głowa
Między piorunami splotami
Morzom wszech mocna i chmurom,
Niech nam da promień łaski,
Której żywota blaski
W sercu od błysną nam?...
A weselem krzyknie duch nasz!
Biada nam! Biada nam!
Bez ciebie Jehowa!


CHÓR.

O Ty, coś nam obiecał
Światłość Messyasza na ziemi
Coby dusze porozniecał
Iskrami swoich promieni —
Zmiłuj się nad jej duszą Jehowa!...
Niepomieć naszego słowa
Jako liść suchy jesieni
Biada nam i Biada nam!


ARCY-KAPŁAN.

Niech jak gołąbek przeczysty
Duch jej — jak arfy ton
Panie, Panie wiekuisty
Zaleci przed słońc twych tron!
A na ten smutny dom
Jehowa!


Spuść pokoju promień!
Bo na piersi głowa
Schylona milczy wśród wspomnień
Obietnic Sinaju twego
I święty tli iskrą płomień
W przyszłości ludu biednego —
Co już niekwili jak dziecię
Lecz jak lew w sieci spętany
Rycząc — wścieklizn toczy piany
A głos ten ginie po świecie...
Biada nam!
Biada nam!


CHÓR.

Płaczmy! Płaczmy!
I twarz kryjmy w dłonie
Albowiem popiół drogi
Dziś ziemia pochłonie!...
Targajmy warkocze włosów
Targajmy na smutnej skroni —
Dzień ten nad inne srogi
Biada! krzykiem tęsknych głosów
Jęczmy — głos Pana dogoni
Jak z Babilońskiej błoni
Biada nam! Biada nam!
Płaczmy! Płaczmy!...
Włosy rozpuszczone
Posypmy popiołem
Dusze zasępione
Pociechy aniołem
Niech wstają dzielne
Nad łzy śmiertelne
Lecz dziś Biada nam!
Biada nam!
Płaczmy!

(Myśl Symeona w tej chwili.)

Niepłaczmy niepłaczmy próżno!
Sądy Jego nieomylne
Chwała nam!...


Choć cierpim postacią różną
Cierpień — dusze nasze silne,
Niepłaczmy, nie płaczmy próżno!...
Poniżenie i męczeństwo
Najjaśniejszą dziś nam chwałą,
Niechaj bluźni człowieczeństwo —
Idźmy z Panem drogą białą!
Za nami błogosławieństwo!


ARCY-KAPŁAN.

O Panie nasz!
Jakoś lud wywiódł puszcz drogę
Przez morza suchą wiódł nogą
Tak jej duszę z ziemskiej niedoli
Drżącą... majestatu trwogą
Weź na łono twe!
Osusz naszą łzę!
Ulituj się!
Biada nam! Biada nam!...


CHÓR.

Panie nasz!...
Ciężki jęk
Wznosim do Ciebie!...
Daj spokojność matce —
Pokój domowi, dzieciom
i czeladce.

MYŚL RACHELI.

Panie nasz!...
Kajdan brzęk
Odbił się na niebie!...
Weź dziecięciu spokojność,
By w lud spokojność
Wróciła!... weź ją Panie!

Już umilkł Arcy-Kapłan i szeptał błogosławieństwa ostatnie słowa i wyszedł — za nim chór płaczków a została tylko Rachella ślepa i zadumana mówiąc: Różyczko moja! Saro! Nie dumała ja że Ciebie przeżyję!... i ukołyszę — w kołysce grobu — a Leli mruczała coś nad śpiącem dzieckiem Symeon stał jak wielka skała nieruchomy i blady — ostatnie długie spojrzenie topiąc w głębokość — śmierci — co powlokła twarz Sary — jak by patrzył czy ta pierś raz jeszcze niewestchnie — czy nie spójrzy nań anielsko — nie uśmiechnie się niewinnie, ale próżno! — próżno! rzekł zadumany — i sam niewiedział czem był tak spokojny Symeon, jak posąg stojąc milczący — i do nóg jego przybiegła mała Marya Marta — a jako fiołek wonią swą u stóp dębu, pieściła się z ojcem — opasując małych ramion łańcuszki[e]m jego kolana szczebiocząc: «Ojcze! matka nieumarła! matka śpi! A my wyrośniem i będziem z Maryą Magdaleną czuwać nad tobą, śpiewać ci gdy senny, szczebiotać, gdy smutny będziesz — aż się uśmiechniesz — aż matka się zbudzi i powie: «dobrzeście mnie zastąpiły —! Niesmuć się!... i szczebiotała dalej mała Marta, a Symeon patrząc na dzieci? powtórzył: — Ona śpi! — a dziecię rzekło: niesmuć się! patrz jakie niebo niebieskie! Służebnic cztery nuciły jeszcze żałobne pieśni łkając i wołając, Biada nam! i komnata powtarzała: Biada nam!... i Rachella i Leli — tylko Symeon milczał. A czarna dziewica ujęła swą łzawnicę z czarnego kamienia, i maściami zwilżyła zimne ciało Sary i ostatnia pieśń zaśpiewała. — — Chodźcie! czas jej do ojców! rzekł Symeon — i służebne wzięły na ramiona kości Sary a śpiewając nieść zaczęły ku drzwiom komnaty — zawinąwszy w śnieżne płótno ciało umarłej — jak dziecię w pieluszki na noc długą —!
I powstała Rachella i kroczyła wsparta na Maryi Marcie, wnuczce swojej — i szła Leli płacząc i wyrzekając na pierś swoją... i szli już i nucili zawodząc smutno — za niemi Symeon z pochodnią — w tem śpiące dziecię zapłakało głośno i głośniej. — Stójcie chwilę jeszcze rzekł Symeon — to pierwszy płacz w życiu! dziecię poczuło, że mu matkę unoszą — Biada! Maryo! Maryo Magdaleno i ty odprowadź matkę do groty a choć dziecię nie zrozumiesz, dziewicą wspomnisz — i zrozumiesz sen dzieciństwa — i wziął dziecię na ręce i poszli dalej i dalej idąc nocą — a zawodząc smutnie. Noc schodziła już — ciemna — cicha — i wiatr poranka trącał zroszone listki — cichym szmerem jak dziecię arfy strony — ale było jeszcze ciemno — i księżyc blady leciał między czarne chmury gnany prędko jak złe sumienie — a szedł orszak domu Symeona płacząc — i niosąc Sarę do grobu — kędy była jej matka — i matki jej matka — albowiem zamożny był dom Symeona.





SYMEONOWE CÓRY.

Wśród domu ojców swoich siedzi Patryarcha Symeon — schorzały i blady — włos jego już biały — ale na czole taż sama milcząca stałość — której niezwalczyły cierpienia i niewygryzły zmarszczki rozpaczy. — Nie jedną noc przedumał Symeon nad ziemią swoją, nad dziećmi swemi przebolał — i był jak stary Patryarcha Abraham wśród swoich. —
I taż komnata w której leżały zwłoki Sary — — kędy pierwej stało małżeńskie łoże Symeona — a pierwej kołyska jego. — — Symeon zamyślony schylił głowę i zdał się nie zważać na szczebioty Marty czanobrewej — a Marta zajęta domem i sprawami domu nieżyła duchem — troszcząc się o rzeczy ziemskie i myślą zasypiając — a słowem wesołem chcąc uśmiech wywołać ojcu. — Ale ojciec milczy — smutek ogarnął go do dokoła o wężył pierś jego — Marta krzątała się ze służebnemi jak druga służebna, a widząc, że ojca nie rozweseli wyszła — wydoić owce i kozy, by ojcu świeżą podać czarę mleka — za nią służebne — a Symeon zawołał z nich ostatnią i tęsknie spytał: Gdzie jest Marya Magdalena? — Od rana, Patryarcho, z arfą swoją, leży pod starą figą, patrząc na rozlane rzeki i doliny i odeszła służebna ostatnia, a Symeon powstał i wyszedł ku drzwiom ogrodu owego — skąd ujrzał ligę rozłożystą — a w jej cieniu córę swoją Maryę — na której czole szesnaście wiosen chmurki niezostawiły. Marya Magdalena snać już wyśpiewała — pieśnią — co marzyła w duszy, bo arfa już leżała przy jej boku konając ostatniemi dźwięki — a ona na fiołków i mchu pościeli jak dziecię marząca oparła jasnowłose czoło a błękitnemi oczy tocząc po wzgórzach i dolinach ojczystej ziemi, rwała kwiaty trawnika i dumała myślą dziewiczą!... Marya była jak kwiat o swej woni niewiedzący — a przeto była piękna jak zbiegły anioł na Hebrajskiej ziemi. — I poszedł Symeon ku dziecięciu swemu a nad zadumaną stojąc poglądał na jej włos złoty, co spływał po białych ramionach i rozlał się po trawie — jak słońcem odbity wodospad lecący na łąki wonne — kwieciste — z białych skał marmuru... i myślał w sobie — córa moja w kole niewiast, jest jak słońce w gwiazd mdlejących orszaku — i rzekł — Maryo Magdaleno! zanuć mi przy arfie twojej — pomnisz kiedy niemowlę na kolanach moich uczyłem Cię o gwiazdach, kwiatach i o Jehowie ojcu gwiazd i kwiatów i ojca twego — ucząc cię grać na tej arfie… ojcze mój! posłuchaj — tobie gwoli znów biorę tę arfę — wzniosłszy błękitne oko w niebios błękit — uderzała alabastrowych palców pieszczotą o złote stróny — gdy wiatr rozwiewał jasny włos natchnionej i głos śpiewu tęskny:


Przez usta moje jak glosy gromu
Natchnione lećcie o dźwięki —
Jak gwiazdy jasne z nad ojca domu
Wstańcie — i lećcie z mej ręki!

Głosy stron moich skowrończe jasne
Myśli — o! lećcie wysoko
A dni dźwięk zgaśnie — choć i ja zgasnę
Wasze w głębinach tonie oko!

Jest miłość wielka — miłość Jehowy
I jeszcze jedna w mej duszy —
Od jednej krzyk z niej wzlata gromowy,
Choć drugiej grom nie zagłuszy:...


O jest — jest inne uczucie... stój Maryo Magdaleno — już czas — twój duch mi się spytał przez usta pieśni — ustami pieśni odpowiem mu — dziecię moje — dotąd ojciec twój cierpiał bardzo — a więcej jeszcze — gdyż cierpiąc milczał — i przez lat szereg nierzekł nikomu: Ja cierpię... Maryo!... ty miałaś — Matkę!
Matkę mój ojcze?... to słowo niebieskie jak arfy ton brzmi tak tajemne w sercu... matka?... matka!...? — o słuchaj Maryo — Maryo Magdaleno — i uderzył w stróny:


Ta co cię w piersi swojej nosiła
Kochając nim żyłaś jeszcze —
Ta co skonała gdy cię zrodziła
Na świat — w boleści swej dreszcze. —

Ta co dla ciebie cierpiała — to matka...
O córko zgaduj, to duszy zagadka —
Więcej już tonu, tonu niewypowiem,
Bo duch twój zgadnie — dzień swojej istności
I po imieniu zawoła — to matka!
Gdy serce w piersi zacięży ołowiem
Płacząc w boleści i w niemej radości —
Tam w tej zielonej grocie, o tam!...
Twa matka uśpiona — a ja tu sam —
Sam z Tobą!...
O gwiazdko ma... i z żałobą!...

Maryn Magdalena już niesłyszała końca pieśni, porwała arfę z rąk Symeona i dośpiewała resztę. — Po raz pierwszy ujrzała przed sobą postać matki w słowo zaklęta! Wspomniała snem dzieciństwa matkę, i śpiew jakiś — jak przez sen — i ten sen snu jak echo odbijało się w jej pamięci głosem: Biada nami i wycisnęło łzę srebrną z oka błękitu i w pięść ścisnęło dziewiczą dłoń — że zatargała warkocz swój jasny. — W tem przybiegła Marya Marta — weszła — niosąc ojcu czarę z mlekiem świeżem — a Marya Magdalena grać przestała zamyślona — dziękował ojciec Maryi Marcie za napój, całując ją w czarnobrewe czoło — lecz inaczej dziękował Maryi Magdalenie za pieśń jej — spójrzeniem..





NOC W GROBACH.

Cisza w grobach Symeonowej Rodziny — i ciemno — chłodno do koła — tylko siedm trumien stoję przy sobie... a ostatnia z popiołami Sary — matki Maryi Magdaleny. Ale wśród groty wstał z ciemności cień jakiś... ciemniejszy jak ciemność — a jednak jasny — jak krwawa gwiazda — wzrok jego nie jest wzrokiem ludzi — widno, że był jasny miłością — lecz dziś jasny piorunem pychy i żalu, który sam przed sobą zagłusza — sam się go wstydząc — on wstał i sieje iskrami w grobach — i jasno w otchłani ciemnej — stoi oto trumien siedm — a on stąpił ku nim a echo konające woła za nim: któż ten smutny cień, co nam głazom przerywa ciemność i ciszę wieków?... a z pod ziemi głos cichszy jęczy: anioł to, anioł upadły — szatan! — z wysokości serca Jehowy strącony w głębie nicości, to anioł czarny — wróg ludzi dzieciątek Jehowy, które już z kołyski wykraść usiłuje — anioł to, anioł upadły — szatan! — i cień on zrzucił wieko — śmiejąc się dziko — jak rykiem lwa pustyni zawołał — zwiedę jej oczy niewinne, okłamię — olśnię jak stu Faryzeuszów... biada jej lub mnie! i wyniósł pięść w górę i cisnął z tej garści, co ongi struny arfy pieściła... garść iskier jasnych, żrących — na ciało śpiącej Sary — a iskry sycząc pełzały już i pierścieniąc się okryły postać sennej — i toczyły ciało do kości, iż jedna wielka całość milionem robactwa ruszała się — a każdy z robaków napinał żądło w górę i zarażał powietrze... Tak zachychotał — cisną się ludzie do prawdy szkieletu, który im dałem wyssawszy sak soku z niego — a drugą pięść w górę niosąc — z dłoni, która ongi przed Jehowę perłami siała łzy nieszczęśliwych a zato nad ich głowy rzucała kwiaty wdzięków i nad ciernie ich skroni natchnień aureole — dziś cisnął w ciemność kilka błędnych świateł, co drgając — sine, wiodą oko do obłędu. — Tak wodzą ich moje złudy a lśniące i błyszczące myśli — wiodą do celu spruchniałego — kędy podłość podłości i poszystko podłość! a śmiejąc się i rycząc głucho jak las burzą zdąsany — uleciał z ciemności grobów w ciemność swoją — i znowu cisza zasiadła wśród grobów Rodziny Symeonowej. — ale niedługa chwila twoja — o ciszo — królowo nocy. — Co za jasność idzie — nie idzie ale sunie się z wolna po kamieniach i spływa z góry?... niby w ciało niewieścich kształtów obleczona — a jednak widać, że to nie człowiek — niby patrzy oczyma dziewiczemi — wiecznej miłości i przebaczenia — a jednak widać, że to nie człowiek — niby dłoń świeża pełna kwiatów, które rozsypuje z wonią i garstkami jasnych promieni pod stopę swoją — ta dłoń niby gotowa porwać każdą dłoń ludzką w upadku dłoni potrzebującą, i wyratować — a jednak widać, że to nie człowiek — a za tą jasnością druga postać piękna — natchniona — odlatująca — ale mniej jasna — i choć te oczy poglądają niebem nieskończonych miłości i przebaczenia, jednak widać, że to człowiek — i chociaż dłoń jej rozsypuje w koło kwiecie woniejące, rosę jasne czy łzami promiennemi pod stopę jej biała — choć ta dłoń gotowa chwycić dłoń wroga w upadku dłoni potrzebującą — jednak widać, że to człowiek. Kto jesteście dwie boskie postacie — pyta nieśmiało szelest ich kroków konający echem u wrót jaskini — kto jesteście, pyta głośniej i śmielej szelest kroków drugiej postaci idącej… u końca jaskini?... I szelest kroków pierwszej postaci odbity od sklepień, odpowiada u wrót konającym pytaniom: Anioł to — anioł Pański — dzięcię Boga — którego czoło w gwiazdach niemą schylone pokorą — którego myśl wieczną skrzydlata modlitwą — którego dłoń wiecznie u hymnów arfy brzmi o zbawienie swych braci, duchem smutnych i płaczących synów na jednej z gwiazd miliona — anioł to — anioł jasny. Piękność — za nim się w dobro zamieniła... A szelest kroków drugiej postaci odpowiada od trumień cicho konającym pytaniom: Marya to, konając: Marya Magdalena córa Symeona dziewica cicha jako kwiat polny rosnący listkami, wonią i gałązkami ku niebu — niewiedząc o woni swojej. — Piękność w dobro ucieleśniona! Marya to — Marya Magdalena — której myśl wiecznie skrzydlata modlitwą — serce wielkie wiarą — czoło pokorą schylone — której palce nieoderwane od stroń arfy złotej wysyłają z niej pieśni jak gołębie srebrno pióre, czystemi, nieopadającemi skrzydły do Pana o swoich braci w niewoli — — Marya to — Maryn Magdalena! — I stanął anioł u środka groty — i stal milcząc — ale Marya Magdalena szła sama ku trumnom — i choć trumien było siedm — Marya poszła ku trumnie Sary matki swojej — zgadując ją sercem — i stanęła cicho — i serce jej biło aż grota drżącem wtórzyła echem jak bicie czystego źródła skały wtórzą... Aniele wiosny mojej... mogęż widzieć matkę moją, której okiem niewidziałam a duchem widzę jasną — wielką i miłosna ku mnie... Aniele mój! Aniele! I anioł milczał i długo patrzył w Marya Magdalenę, aż skinął dłonią — pod którą powietrze zagrało wonią cichej melodyi, jak pierwsza miłość. — I Marya Magdalena pomyślała w duszy, oby ten anioł zostawił mnie samą... I anioł nawet uczuć moich tu nie zrozumie — takem smutna — tak zachwycona — duchem ciekawa —!... Ja tylko pojmuję co czuję — i ten co pojmuje wszystko!... i anioł zniknął ciemność dokoła groty w ciszy zapadła — tylko szelest konających promieni anioła odbił się cicho — że go myślą słyszała Marya, i skonał cicho — ciszej grając: Czemuś mnie oddaliła?... Ale Marya Magdalena zgłuszyła ten głos — czy niesłyszała czy słyszeć nie chciała — czy niemogła — bo duch jej pełen był oczekiwania. — I stało się ciemno — a tylko w ciemnościach tajemnym blaskiem złoto jaśniała trumna Sary — przez szczelinę groty podziemnej błysnął złoty promyk nowiu — i padł na trumnę matki Maryi Magdaleny — i drżąc przystąpiła ku niej — a usta do niej przytuliła pocałunkiem sieroty matce — i pomyślała: Jam dumała, że pod ustami będzie woń i pieszczota kwiatka z tej trumny — a to pruchno i drzewo. — — I klękła bliżej i tknęła świeżnemi palcami wieka nieśmiało... i pomyślała: — Jam marzyła, że pod skinięciem palców moich ozwą się czucia, jak rozdźwięki stroń tkniętej arfy — o! — I powstała milcząc na palce — a w trwodze od upadku chwyciła się warkocza długich włosów swoich drżącą rękę sama ciągnąc się do upadku — i spięła się — a oddech wstrzymawszy — odgięła z wolna wieka trumny matki swojej i spójrzała — księżyc oświecał w trumnie… szkielet odarty — pełen robactwa i zarazy ziemnej i czaszkę z dołami, gdzie dusza wyglądała ongi oczyma… — robak z ust wyłaził grożąc swej zdobyczy — z ust, co igrały uśmiechem — jak gałązka oliwna z powiewem wieczoru!... O matko moja!... jękła głośno Marya Magdalena... i z trzaskiem opuściła wieko trumny a we łzach upadła na kamienie — targając złote włosy swoje — nie! nie! nie! — matko, to ty niejesteś! i chciała raz wtóry zajrzeć — ale snać ukrył się nów za chmury nocne, bo promień nad trumną Sary zniknął — i znów ciemno w grobach dokoła tylko błędne światełka migały oczom Maryi Magdaleny — tylko echo łoskotu upuszczonego wieka trumny — konając na ścianach groty, wołało do płaczącej Maryi — biada Ci! biada nieszczęsna — czemuż myślą oddaliłaś anioła stróża wiosny twojej. — A Marya dumała myślą. — Gdzieśty, gdzie światłości natchnień ducha mego!... marzona w długie ranki pierwszej młodości — śniona w nocach dzieciństwa — przeczcie w pierwszą południa chwilę?... Gdzieśty? Nie! nie, to złuda aniele mój!... Powróć! błagam — dziecię twoję — i utul mnie cieniem srebrno piórych skrzydeł twoich — i rozświeć czarność duszy mojej!... o!... I znów jasność spłynęła w ciemności, a jasny anioł stał przy trumnie matki Maryi Magdaleny — i leżącą na głazach wzniósłszy spojrzeniem — już dłoń oparł mile na jej drżącem ramieniu, a dłonią wtórą tknął wieka trumny, które odleciało w dół i padło na głazy bez trzasku, jakby się zasłoną chmur rozwiało — a anioł wskazał jej postać w trumnie śnieżnem obleczoną płótnem jak jasnym obłokiem niebios — śnieżną — czystą całą twarz tylko cudnej boskości blada, na której ślady łez kilka świadczyły o walkach życia i żalu braci — jaśniała z pod płótna szaty, dając świadectwo o swem życiu. — A Marya Magdalena długo wpatrywała się w twarz matki swojej — z niemej radości zachwytem — i jak w wód zwierciedle ujrzała tam wszystko — wszystko tak jak marzyła — i łez strumieniem zrosiła postać Sary — i milczała długo — długo — przypomniawszy sobie tę postać — raz — raz tylko jak we mgle — nad kolebką swoją... i przypomniała sobie niebieskie wrażenie pocałunku matki na czole — i czoło jej rozkoszą zajaśniało — lecz anioł skinął — a wieko znów leżało na trumnie jak dawniej i rzekł wielkim — śpiernym głosem —: Wiesz o prawdzie Maryo i wracaj w dom twój — i znikł — a promień nowin znów strzelił nad trumną Sary — tak, że Marya mogła iść ku otworowi groty — gdy w koło jej głowy drgały i gasły i podlatując rodziły się błędne ogniki, łudząc ją próżno — lecz ona nieszła za ich sinym blaskiem tylko prosto ku stopniom bez pochodni — a gdy na świat wyszła, kury piały pieśń o północy minionej i nów jasny sunął się w ciszy nad Judeą — i Marya Magdalena osłonięta szła z wolna ku domowi ojca i zaszła — a wszedłszy do łoża swego — śniła cicho do jutrzeńki spokojna — bo widziała co marzyła, — lecz usnąć niemogła a w grobach za nią został głos jakiś na kształt śmiechu złości — a groby znały śmiech ten śmiechem rozpaczy i gniewu strąconego anioła!





PIERWSZE WALKI.

Słońce dziewiczo — nieśmiało wyjrzało z chmur kirów — i gwiazdy znikły w słońcu — słowik oniemiał — a skowronek u gór szczytów zwiastował sennej ziemi świt!… — Pod figą szemrząca liściem stoi Maria Magdalena; w cichem zadumaniu pogląda na ranny świat — i w swej duszy odbija go jak w morza cichej modlącej się szmerem, fali — i szepcze ciszej od listków Marya Magdalena: Symeonie tyś mi mówił o matce mojej — ojcze! gdybyś ty wiedział, że ja dziś w nocy byłam u matki mojej — cudnej — świętej matki, co się przebudzi… że była chwila, w której niebyłam sierotą — chwila nie sen!... co byś ty rzekł chwytała arfę swoją — dotykając strun rosą lśniących ku słońcu — co już rozbiło chmur kiry a uczuła na czole pocałunek ojca i ujrzała go stojącego nad sobą — Dobrze, że czuwałaś dziś Maryo Magdaleno! dobrze żeś pielgrzymowała do matki twej trumien, albowiem dziś w grobach młodość twoja a w śmierci życie nasze! A Marya patrząc w niego anielsko, nieprzerywała gry swojej i grała dalej... I chciał jeszcze coś wyrzec Symeon — ale snać zagryzł słowo ulatujące mu z wargi, że skonało jak ptasze gotowe do lotu... i odchodził mówiąc, że idzie Arcy-Kapłana mędrca, i przyjaciela rodziny swojej, nawiedzić — i odchodził — i znów wrócił... i nic niewyrzekł — bo słowo to znów jak kwiat zwiędło mu na ustach, mając się rozwinąć — zabite ciemnością milczenia. — A Marya widziała, że coś zataił i myślała nad tem, niepatrząc już na ranku wschód… i niesłysząc szumu fal… i skowrończych pień... a cień anioła z daleka śpiewał tęskno: niemyśl, niemyśl nad tem, bo twój ojciec milczeniem swojem zbawił ciebie!...




Ale ze słońcem błysła za krzakami twarz jakowaś… przeciw słoneczna sprzeczna słońca jasności w jej twarz świetlaną, piejącą hymnem tak chciwie patrzy — z krzaków się czając jak wąż na łanię pustyni, co pije u cichego zdroja — zbliżył się z wolna ów cień człowieka... Ma togę Rzymianina! — Cóż za śmiertelny ważył się wejść w todze w ogród Symeona?... biada mu! on się nielęka ludzi, stanął przed hebrajską dziewicą — i stał wzrok rzucając smutny — bardzo smutny — wymownie milczący — wymową niebios czy piekieł... A Maryn nucąc hymn niechcący spojrzała w tę stronę i widząc postać togatą — ktoś ty?... jękła — i serce jej zadrgało w piersi dziewiczej — a z dłoni upadła arfa — ktoś? jękła ciszej — i włosów zdrojem okryła się cała zasłaniając szkarłat co oblał jej śnieżne czoło — lecz cudzy milczał i pożerał ją wzrokiem — a wzrok jego był ten sam, co iskrzył się w grobach Symeonowych w nocy — i też usta, co spienione wścieklizną gniewem się śmiały rycząc złością piekieł jak z lwa gardzieli — ale te oczy dziś smutne i dłoń powolna, może sobie anielstwo swoje przypomniał szatan, patrząc w dziewicę anioła i zapłakał — ale iskry miast łez potoczyły się po licu i przypomniały czem jest — więc przystąpił bliżej, przyczaił się kotem — przypełzał wężem — i nic jeszcze niemówił — tylko patrzył — ciszej od wody przypłynął — i znów przyskoczył i cofnął się nieco — a ona... nieśmiała się trzeci raz zapytać kto jest — bo jej się zdało iż go znała — i że go gdzieś niegdyś widziała duchem — zatem oczy spuszczone wzniosła i spojrzała, lecz spójrzała już niby niechcąc w twarz jego — ale anioł Pański widomy w tej chwili rzucił jej na oczy cień skrzydeł swoich i szeptnął: walczyć będziesz — lecz zwalczyć musisz — i odstąpił o kroków kilka — jak daleko stał obcy — lecz obcy w tej chwili rzekł już głośno, gdy nań spojrzała: Kobieto!... «piękną jesteś!» — — Jam piękna! krzyknęła z głębi duszy — to chciał wyrzec ojciec! — to mi taił... jam piękna!... i zdarła chmurkę cienia, co z skrzydeł swych na błękitne oczy rzucił jej anioł Pański. — I pobiegła i poleciała jak ptaszę do źródła kędy czerpała wody dla kwiatów swoich... a pochyliwszy się nad fale spójrzała w głąb — i widziała swą postać — jasną anielsko cudną z okiem natchnionem i uśmiechem wybranych — i czoło myślę wzniosłą wieńczone i zawołała cicho jam piękna!... a cudzy rzekł jej głośniej: Maryo Magdaleno piękniejszaś od piękności, co piękność twą na zgubę piękności własnej stworzyła!... ale anioł stróż zawołał najgłośniej: Maryo! Maryo! Maryn Magdaleno… dowiedziałaś się, żeś piękną — i piękną być przestałaś jak każda kobieta, gdy się dowie, że nią jest!... i Marya spójrzała za siebie, widząc, że anioł ulatywał od niej po chmurach, łkając głośno jak strumyk w skałach i kryjąc twarze w dłoń... i jeszcze wsparł się na jednej chmurze — i spojrzał raz jeszcze w Maryę Magdalenę i znikł... i wtedy ujrzała całą jasność anioła utraciwszy pierwszą jasność duszy dziewiczej — a w źródle zamąciła się woda, bo rybki martwe wypłynęły na wierszch zabite pięknej pysznej spojrzeniem — i obraz cudny rozleciał się potwornie w falach, i w nicość rozchwiał się przed drżącej okiem — a Marya odskoczyła od źródła.
I biegła wołając, jam piękna! jam piękna! i trwożna pytała źródła, jam piękna? — i każdego kwiatka pytała bieżąc: Jam piękna?... i biegła ku fidze starej — i chciała niewiedząc czemu spytać jam piękna — a, cudzy leciał — biegł za nią sycząc Pięknaś! Cudownaś! Jasnaś nad inne, Maryo Magdaleno! i znikł gdzieś w krzakach — lecz Maryn chwyciła arfę swoją i biła w strony hymnem żalu i boleści raz pierwszy smutna łez i smutku pieśnią... i znów zadyszana biegła do źródła i długo w ciche znów patrzyła fale — widząc swą postać cudną jak wiosnę, ale już nie z tym wyrazem co pierwej — z czołem chmurnem i smutniejsza jękła jeszcze: Jam piękna!.... i znów rosy pytała, Jam piekna? Ja niemam plamy na czole... moje czoło myślą skrzydlate — jak śnieg gór Sinai... moje oko jasne jak lody zacięte w słońcu na szczytach skał!... Jak obłok nocy Maju! — w tem ozwał się z daleka wesoły głos Maryi Marty — Maryo Magdaleno! przecz schylona tak tęskno dumasz nad źródłem? — niewidziałem Cię z tak chmurnem czołem. — Mój narzeczony jest! — puść mnie! bym cię nie obryzgała wodą — biorę dla owiec moich chorych wody — od doby chore zarazą co chodzić niemogą — ale Maryn Magdalena nie odstąpiła od źródła, lecz rzekła, porwawszy rękę Marty: Siostro! nieprawdaż, żem ja piękna.?... ty piękna... rzekła Marta i schyliła się także nad źródłem — a widząc swój cień w wód zwierciedle — ujrzała się o wiele mniej cudną od Maryi Magdaleny — a zazdrość wstała w dziewiczem łonie — i zagryzłszy wargi cisnęła kamień co stłukł lustro błękitne — a dwie postacie sióstr ku sobie falami rzuciły się rozkołysane i walcząc w pianach zmąconego źródła znikły — i odbiegła miotana zawiścią Marya Marta, zepsuta od Magdaleny — ale niedługo wróciła spokojna, bo Marta była przebaczająca i małej dumy — więc rzekła ze smutkiem — tyś piękna Maryo Magdaleno! świat będzie u nóg twoich — pięknaś! ciesz się ze mną, bo moje jagnięta piły wodę i zdrowsze — płacz ze mną — boć za dwie doby rzucę dom ojca Symeona i pójdę w dom Beniamina oblubieńca mego, płaczę z radości i smutku, siostro ciesz się i płacz razem ze mną!... zagraj mi raz ostatni na arfie twojej — bo jej już słyszeć niebędę — i przytuliła się do ust drżących Maryi Magdaleny a łzy ich i tchnienia zlały się w myśl jedną — smutkiem. — —
I Magdalena zanuciła pieśń żegnania, Marta zaś niedosłuchawszy końca pobiegła do trzody swojej — w tem nadszedł Symeon w świątecznym stroju — i pojrzał w twarz smutną Maryi Magdaleny, mówiąc: Czemu zasmucona dumasz nad źródłem, córo moja?... byłem u Arcy-Kapłana i obiecał być za dwie doby — a naszym pobłogosławić Marcie i Beniaminowi naszym… ciesz się — a nuć piosnki weselne Maryo — Maryo Magdaleno!... Lecz ona zdała się niesłyszeć czy niesłuchać słów Symeona i milcząc w źródło patrzyła a zerwawszy oczy ku niemu, krzyknęła ojcze! jam piękna?...
Ha!... jęknął Symeon! Jehowa! biada mi Jehowa, więc jam zagłośno wyrzekł... ty słyszałaś niebaczna w źródle widziałaś zgubę twoją — przeklęte źródło trucizn! i plunął w źródło gniewny a żałośny odchodząc ponuro — a Marya znów obraz swój zamącony widziała najsmutniejszy w plugawej fali — ale zerwała się jak ptaszę trwożne i z bijącem sercem poleciała daleko — pytając każdego kwiatka po drodze — każde ptaszę na drzewie: jam piękna? każdego kamienia co wyjrzał z fali — jam piękna? a odgłos jej głosu — czy jakiś głos inny… wolał mdlejąco jak łkającem chychotianiem: Piękna! Piękna! Piękna!...





OSTATNI WIECZÓR SIÓSTR DWOJGA.

Symeon przechadzał się w ciszy między drzewami ogrodu swego — a znużony trudami dnia całego siadł w cienistej gęstwi na wielkim kamieniu, co leżał pod starym Cyprysem — osłonięty dokoła liśćmi krzaków zadumał się głęboko. — Jutro o tej dobie pierworodne dziecię jego Marya Marta będzie już w domu Beniaminowym — jutro ukończą się gody — rzewnie zadumał się nad córą swoją i acz nie tak ją kochał, jak Maryę Magdalenę — jednak bardzo ją kochał — i w myślach pogrążony usłyszał z wolna szelest kroków — spojrzał — zrazu ciemno, tylko jasny miesiąc pełni sięgający świecił cicho nad ziemią — ledwie liścia szmer lub dalekie psa szczekanie zamąca ciszę uroczą — i oto widzi Symeon z miejsca swego dwie niewieście postacie, idące z wolna między drzewa — obie wsparte na sobie ujęły się za ręce i kroczą milczące zrazu — a potem mówiąc z cicha to głośniej — i rozczulił się Symeon, widząc idące ku sobie dwie córki swoje — Maryn Marta piękna — ale piękna światowo — szła oparta, na ramieniu Maryi Magdaleny, ręką trzymała silnie jej rękę i długie włosy Magdaleny zarzuciła na szyję swoją — przy niej szła Marya Magdalena piękna — ale piękna duchowo i objęła ramieniem postać Marty smutnej w myślach tęsknych a jej czarny długi warkocz zarzuciła na siebie, pieszcząc go w dłoni wtórej — i tak szły razem stąpając ciszej od ciszy wieczora — Marta jak róża piękna rozwinięta woni rozkoszą — Marya Magdalena przy niej — jak pączek nie całkiem rozkwitły — ale na kiedyś cudniejszy kształtem i pełniejszy wonią rozkoszy — zbliżyły się ku Symeonowi niewidząc go — i szły mimo. —

MARYA MARTA.

Siostro moja! dziś ostatni wieczór nasz razem!... jutro o tym czasie, już nie w domu ojca — już w domu obcym — co będzie domem moim — Maryo, Maryo, ty niezapomnisz o mnie...

MARYA MAGDALENA.

Nietroszcz się Marto!... z zagrody rodzinnej idziesz w dom oblubieńca twego — a tam Beniamin młody miły tobie nad wszystko, otoczy ciebie pieszczoty swojemi, za te służebnice będziesz miała służebnice swoje, którym Panią będziesz... a ja ciebie zawsze — zawsze kochać będę (przechodzą). I Symeon został w milczeniu, śledząc oczyma dwie postacie dzieci swoich, a one obeszły ścieżkę do koła i z wolna w cichej rozmowie znowu zbliżały się ku Cyprysowi, pod którym spoczywał. —

MARYA MARTA.

Wiesz... ja go tak kocham — a choć on mi tak miły — tak trudno mi rzucać dom ojca — te progi kędy pierwsze chwile radości miałam — tyle drogich wspomnień dzieciństwa — z złotej — pierwszej młodości zostawiam!... odwiedzajcie mnie często... namawiaj starego ojca, by przychodził do mnie — przychodźcie do nas! a nieba wam przychylę w domu naszym...

MARYA MAGDALENA.

O niebój się Marto... ty drżysz moja droga!... będziem Cię odwiedzać co dwie doby — sama przywiodę Ci ojca, by spoczął w twoim progu — i podasz mu czaszę z mlekiem i chleb — i owoce z ogrodu twego — a będę mówić wtedy — a widzisz tak tęskniłaś tego wieczora — a takaś dziś szczęśliwa — no! podaj mi usta twoje...

MARYA MARTA.

O Moja ty moja! O mój ojcze!...

(Przechodzą.)

I znowu został Symeon w milczeniu, śledząc z rozrzewnieniem zachwytu dwie postacie dziewcząt swoich, co szczebiotały jak dwa gołębie — wzrok jego dążył za niemi i dumny był mówiąc sobie: Jam zrodził!... a one obeszły ścieżkę do koła i w cichej rozmowie znowu zbliżają się ku Cyprysowi pod którym spoczywał, szły prędzej tą razą. —

MARYA MARTA.
A trzody moje — kozy i baranki białe które strzegłam i umywałam sama...

MARYA MAGDALENA.
Ojciec ci je daruje — będą twoje!

MARYA MARTA.

To mój ostatni wieczór dziewczęcy — ten miesiąc już mi tu niezaświeci!... ostatni wieczór z tobą — ty tu zostajesz szczęśliwa!

MARYA MAGDALENA.
(Przechodzą.)

Szczęśliwa!...
I Symeon znów został w milczeniu, patrząc na oddalające się postaci córek swoich; szły prędzej to wolniej — mówiły głośniej i rzewniej — i obeszły ścieżkę między kwiaty do koła — a w cichej rozmowie zbliżają się znów ku niemu — czarne oko Maryi Marty już łzę się zamgliło — a niebieskie oczy Magdaleny smętnie w niebiosy patrzały. —

MARYA MARTA.

Ty milczysz — tyś taka jakaś... smutna — ja rzucam dom ten, jakże — a dziś weselszam od ciebie Maryo — Maryo Magdaleno?...

MARIA MADALENA.
(Milczy.)

MARYA MARTA.

Czemu ty milczysz... Maryo!...

MARYA MAGDALENA.

Żal mi za tobą.

MARYA MARTA.

O! wszak obie będziem szczęśliwe... patrz, jakie niebo niebieskie.

(przechodzą).

I został Symeon w milczeniu poglądając ciągle na dziewcząt niewinne szepty — i na ich cienie jak płaszcze wlokące się za niemi, i obeszły ścieżkę między kwiaty dokoła a w cichej rozmowie znikły oczom Symeona.




Gody w domu Symeonowym — oto Beniamin poślubił dziś oblubienicę, czarnobrewą Maryę Martę — dokoła oświetlonej świecznikami komnacie, łamią się chlebem weseli godownicy, obok wesoła czeladka i ubodzy miasta. — A Symeon rozweselony, radby im nieba przychylić — czasem spójrzy na parę młodą i odwróci się, by otrzeć łzę cichą wspomniawszy na Sarę swoją — potem ostrzega służebniki gwarne, i przysłania okien, by snać który z togatych niezajrzał wesela w domu jego. — — W środku siedzi przy parze sędziwy arcykapłan, któremu cześć wszyscy okazują — rozmowa płynie gwarnie jak zdrój wiosenny po bławatach doliny — w tem jeden z gości Szymon z Arymatei rzekł: Arcy-Kapłanie! co to za dziwnej mądrości pacholę było wczoraj w świątyni naszej!...

ARCY-KAPŁAN.

Symeonie! miałem ci o nim dać świadectwo — oto wczoraj siedzieli przedniejsi starcy uczeni ksiąg w synagodze — a wśród nich znalazło się pacholę proste — i jęło z niemi mówić o tajemnicach pisma — a jako z głębi wielkiej płynęły myśli jego, że nie raz oświecił mędrcu zadumane i wątpliwe — palec Boży jest na tem dziecięciu — i cała świątynia zemną słuchała go uchem jednem...

SZYMON Z ARYMATEI.

A później, gdy go z rumieńcem radości i pokory odszukała matka wśród mędrców zdumionych!... Tam wszystkie niewiasty płakały. — Arcy-Kapłanie! ja niemam matki — a radość czułem, jakby to matka moja była!...

SZYMON (pełniej Piotr).

Arcy-Kapłanie! to dziecię wielkie będzie w imię Jehowy. —

SYMEON.

Niech będzie wielkie imię Judei. —

BENIAMIN.

Niech nam da szczęście ten prorok młody.

MARIA MARTA.

Niech błogosławi dom nasz i trzody nasze. —

MARYA MAGDALENA.
Mnie niech spokojność wróci!...

ANIOŁ (niewidomy).

Wróci ją... wróci...

SYMEON (zamyślony).

Arcy-Kaplanie — twoje tylko słowa napełniają mnie o tem dziecięciu pociechą...

JEDEN Z GOŚCI DO DRUGIEGO.

Patrz, jaka ta Marya Magdalena zamyślona nic nie rzekła od początku godów — smutna i piękna jak kwiat spalony skwarem.

JEDNA ZE SŁUŻEBNIC PRZECHODZĄC.

Więcej grzybów znalazłam wczora, niż ona dziś słów rzekła.

DRUGI Z GOŚCI.

Nieuszło mi z oczu — ona tak roztargniona o! ta wieść o chłopięciu, co się rozbiegła po Judei, w takie zamyślenie ją wprawia — kiedy mówił arcykapłan, widziałem — łza jej upadła — a potem miast chleba różę do ust włożyła — aż z śmiechem ostrzegły ją służebnice.

TRZECI Z GOŚCI SZEPCZE.

O! Marya... jaka ona piękna — kiedy w nią patrzę — szczęśliwym — gdy jej niema, tak mi smutno! tęskno — o! gdyby oczy moje rzekły ci, jak ja Cię kocham... Marya...

SYMEON.

Uczta nasza spokojna była i cicha, jak los ziemi naszej — dzieci moje — szczęśliwsze bądźcie — niż ojciec wasz!...

ARCY-KAPŁAN.

Pokój domowi temu!...

(powstaje)
(godownicy rozchodzą się).
SYMEON.

Niech służebniki z pochodniami i pieśnią weselną — odwiodą Maryę Martę — ku domowi męża jej Beniamina. —

MARYA MARTA I BENIAMIN.
Ojcze błogosław jeszcze raz!

SYMEON.

Ręce moje kładę na głowach waszych — a serce moje bije miłością prorocza wam kwoli i dzieci waszych! z wami dusza moja. —

(Para odchodzi, za nią chór służebnych z pochodniami, śpiewając.)

CHÓR.

Wiedziem — wiedziem piękną i niepokalaną w dom oblubieńca jej — wiedziem cudną — wiedziem! jak słońce poranne spłonioną... wiedziem!...

(śpiew ginie).

I sama została Marya Magdalena w komnacie biesiadnej — już pusto do koła — kilka świateł już zgasło... kilka jeszcze płonie — ale i te zgasną niedługo — a jej śnieżne czoło schyliło się w myślach i opadło na pierś białą — Marya Magdalena duma o mądrem chłopięciu, o którem mówił arcykapłan na godach... i niewiedząc czemu zadumała się Marya, i serce ozwało się w piersi jak dotąd nie biło... a oczy potoczyły się ku niebu i w niebo wzniosły ramiona. — W tem Symeon wszedł z Arcy-Kapłanem w cichej rozmowie i przerwał zadumanie Maryi Madaleny. — Ojcze błogosław jeszcze dziecię moje?... błogosław młodości jej! — witałem ją z radością na świecie — a życie jej boleścią okupiłem — i kochałem ją nieco nad córkę moją Maryę Martę — boć tamta o domowe troszczyła się rzeczy niebaczna piękności świata i duszy — a ta dziewica od chwil pierwszych oddycha myślą wyższą — błogosław ją Arcy-Kapłanie!... I starzec wzniósł oczy ku niebu z myślami swojemu, a ręce złożył na złotowłosej głowie Maryi — Maryi Magdaleny — a Marya przyklękła i po raz pierwszy w młodości płakała rzewnie jak dziecię — a Symeon milczał jak grób — w ponurych snać tonął myślach — Arcy-Kapłan już usta otwierał natchnieniem słów Mojżeszowych — Dawidów głosem — w tem opuścił ręce i zawołał — ciemno — — — ciemno dokoła — pogasły światła — zapalić pochodnie — czemu ciemno?!... Płoną światła Arcy-Kapłanie rzekł Symeon. — Płonie księżyc w swej pełni jękła klęcząca Marya — ojcze niech próżno nieczekam na siły słowo — na błogosławieństwa słowo bom smutna — o — toć jasno dokoła — błogosław mi! — Oślepłem! krzyknął Arcy-Kapłan i umilkł w przerażeniu — a Symeon ujął dłoń jego — a Marya Magdalena ujęła drugą dłoń jego w drżące dłonie prosząc by błogosławił.» — Oślepłem dziewico — gdym miał błogosławić tobie — błogosławić tobie nie mogę... i wyszedł zwolna, wiedzion przez smutnego Symeona a u progu odwrócił się raz jeszcze — lecz twarz jego jaśniała jakimś blaskiem natchnienia i rzekł głośno. Może jaki prorok błogosławić ci będzie!... i zniknął z Symeonem — a Marya pozostała długo jeszcze — klęcząca jak posąg świątyni — ustom jej uleciało: Może jaki prorok błogosławić ci będzie — nagle jak spłoszony łabędź zerwała się i pobiegła w ogród — kędy noc cicha poglądała gwiazd oczyma ku ziemi — a kiedy pod starą figą swoją stanęła w cichem zadumaniu, ujrzała w dali dwoje oczu, nito dwie iskry — zdala zbliżające się ku niej — i palące jej serce — zbliżył się zwolna człowiek cudzy, on znany już Maryi Magdalenie — oczy jej widziały go raz już i nieodwróciły się — zarumieniła się twarz jej i milcząc znowu podniosła oko i śmiałej poglądała już w cudzego spójrzenie a on zbliżył się i twarz swoją odsłonił śmielej — odwinął togi purpurowej a pierś jego snać młoda oddychała mocno — a twarz jego była blada i namiętna, wzrok zaś jego smutny i do piorunu podobien — kiedy pełza po czarnych chmur łonie — i rękę białą wyciągnął ku Maryi Magdalenie — a dotknął jej dłoni — i iskry tajemnej rozkoszy przeleciały po całej postaci dziewicy — i spłonęła — lecz milczała patrząc ciągle w twarz smutną — jakby oczy wypatrzeć chciała... a on siadł przy niej na ziół pościeli i mówił rzewnym stu strumyków głosem, co żegnają źródło swoje lecąc w świat ciemny: «Wiesz Maryo Magdaleno — ten świat niejest światem! Ten Jehowa niejest Jehową — i życie niejest życiem! To całe życie — światem zwane — to jest wielki sen w głowie olbrzyma — on śni teraz — i nas w tym snie stwarza — a ma nas dopiero wyśnić czynem po wiekach — my błądzim tu — krążym — zdaje się nam, że żyjem — a my snem tylko — kiedy się zbudzi ów olbrzym — w jego głowie sen zniknie i my się marnie rozwiejem na wsze wiatry, Maryo Magdaleno........... Marya milczała i niechciała słuchać czarownych słów głosu, co smutno mdlały w jej głowie a jednak słuchała i rzekła: Ale w chwili zbudzenia on olbrzym znowu nas stworzy żywych — wyśnionych snem — bo myśmy silem pięknym... nieprawdaż?... i nagle przerażona chwyciła się za ramię czyli snem tylko niejest — a poczuwszy błąd swój, uśmiechnęła się gorzko — lecz on młodzieniec twarz smutną już osłonił w togę i odchodził między drzewa — a kiedy Marya Magdalena podniosła oczy niebieskie na niego — on już niknął w cieniu liści i kwiatów — raz tylko błysnęły jeszcze dwa węgle spójrzeń jego — z za krzaka róży Jerychońskiej — i znikły — a Marya Magdalena długo za niemi patrzyła, niewiedząc czemu, zasmucona — i zdało jej się, że usłyszała w dali śmiech szyderczy — straszliwy — jak głos kota wśród wichrów nocy — ale głos ten wydał jej się płaczem głośnym — rzewnym — smutnego dziecięcia, że sama smutna zaszlochała głośno — niewiedząc czemu? a później pytała siebie: czyj to był śmiech?... anioła li stróża wiosny mojej... czyj to był płacz? Młodzieńca smutnego?... i niesłyszała, co odrzekła sama do siebie, tak głośno serce jej drgało — gdy śmiech ten zlał się w śpiew gorzki i konał takiemi rozdźwięki:


I z moich cierpień milczącą ofiarą
I z mych katuszy śmiechem obłąkania,
Pójdę — poniosę z tych popiołów czarą —
Na koniec świata — śmiech i urągania!...

O piękna moja! czemum Ci nie bratem —
O — gdybyś była siostrą mą... tak lubo
Nam by ten było — życie jednym kwiatem,
I szczęście naszą niebyłoby zgubą...

Ty byś rękoma oplotła mi szyję
Ja bym twe usta z uśmiechem całował…
W twe oko patrzył... ha!... przeklinam żmiję
Co mnie strąciła — kiedym się ratował!... [1]


Marya drżąca słuchała tych głosów — ale ujść musiała — bo coraz głośniej grzmiało niebo — i z czarnych chmur nawałą tryskały ogniste błyskawice — ogrzmiewając burzę w blizkości...




ZGRYZOTA.

Wesoła jesień w Judei — albowiem ciężkie winnice dorodne schylają grona — a słońce krwawo zachodząc — widzi każdego Pana jak zbiera z gałęzi i składa wina swoje. — Liście acz zielone i świeże jeszcze... niesą już liśćmi wiosennemi — lecz czerwienieją — owoc ciężki na schylonej gałęzi zastąpił ich piękność — ziemio liczne twe zbiory!... ale tyś zbytnie zbiorom rada!
Chłodny powiew wieczoru poruszał listki na drzewie figowem, pod którem siadła Marya Magdalena — od miesiąca już siada tu smutna i milcząca — jej czoło jasne — schylone ciężarem wstydu — jej dusza brzemienna ciężarem sromu — jej pierś ciężarem winy! Marya Magdalena płacze gorzko dni całe i nocy całe bezsenne na łożu swojem — na twarzy jej znać długie walki — a boleść na ustach wydeptała ślad głęboki — ów cudzy milczący znikł — i niewidać rąbka togi jego. — Tyś Rzymianin krzyknęła Marya Magdalena — poczuwszy ciężar swej winy — Rzymianin!... roześmiał się głośno, a znikł w czarnym dymiącym obłoku — i było słychać cichy — coraz to oddalający się ale coraz głośniejszy płacz anioła wiosny Maryi Magdaleny. — Jej oczy już dawno niewidziały postaci jego — stęsknione — ciężkie łzami i winą — jak ziemia deszczu spragniona, gdy chwastom porasta — jej twarz zżółkła, oczy jej smutne zapadły — i targała napróżno włosy warkoczów swoich, przeklinając dni swoje — i winę swoją biada! biada!... łonu do którego przylgnęłam piersią moją czystą — dziewiczą — sercem rzewnem do serca podłości — biada! biada mi!... piekło otchłanie otwiera przedemną — lecz pożreć mnie niechce — ziemia pochłonąć mnie niechce — o przeklętaś ziemio! i piekło stokroć przeklęte, że mnie pochłonąć niechcecie!.. głośno jęczała Magdalena winy swojej — i głazem ziemnym tłukła wściekłością żalu piersi białe, a piersi nie pękły — tylko krew purpurowa na chwilę popłynęła z rany i płynąć przestała — Marya Magdalena głośniej zwierza wyła winę swoją, jak anioł upadły, co się szatanem uczuł — o! jasny jest anioł aniołem — lecz ciemniejszy anioł szatanem! Lecz cała przyszła nędza i trwoga Maryi bladły i rozpraszały się — przy tej jednej okropnej myśli, że Jehowę, którego kochała nad siły sił swoich, obraziła — i odbiegła jego głosu. — — I Symeon pod cyprysem starym na kamieniu zadumany nad smutkiem dziecięcia swego, posłyszał własne jej słowa za głośno wyrzeczone — słowa jej winy — i żal — i srom — a zadrżał w głębiach człowieczeństwa — ale po chwili w ogromnej miłości przebaczył pomyślawszy, że starcem jest — i poszedł ku Maryi Magdalenie — białym włosem głowy swojej otarł łzy dziecięcia mówiąc: Przebolałem! przebaczam Ci!... gdzie on — kto on, niech Cię pojmie Maryo! — — «Symeonie! Symeonie!... daj mi się ukryć w piekła podziemne przed wzrokiem twoim — przed ojczyzną twoją — daj mi się wikłać w sieć u włosów moich, winy!... ojcze!... ty coś mnie tak kochał — pieścił nad źrenicę oka twego... przeklętam!... ojcze!... jego wrzask był chytry — a podle uwiódł litość moją — a jego ramię było pieszczące z razu jak powój — a potem silne, żelazne, zimne — przemocne!... on mi mówił o zrównaniu i wspólności — o śnie jakimś straszliwym — i o przyszłości naszej — o przyszłości narodów — i zaplątał me serce jak muchę w sieć piorunową słów — a ramiona moje zaplątał............ w togę!

Toga! Toga! Toga!...

zaryczał Symeon jak lew pustyni — toga!... w mym domu porwał ramiona córki bladej — i wstrząsłszy je piorunem — oczyma patrzył chwilę w oczy jej trwożne — przebódł ją spójrzeniem i rzekł toga! i jękła cicho jakby usypiała — i puścił ją na ziemię — a siną cierpieniem zarzucił płaszczem swoim białym — i zgrzytając toga! odwrócił oczy — i oczy wzniósł ku niebu — i spójrzał w błękity Jehowy — i Jehowie rzekł Toga!... i porwał na ręce cierpiącą Maryę Magdalenę — i wyniósł jak dziecię na podwórze domu swego — a kładąc na ziemi — nierzucając jej o głazy — rzekł łkając już tajemnie Toga!... zdrajca dziecię... i wyciągnął ramiona nad udręczoną niewiastą młodą jak do błogosławieństwa i rzekł Toga! — i przeklął — a wzbronił wejść do domu swego póki żyw… i jęcząc już ciszej Toga, potoczył się ku domowi.




Maryo Magdaleno — wznosisz zwolna głowę po męczarniach twoich — jak po śnie kamiennym — ty milczysz — bo w tych boleściach wszystkie jęki już uleciały błagać za tobą — a na tę boleść niema jęku! wszystkie łzy roztrwoniłaś — oko błękitne jak suche źródło — płonie, niema łzy już na to cierpienie, Maryo Magdaleno, ty jesteś sierotą — miałaś być matką sierocie niebędziesz nią!... Po tobie zostanie tylko smutek kamieniom — i krew twoja na kamieniach — póki się niezatrze — Maryo! Maryo Magdaleno!... Ty wzniosłaś głowę, nieśmiałaś jej podnieść całkiem, oczu zbłąkanych wznieść w niebiosa chciałabyś je zamknąć by spać — spać na wieki — i po wiekach wieków — ale ty nieśpisz — bo w twoje ucho grom uderzył — ty słyszysz żałośne jęki, w domu ojcu twego słyszysz głosy: Biada nam! Symeon patryarcha nieżyje.
Ty nieśmiesz pełzać ku domowi temu — chcesz strzaskać skronie u zwłok ojca. — dotknąć szat trupa jego, jękiem go wskrzesić — chcesz tam iść a niemożesz — biada ci Maryo Magdaleno! — oto zdaleka... patrz — budząca się, oto z daleka idzie postać wesoła piękna — czarnobrewa. — Zielonem okryta odzieniem, na ręku niesie małe czarnobrewe dziecię — to Marya Marta! dziecię swoje — sama jak dziecię szczęśliwa — wnuka niesie Symeonowi, przeszła mimo i niewidziała Ciebie — i śmiejąca z łzą radości weszła w.próg domu gdzie śpiewają: Biada nam!... O! chwila niedługa — a znowu biegnie taż sama postać, biegnie ku tobie zapłakana — i woła: oddaj mi ojca! Symeona oddaj mi, piękna gadzino! wróć mi Symeona zbrodniarko!... I chce przystąpić do niej pełna wstrętu, a niemoże. — Litości!... pomyślała Marya Magdalena, pomyślała lecz niewyrzekła, bo choć w męczarniach jest, nieobce litości i siostra odeszła zapłakana, bo snać litość wstrząsła Jej sercem, a z domu było już słychać głos jej smutny złączony z głosami innych: Biada nam! I wkrótce z domu wyszedł orszak, czarnym ze srebrem odziany kirem, śpiewając: Biada nam! i niosąc zwłoki Symeona ku grobom ojców jego, a Marya Magdalena silniejsza, wydarła kamień z ziemi a bijąc się w piersi nuciła także, nuciła z obłąkaniem — biada nam! Toga! biada nam! toga! Toga!... i patrzyła za orszakiem, co znikł — i chwytała śpiew, co znikł, tłukąc się w piersi — a piersi niepękły. —
Cień jakiś jak upiór — kroczy ku tobie chorej — to Leli — stara Leli, litością przejęta — wlecze się ku tobie i niesie arfę twoja, przyszła i zajęczała: przeklętaś idź w świat jak ci kazał, a oto arfa twoja, weź ją z sobą — żebrząc, śpiewać będziesz — na kawałek chleba! i zwlekła się znów ku domowi i siadła w progu patrząc z daleka na córkę Sary, a tak siedząc, usnęła snem starości — na zawsze, a Marya Magdalena chciała strun rękę dotknąć — lecz ręka niesłucka — więc usty drżącemi — tknęła złotych strun — i struny oddały dźwiękiem płaczu pocałunek rozpaczy.





W JERUZALEM.
Oto tłum różny zbiegł się dokoła a w środku stoi blada niewiasta; jak biały posąg stoi, szaty jej opuszczone, oczy błędne — i włosem wiatr powiewa, a ona z arfę w dłoni — nuci pieśń za srebrniki tłumu... uderzyła w arfę swą — i łkającym śpiewała głosem: «Rano wschodzisz o słońce, ziemi oblubieńcze z chmur łoża i wieczór w nie zasypiasz. — A wschodząc i zachodząc, widzisz palm wesołe grono... co szepczę śród winnic nad Jordanu brzegi — i drżą rozkoszą. Lecz jedna z nich niedrży rozkoszą, ale schylona k’ ziemi — bez liścia. —

Uschnięta w niebo suche niesie ramiona. — Suchym jęcząc głosem: Biada!...
A palmy łzawe powtórzę znów: Biada! i znów cisza nad brzegami Jordanu.
I cicho płyną fale jego...
Ciszej płyniesz o życie sieroty. —
Przeklęte — życie człowieka!!!»
Tu z pieśnią umilkła — z oczyma w dół spuszczonemi — a kilka rąk cisnęło jej kilka monet — a zbierając je w łachmany otarła oczy błękitne — zapadłe — jękła z boleścią — i padła o ziem jako palma wichrem burzy zwalona.




Wściekłaś o chwilo rozpaczy, kiedy po walkach daremnych serce jak fala pęknięte o skałę winy — zwątpi o sobie, kiedy oko nieśmie spojrzeć tam! w gwiazdy — a w oku łzy już niema, o biada wtedy ciału i duchowi — godzina szczęśliwym!... przeklętym!...
Lecz jeśli wśród walk życia. — w chaosie cnót i zbrodni, łez i rozkoszy, ciszy i burzy, błyśnie jaśniejsza chwila, jak kwiatek na fal powodzi, błogo dłoni, co chwyci się tego kwiatka i uwierzy, że ten kwiatek z głębi ją wyrwie!... Taka byłaś o myśli moja! kiedy twój promień połamał się na blaskach klejnotów i próżności Faryzeusza!...




Któż w Jerozolimie niezna możnego domu najbogatszego z Faryzeuszów? dach jego domu przyjmuje wszelkich cudzoziemców, by po różnych ziemiach głosili możność, i łaskawość dobrodzieja przed jego oknami tłumy żebractwa pełznąc próżniaczo imię jego wymieniają — aż je głośna trąba wezwie do jałmużny. W tym domu dziś biesiada. — Wielka, huczna biesiada! bo najbogatszy z Faryzeuszów wyprawia ucztę dla pięknej niewiasty — do której się przywiązał jak pies — która przyszła z daleka w dom jego — i tłum Żydów i drugi tłum cudzoziemców niemoże oczu oderwać od twarzy cudnych wdzięków i stroju lśniącego klejnotami — oto po prawej sama za stołem — a po jej lewej siedzi sam Pan domu wśród biesiadników tłumu — reszta rozchodzi się po wspaniałych komnatach, a z ust do ust przebiega imię Marya Magdalena... Ona z włosem złotym wonnym balsamem ziół górskich sznur pereł ma rozsiany po głowie, co we wieńcu pomarańczowym jak rosa gwieździ — pod łukami brwi jasnych, niebieskie ciemne oko strzela ponętnie — i usta uśmiechają się wesoło niby... ale wesołość jej błędna... i uśmiech ten płaczący nie jest nieumyślnym uśmiechem — ni to spojrzenie czystego anioła spojrzeniem — i lica jej piękne blade bladością wielką — po jej śnieżnych barkach upina się śnieżna szata w błękitne narzucane kwiecie — i u łona zielone z kwiatem namiętnym unoszą się liście jaśminu — a w raku zemdlały kwiat róży Jerychońskiej... na białych jej ramionach dwa krągłe dołki błyszczą białością, w które nieśmiało całuje ją Faryzeusz — dumny i szczęsny Pan raz wzrokiem miłości pogląda w oczy swej oblubienicy, u nóg której, rozkochany, jak pies gotów głowę położyć, a raz okiem dumy patrzy w tłum, pyszniąc się klejnotem Judei — albowiem Judea niema takiej jak ta niewiasty! — U środka komnaty stało dwóch młodzieńców, różnych twarzą — a jednakich strojem i wiekiem — a różnych i myślą w tej chwili, acz niepodobnych sobie w życiu — jeden jest pieśniarz Grecki, gotów co chwila wśród dziewcząt i owoców zaiskrzyć wzrok — i rozśmieszyć usta godową Anakreonta pieśnią, a na wino i na imię pieśni swej zaklinał się przed towarzystwem swym, że we tłumie bachantek Jońskich takiej niema... że na olimpie Boginie jej nierówne! — A drugi z wyniosłem czołem i księgą pod pachą szerokim odziany płaszczem, miał znamię myśli na twarzy — był to uczeń z późnej szkoły uczniów Platona i w duchu cieszył się iż widział jedną, jedną piękność duchową — a sercem już przylgnął do niej — tęsknem w jej oko tonąc okiem. — Za stołem w szerokiej todze bogato bramowanej, co spadając słała się purpurą po marmurach podłogi, siedział bogaty Rzymianin młody — i pożerał tę postać w milczeniu... rozpaczy i szyderstwa nie człowieczego — Ona ze wzgardą oczy odwróciła od togi. — Tłum napawał się jej pięknością — a jej obrzydła ta piękność, bo marzyła o innej piękności, którą poznała tracąc ją... I powstało grono biesiadników od stołu — pijane i zmysłowe rozsuwając usta, gwar uwielbienia wrzał dokoła, w tem zatrąbiono na godzinę jałmużny — i goście poszli przyglądać się wspaniałości pana Jałmużnika, co garściami siał z pychą złoto swoje, między ubóztwo ludu — gardząc motłochem. — A w biesiadnej komnacie została sama jedna Marya Magdalena — a z jej lica zgasły iskry uśmiechu — oczy pobladły smutkiem — a z wzgardą patrzała za tłumem idącym ku drzwiom podwórza — i stargawszy perły warkoczów swoich — a zdarłszy biesiadny wieniec, “ z kwiatami tylko u łona wybiegła z tego domu — przysiągłszy niewrócić w podłe progi pychy i próżności jego... tam zostawiła strój, który z siebie zdarła — cały — i nieuniosła nic prócz zgryzoty w sercu — i cicho w biesiadnej komnacie na kwiatach kobierca błyszczą perły jej włosów i łzy jej oczu przy sobie, jak rosa poranna na łące — w tem wbiegli słudzy a ujrzawszy perły, zbierali je chciwie, zostawiając łzy drżące a wtedy słońce strzeliło w okna, złotym promieniem zebrało z kwiatów kobierca, łzy żalu Maryi — Maryi Magdaleny…




Gwar i krzyk wesela na ulicach Jerozolimy — lud ciśnie się tłumnie dokoła, matki niosą radosne niemowlęta, wiodą starych ojców i mężowie żony swoje — i młodzieńcy oblubienice swoje, tłum woła jękiem radości, duch wesela stąpił w serca tłumu, choć tłum niewie skąd? oto środkiem jego wśród okrzyków zachwytu, zwolna kroczy chuda oślica — niosąc na sobie świętą postać Boga w skromnej postaci człowieka — a lud rzuca palmy i szaty przed niego — i jego szaty całując woła ogromnie: « Jezus! Jezus Nazareński!...»
Wśród różnego tłumu oto Marya Marta z małym Symeonem na ręku — wesoła i poważna — oparta na Beniaminie mężu swoim — a niedaleko niej, smutną wzniosła nad tłumem głowę niewiasta, piękna i dzika z rozwianym włosem w natchnieniu patrzy w twarz przejeżdżającego — usta jej otwarte dzwonią zębami — ramiona drżą żywo — i oczy zapadłe otwarła jakby je wypatrzeć chciała — a widząc lica Jego smutne — płacze gorącemi łzy zachwytu i radości... i wyciąga rękę ale nieśmie tknąć szaty jego, jak posąg stoi niema śród powodzi tłumu, co mimo przepływa — a serce jej bijąc głośno woła: O nim marzyłam!... i czuje chwilę pociechy — Marya Magdalena schyla czoło — a rozplótłszy włosy — cisnęła palmę świeżą — którą miała w drugiej dłoni — i ustami dotknęła szat przejeżdżającego — i uklękła milcząca — a mimo przeszła oślica i przeszedł tłum obok klęczącej — a ona jak głaz klęcząc milczała, wołając krzykiem duszy swojej: To marzyłam!... i schyliła kornie czoło swoje, wołając ze łzami i ciągnąc rękę ku niebu, jęczała jak gołąb z ramiony chcący z ziemi ulecieć w niebo: kocham! on przebaczy!...





GOLGOTA.

Ku Golgocie dąży Marya — Marya Magdalena, siły jej opadają — ziemia się zatrzęsła, zasłona rozdarła się w świątyni — i w niej serce się rozdarto ale boleścią męki Chrystusa i część jego światową odrzuciła precz — szczyt kędy dąży strony i droga trudna, lecz oto idąc pod górę, spotkała wracającą Maryę Nazareńską jak lilię złamaną, twarz jej była jak gwiazda blada — a wsparta była na Janie Apostole — i obok szła dziewica Weronika i blady człowiek imienia Agabus...
Błogosław mi! matko boleści... zawołała Magdalena padając u nóg jej jako ptak zraniony — o błogosław, bym doszła do szczytu modlić się u krzyża jego. — Wtedy Matka boleści ręce swe białe złożyła na ciężkiej głowie sieroty i rzekła «Idź!» a Weronika ukazała jej chustę białą z twarzą Boga człowieka z całą męka i missyą jej — a wtenczas powstała silna — i szła dalej pod Golgotę Marya Magdalena.




Wieczór osłonił ziemi szczyty, noc schyla, się nad Judeą — biedna Judeo!... głuchsza noc Cię pochłonie... noc wieczna, nieprzespana — a dzieci twe rozsypią się po kuli ziemskiej jak mrówki, którym rozwalono mrowisko, jak orłowie, którym burza rozerwała gniazdo... Coraz ciemniej nad ziemią — chmury lecą po żałobnem niebie a na Golgocie wielka cisza — jak po burzy — Golgota zadumana wznosi swe skronie nad Jerozolimą i duma!... o dniu dzisiejszym... pusta już Golgota — ale dziś tłumy deptały jej szczyt — oto trzy krzyże stoją wbite w ziemię i niosą w górę wielkie ramiona, dwa, grubsze po boku a jeden gładki w środku wyciąga na świat pokrwawione ramiona niezemdlałe — i niemi błogosławi światom! światów! Dziś był straszny dzień męki i skonu albowiem na dwóch krzyżach skonały dwa łotry — a wśród nich Jezus Nazareński. Ale lud Izraela niewierzył w niego — grzmotali kamieniem bluznierstw pierś krwawą — wszędy rozpierszchli się uczniowie jego — i zabity skonał — — oto na sabat zdjęto już ciało jego i zaniesiono do grobu, w którym jeszcze nikt nieleżał......
Krzyż w środku pusty a po bokach jeszcze wiszą dwa trupy złoczyńców. — Ciemno już, lecz widać jeszcze ich twarze — — oto jedna schylona spokojnie gdyby usnęła marząc o raju, uwisła na powrozach któremi barki skrępowane... usta przymknięte nieskonały snać przeklinając — bo spokojność uśmiechowi równa okryła spalone wargi... Postać drugiego łotra bez wiary — pełna bluźnierstwa i zbrodni — po niej wściekła namiętność wydeptała swe ślady, żebra wyskoczyć chcą z trupa — tak snać mocował się i drgał konając — a ręce jego i nogi wryły się w powróz, którego stargać niezdołały — usta jego spienione musiały kląć strasznie konając, oczy w półotwarte wywrotem patrzą jak piekło. To założyciel rodziny, wszystkich — dziś bluźniących zbawicielowi — acz zbielałe bielmem śmierci... biada mu — ostatnia myślą jego była zbrodnia!... Obu kości połamane dla prędszego skonu — a krzyk ich boleści jeszcze drga nad Golgotą,... lecz oba już nieżyją — a na Golgocie cicho — nawet Marya Matka Jezusa odeszła z Janem uczniem jego za ciałem... Lecz cóż za postać biała nito chmura śnieżna z niebios spadła — bieli się tam... u stóp krzyża, na którym cztery zgłoski i krew?... Postać niewieścia — smutna i milcząca — oplotła ramionami krzyż — a milcząc przykłada usta do niego, szepcząc coś — a na pół myśląc całuje drzewo ustami, jakby zeń słodycz pszczoła wysysała... Oczy jej niebieskie w czarne unoszą się niebo — czoło długim włosem okrywa ramiona, a myśli jej daleko odbiegły skrzydłami modlitwy goniąc mistrza, w którego uwierzyła do końca... oczy to, Bóg widzi, oczy Maryi Magdaleny, córy Symeonowej, grzesznicy omówionej w Judei — pięknej a rozkosznej, ale z oczu jej łzy za łzami lecą — a ona milczy, jakby na myśl swą głosu nie miała... i niema długo krzyż trzyma w objęciu swojem......




A z krzyża spadła ostatnia kropla krwi — i na jej głowę upadła........




I noc — i cisza na Golgocie!



I wzniosła się jak kwiat po rosie — i jasno w jej duszy — acz niewie o tej kropli, co upadła na jej smutną skroń...




Oto szelest u stóp Golgoty, kilka oprawców spieszy jeszcze zdjąć z krzyżów ciała dwu złoczyńców. — Ciemno już całkiem do koła idąc przy pochodniach — a Marya Magdalena słysząc ich z daleka ścisnęła raz jeszcze krzyż w ramiona z wszystkich sił swoich — i nagle druga stronę Golgoty znikła jak cień przy pochodniach oprawców, co jej niewidzieli... a Marya Magdalena, odeszła nie przeto by się ich lękała — lecz ażeby modlitwy jej i stanu serca jej podłych oczy niewidziały...

∗             ∗

I oto trzech oprawców staje u szczytu Golgoty — by zdejmować z dwóch krzyżów pozostałe ciała — ich wzrok dziki i krwawy — a ognisty ich włos:

PIERWSZY.

Śpieszno braciszki śpieszno, bo zapada noc — noc głęboka zdejmujmy z krzyżów te zbójce...

DRUGI.

Ha! patrz jaki śmieszny ten łajdak! dzieci mordował za Heroda jeszcze... oko jego krwawem patrzy bielmem!... to mistrz Barabasza!

PIERWSZY.

Ale ten drugi inny kształtem — choć ma ramiona poprzetrącane i żebro mu bokiem wylazło... patrz on się śmieje jakby się śmiał ze śmierci — ze świata!

TRZECI.

Jaki spokojny!

PIERWSZY.
Ha! ha! spokojny — to mi spokój...

DRUGI.

Coś jak ten Nazareńczyk.

TRZECI.

Powiadam tobie: Milcz!...

PIERWSZY.

To ci coś w gardle ugrzęzła ta ość Nazareńska!... niech teraz prorokuje, niech prawi o sobie i prawdzie swojej, co będzie do końca świata ze słowem jego. — —

DRUGI.

Teraz mu ciepło w tej ciemnej jaskini. — Robacy stoczę jego rany a gdy mu robak z gęby wyjrzy — niech, mu powie, że jest synem Boga żywego! I niech wstanie jako rzekł!...

TRZECI.

A jak wstanie?...

PIERWSZY.

Pierwej ja padnę! — Krzyżowałbym drugi raz, tak mi strach tego bezbronnego lica spokoju. — —

DRUGI.

Patrzaj — jemu łzy cieką — hańba!...

PIERWSZY.

Wartbyś krzyża!... no ciągnij tego łotra!...

TRZECI.

Zgasła mi pochodnia!

DRUGI.

Cha! cha! łza upadła i zgasiła — my nie płaczem — a płoną nasze świece.

TRZECI.

Jam był opętany — on mnie wyzwolił. —

DRUGI.

I cóż — toć mnie wzrok przywrócił, a dlategom mu dobrze nogę na nogę przygwoździł...

TRZECI.
No! już nieśmy. —

DRUGI.

Porzuć żal niebezpieczny. — Cezar dziś Bogiem świata!... on silny — groźny! rzuć żale, upijem się dziś przy grobie jego na straży, ciężki tam głaz!...

TRZECI.

Zgoda — jużem wesół — nieśmy!

I ponieśli trzej oprawcy ciała zbójców — głosy ich rozleciały się po ziemi i znikły, a w górze stoją trzy krzyże z wzniesionemi nad ziemią w górę ramiony i noc i cisza na Golgocie. — —




Pierwszy promień słońca błysnął nad Judeą, Jerozolimy szczyty błyskają jasno — i toną w niebiesiech. — Oliwnej góry zielone skronie mgłą jeszcze owiane, a słońce oświeca próżny już grób Jezusa Nazareńskiego. — — Do grobu jego przybiega smutna Marya Magdalena, chcąc ukwiecić i zwilżyć martwe ciało jego — lecz kamień grobu odwalony a nad grobem młodzieniec jasny z uśmiechem wesela niebios i okiem dziewiczem wita Maryą Magdalenę — a kiedy trwożną pyta o zbawcę świata Anioł rzekł jej jak Arfa:
Ten którego szukasz zmartwych powstał i już u Ojca jest!... a w jasnym kształcie anielskim ulatując w niebo śpiewał coraz ciszej a jednak coraz głośniej:

W świętość powraca co święte
Co ziemskie w ziemię powraca,
Kona z piekłem co przeklęte
Hozanna! męka! krew!... Praca!...
Emanuel hosanna!...

I uleciał głos ten, a Marya Magdalena widziała anioła swej wiosny — a postać jego znikła jak gwiazdka w niebiesiech... i próżno wołała we łzach, aniele wiosny mojej. Gdzie Pan mój! kędy wiosna moja? kędy sny dzieciństwa złote!... Lecz próżno wołała i zeszła do grobu — lecz nic nieznalazła — prócz majestatu ciszy i mirtu, którym zwłoki obrzucono — więc widzenie to poczytała za sen i długo płacząc biła jasnem o głazy czołem, pytając głazów: gdzie mistrz mój Emanuel? Lecz głazy milczały — i wybiegła z grobu ludzi pytać Marya Magdalena — — o! czyż jej ludzie więcej od głazów powiedzą? gorsi i głupsi od głazów! I cicho było koło grobu jak mimo gniazda z którego ptak uleciał — tylko u wejścia klęczał człowiek na kiju pastorskim oparty — i głowę pochylił w modlitwie czy zadumaniu; wiatr powiewał jego siwą brodą i włosem, co już gołębią popleśniał siwizną — ale twarz jego acz zmarszczona, zdała się jara swobodą myśli. — Marya stanęła i chciała go pytać — lecz On wzniósł na nią oczy i niewiasto! rzeki powoli, ty zdajesz się wątpić jeszcze? o! wierz z prostotą a wybawienia doznasz... Słuchaj — powiem ci dzieje mej młodości — a poznasz, że Pan nie gardzi smutnem sercem co wierzy. — Byłem pasterzem na wzgórzach Betleemu. — Było nas trzech — Józef, Tadeusz i ja Nathaniel — jednego Pana paśliśmy trzody i pacholętami przylgnęliśmy do siebie i razem zawsze razem biły przy sobie nasze czyste młode serca do dwudziestej wiosny życia naszego, jak źródła gór jednakich, co się w świat rozbiedz miały — ku jednemu morzu!... rozpierszchliśmy się z trzodami po świecie, ale dusze nasze razem — i kocham ich dziś jak wtedy jak orlica pisklęta swoje, jak pszczoła miód swój — bardziej niż serce i krew moją — jak duszę moją!... ze słońcem wstawaliśmy i gnali trzody nasze jedne śpiewając piosnki i na fujarkach przygrywając — i nieraz nocując na łąkach długo siadaliśmy razem przy ogniskach śród. nocy — lub leżąc na sianie trzej w ramionach swoich pod wielką skałą — i byliśmy jak trzy kwiaty na jednym ugorze których woń wspólna ulata aż skonają — i nieraz tak na trawie leżąc przy sobie przegwarzyliśmy noc całą o łąkach — kwiatach — dziewicach — trzodach — i o duszach naszych — i o wielkim Jehowie, co stworzył gwiazdy, kwiaty, dziewice — i dusze nasze — aż w końcu umilkliśmy i już słowa nierzekli — oczy nasze tonęły w gwiazdach niebiosów — a dusze nasze w zachwycie śpiewały hymn milczenia — już tylko oczy i ust a nasze spotykały się z sobą — ażeśmy posnęli i budził nas poranny śpiew ptasząt lub wschód słońca nad Judeą — o! i raz pomnę jak wczora — leżeliśmy na wzgórzu sennie; trzody nasze już spoczywały i cisza w koło zapadła — tylko niebo drżało nad nami gwiazdolite, i patrzyliśmy w nie milcząc aż jasność jakowaś — jaśniejsza od słońca — acz niepaliła tak oczu, tęczową strugą trysła z gwiazd — i rozsunęły się błękity — ujrzeliśmy kilku orłów białych, co bijąc po chmurach grały skrzydłami... lecz zlecieli niżej, to nie ptacy! — — aniołowie Pańscy — głębie błękitu coraz szerzej otwierały się światłością — a wieńce duchów świetlanych porozplatane w coraz większej toni śpiewały chórem wielkiem nad wichry burz — a nam prostakom najprzód zwiastowali przyjście Pana śpiewając: «Chwała Panu na wysokościach — a pokój na ziemi ludziom dobrej woli!...» i upadliśmy z głośnym płaczem — na twarze nasze — tak długo leżąc w niemej radości, aż zerwawszy się biegliśmy do Betleem — — o! wierz mi niewiasto, gdym kląkł w tej stajence zawołałem: To Pan nasz! A później latami — stałem w tym tłumie, gdy go krzyżowano bezbronnego — i bijąc kamieniem w piersi myślałem — to Pan nasz!... on dziś zmartwychwstał na ten błękit niebieski! na to słońce, co wstaje z grobów nocy!... tu umilkł starzec a Marya siedziała jeszcze na kamieniu grobu — słuchając ostatnich słów starca — aż powstała i całując ze czcią włosy jego siwe, oblała je łzami żalu — lecz wątpiąca jeszcze — odbiegła po chwili, zostawiając go u pustego grobu Nazarejczyka!




Ogród bogatego Żyda — dokoła stare drzewa i kwiaty — ścieżki rozbiegają się w różne strony i giną w ulicach Palm — w środku ogrodu pracuje trzech ogrodniczków. —

PIERWSZY.

Patrzcie! od rana przesadziłem trzy krzaki róży. —

DRUGI.

A jam z chwastów oczyścił ten wchód do winnicy. —

TRZECI.

Ej co wy! ot patrzcie — jam taki dół wykopał od rana.

CZWARTY (przybiega.)

Wiecie — ten umęczony prorok miał zmartwychwstać...

TRZEJ inni.

Co?...

PIERWSZY.
Głaz był taki ogromny! —

DRUGI.

Pieczęć Piłata!

TRZECI.

I stróże najwierniejsi — sławni oprawcy...

CZWARTY.

Faryzeusz jeden mówił wśród tłumu, ze uczniowie noc ciało jego unieśli. —

DRUGI.

Co? Ci trwożni rybacy?

PIERWSZY.

Przecież się rozpierszchli a ów najpierwszy pomnicie gdy go się zaparł przy ognisku?...

TRZECI.
(Upada na kolana.)

Uklęknijcie bracia — to był wielki prorok. —

PIERWSZY.

O! ty zawsze marzysz.

TRZECI.

Czy niepamiętacie, jak wjeżdżał do Jerusalem? Jak mu palmy ciskaliśmy w natchnieniu, niewiedząc dla czego?... a pamiętacie jak się trzęsła ziemia — jak zasłona pękła w świątyni?...

DRUGI.

Głupiś!

INNI.

Cha! cha! cha!

TRZECI.

Panie! Na różach moich nie takie krople rosy — jak widziałem łzy na licu twojem, gdyś wjeżdżał do Jerusalem!

DRUGI.

Głupiś!

(Odchodzi w inną stronę.)

PIERWSZY.
Zmąciło mu się w głowie — ale patrzcie — patrzcie! Czy wzrok mnie uwodzi... tam z daleka idzie ta piękna grzesznica...

DRUGI.

To Marya Magdalena — widziałem ja raz na uczcie, gdym służył u Fary[z]eusza Joachima, blask swego domu wystawił oczom. Nazareńczyka tego... naczynia pieniły się winem a misy kurzyły jadłem wszelakiem — gdy wśród uczty wbiegła ona! Z okiem błędnem i włosem rozwianym, co ślad jej zacierał — w tejże błękitnej szacie — i była piękna jak dzisiaj — a niewidząc nic w koło, zdała się tylko widzieć Jezusa, jakoż przybiegłszy ku niemu, olej wonny na włosy jego wylała a przypadłszy do nóg jego płakała gorzko, a kiedy jeden uczeń zakrzyczał we wstydzie i gniewie: Precz z tą Jawnogrzesznicą!... Jezus spojrzał groźno i przygarnął ją ku sobie, a rzekł Panu domu — tyś mnie bogactwy twemi dumnie podejmował — a ona łzami obmyła nogi moje — i włosy otarła je swemi...

PIERWSZY.

Cudna! Cudna! Nad kwiatki ogrodu twego — nad dziewice Judei — moja kochanka nawet jej nierówna. —

CZWARTY.

Przecz tak prędko przebiega te ścieżki — snać szuka kogoś — oto napotkała Judę — coś z nim mówi — pyta — już odbiegła — on długo patrzy za nią — on ją już kocha... smutny...

DRUGI.

Jak niespokojna — to się zbliża, to oddala — jak się trwożnie ogląda — znów bieży dalej — cała obłąkana — kogo ona tu szuka?...

PIERWSZY.

Cicho!... ku nam się zbliża...

CZWARTY.
(Urywa kwiat róży.)

Dla ciebie piękna. —

DRUGI.
Zdaje się go nie słyszeć — zdeptała kwiatek dumnie. —

PIERWSZY.

Czego żądasz Maryo, Maryo Magdaleno?...

MARTA, MAGDALENA.
(Zbliżając się nagle.)

Młodzieńcy! a zaż niewidzieliście ciała Jezusa Nazareńskiego?... szukam go nędzna od rana — szukam napróżno młodzieńcy?...

PIERWSZY.

Uczniowie mieli wykraść ciało Jego?

MARYA.

Biada mi!

JUDA zbliża się.

Maryo! Maryo Magdaleno! wierzaj, on zmartwychwstał — ja mam matkę starą — siwą — była już, ślepa i chora, a ma mnie jednego — i mnie kazała się wieść gdy obnażony stał przed Piłatem — i lud wołał Barabasza, — a matka moja dotknęła jego czerwonej szaty — i przewidziała... droga matka moja, —

(Marya Magdalena odchodzi.)

DRUGI.

Znikła piękna! znikła jak cień za oliwnemi drzewy — nieodpyta swego proroka...

PIERWSZY.

Toć on i jej jasną główkę zawrócił...

TRZECI.

O! pracowałbyś, kiedy niewierzysz; przyjdzie czas, gdzie uwierzycie — ale wtenczas będzie smutno...

DRUGI.

Cha! cha! obłąkało się pacholę!...




Inna część ogrodu — cienista ulica z cyprysów, w koło rozsiane drobne kwiatki, w środku bije źródło, Marya zbliża się, urywa listek z drzewa.

Listku mój!... jam się urwała — ty zginiesz — ty mi przypominasz ogród Symeona ojca mego — takie liście rosły nad jego chłodnikiem — listku! wiatr mi cię uniósł z ręki — ręka moja tak drży... tyś mi uleciał... listku zielony!... za tobą! naprzód!... a — tam jakiś człowiek u końca drogi — samotny pracuje — to ogrodnik — pójdę jeszcze ku niemu — jego oblicze schylone ku ziemi — nigdy go niewidziałam — a zda mi się, że go znam — on cierni gałązkę ma w ręku, co on robi z cierniami?... on jeszcze ostatni — a jeźli on niewie? biada mi nędznej...

(Zbliżając się, wola z daleka.)

Ogrodniku! ogrodniku! azaż niewidziałeś, gdzie Jezusa Nazareńskiego, którego Chrystusem zwą także — szukam go nędzna od rana — szukam napróżno... mów...

CHRYSTUS
w swej postaci.
MARYO!

MARYA MAGDALENA.

O mój mistrzu!... (przypada do nóg jego — twarz kryjąc w dłonie) to on... głos jego miłościwy.. on zmartwychwstał!... Mistrzu mój! o! o!...
A jam niewierzyła, pókim nie ujrzała... o! ja podła!...


CHÓR NIEWIDOMY.

W świętość powraca, co święte,
Co ziemskie w ziemię powraca,
Z piekłem bluźni, co przeklęte
Hozanna! męka! krew! praca!
Emanuel!...
Błogo ci ziemio zbawiona
Krwią Boga twego ochrzczona
Błogo ci!
Emanuel!
On stąpi w niebo. — Ty za nim
Idź w pocie czoła! nad ranem
Światłość zabłyśnie Ci!
Emanuel!

I przyszedł wielki dzień
Zsłonecznion wszelki cień
Emanuel!

(Śpiew niknie.)
MARYA MAGDALENA.
(Odsłania twarz.)

Znikłeś mistrzu mój... święty! umęczony — zmartwychpowstały!... grzesznica widziałam blask twój — nie oślepłam... — oświtłam — kocham!... jeszcze w groby ojców, pożegnać, co drogie — a potem w puszczę — w puszczę...

(Odchodzi.)




POWRÓT W DOM OJCÓW I W OJCÓW GROBY.

Gdzie jesteś o chwilo przeszłości co na wichru niesiona skrzydłach — — nikniesz duszy mojej? — ty uleciałaś i znikły złote skrzydła twoje — ale cień twój wspomnieniem odbił w snach myśli mojej — w godzinach samotności — i w godzinach rozpaczy — kiedym cię pytał, kędy jesteś anielska — gdzie postać twoja? jaki duch porwał i uniósł cię duchowi mojemu?... Ale milczenie było twą odpowiedzią — więc milczałem — i milczenie było rozkoszą moją — albowiem ty w niem zostałaś zemną — zostało mi wspomnienie twoje — i ty zostaniesz ze mnę — i będziesz we mnie, póki ja będę jeśli ja zginę — ty zginiesz ze mnę, by żyć gdzie indziej — by żyć nieśmiertelnie — a teraz leć w inne strony. — Oto ogród Symeona — jak niegdyś, kiedy Symeon spoglądał z spokojną otuchą na dwie córy swoje — oto — te same komnaty rzędem biegnę po sobie — lecz dach ich rozdarła burza a mury stoją w gruzach — i coraz to ciemniej — już się z gniazda ozwał ptak nocy — chychotając jękiem kurczowym — a z daleka sunie się jak we śnie — śnieżna schylona postać wita zbłąkanem okiem te strony — usta śmieją się drgając dziko — a twarz jej pobladła jak w śmierci godzinę... Marya to — Marya Magdalena — po raz ostatni przybyła w strony te, może nie z ciekawości — ale z pokuty — i wstępuje drżącą nogą w próg pierwszej komnaty — oto łoże Symeona! — dziś puste — ciche — grób jemu łożem. Nieraz gdy długiemi skołatan myślami — próżno snu pragnął — siadała Marya Magdalena dziecię młode na pościeli Ojca i szczebiotaniem usypiała cicho myśl Symeona — a potem cicho odchodziła patrząc miłości wzrokiem w twarz jego — i cicho! cicho! —. Symeon śpi — śpi głęboko. — — I weszła do wtórej komnaty, tam zwykła się modlić Rodzina Symeonowa... lampa zgasła i próżna jest — a z lampy trwożny uleciał nietoperz... tu klęczały modlących się postacie: «Panie! powtarzając głośno... patrz na los ziemi naszej!...» i echo tych głosów niknie i ucieka z komnaty — a z echem ucieka blada Marya Magdalena — oto inne komnaty przebiega lękając się cienia swego — i szelestu szaty modrej... O! tam w dali komnata Maryi Magdaleny — chciała i niemogła wejść w nią... w progu jaszczurka gniazdo miała u dziewczęcej komnaty — a tam dalej oto łoże Maryi Magdaleny, ach!... cicho! Marya śni teraz — czyste dziecię — źrenica Symeonowa — Maryi Magdalena trwożnie stąpa i oddala się — by niezbudzić śpiącej Maryi Magdaleny… boć zbudzonej straszno jest... wybiegła w ogród... to też drożyny po których biegała dzieckiem — te same — po których z Maryą Martą chodziły — oto cyprys z kamieniem białym… bardziej rozrosły i pochylony — a dalej oh!... to Figa ulubiona, której konary cień dawały marzącej dziewicy, figa bez liści, figa bez owoców — figa uschła... ale cicho... ciszej! by niezbudzić dumającej pod figą Maryi — Mary Magdaleny — boć straszną jest zbudzona Marya Magdalena... tam w dali zielone błyszczą łąki, miesiąc ozłaca szumiące zdroje, drzewa otulone mgieł srebrnym puchem, szepczą tajemnice swoje — a dokoła tak pusto — tęskno! — i tęsknota o pierś cieniła serce Maryi Magdaleny jak bluszcze opierścieniły murów tych milczące gruzy — i ściskają boleśnie, boleśniej!
Jeszcze lśni źródło białe, szerokie, rozlało się swobodnie — u brzegu stoi łódź Maryi Magdaleny — lecz nietyka łodzi swej — bo głębie mają cień — cień dawnej — a dzisiejszej Maryi Magdaleny — i w głębie tylko niezajrzała... bo w głębie zajrzawszy połączyłaby się z postacią swoją wołając: a jam piękną!...» Z śmiechem obłąkania. — —
I pospieszyła z arfą swoją w groty grobowe — cicho z stąpała w nie — rzędem leżą jak dawniej kości ojców — tylko Symeona kości przybyły — lecz Marya Magdalena nie śmiała uchylić trumny Sary matki swojej i klękła, śpiewając z arfą w grobach, głosem wielkim:


PSALM MARYI, MARYI MAGDALENY.

W ciemności, jakich ciemności nieznają, ukryj się o duszo moja, i w skrzydeł twoich cień otul smętność oblicza twego. ❋
A ty świeć mi tylko, o lampo serca mego. ❋
Albowiem wkoło mnie głucho i dziko. ❋
A ty jak puszcza jesteś o duchu mój. ❋
Arfo anielska moja słonecznej Pani darze. ❋
Umilknij od żałości i w grobach bądź niema. ❋
Bo od wielkiej boleści popękały stróny, które ramionom twoim ponaciągał gromów i lilii Pan. ❋
Aniele wiosny mojej, ukryj twarz twoją w dłonie i nie patrz na mnie. ❋
Bo pociemniały gwiazdy oczom moim. ❋
I wszystkich słońc słoneczność wypala darmo źródło myśli mojej. ❋
Duch mój zna wszystkie anielstwa pieśni i cudów harmonie znajome źrenicy jego. ❋
Ale smutny jest — i wężem obwił go smutek jego. ❋
A przeto w fałd szaty tuli czoło swoje. ❋
Aż go uweseli Pan piorunem swoim, co u ducha wrót. ❋
Na straży usnął w łonie chmur jak lwie szczenie krwawiące zębem matki mleczną pierś. ❋
W czarnej chmurze śpi grom — czarny jak noc — i jak piekła sumienie — czarny bardzo. ❋
Lecz tak czarny jak w smutku swoim bezbrzeżna puszcza duszy mojej. ❋
Tęczo zrodzona z gromu, dziecię burzy ciche — otocz barwami twemi dusze wesołe pacholąt czystych. ❋
A ty o słońce rozgrzej pola, co wschód twój przerażą śniegiem białych czaszek. ❋
W ciemności jakich ciemności nieznają, ukryj się o duszo moja — i w skrzydeł twoich cień otul smętność oblicza twego. ❋
Boleści moja namiętna szalona! dziko wyjąca — z rozkosz cichą rzucam się w objęcie twoje. ❋
Pieśniany krzyku duszy mojej, uleć ptakiem wieczności w niebiosy. ❋
I konaj perła rozbryzniętych fal życia. ❋
Nieskończoności! nieskończoności! witaj. ❋
A ty tylko świeć mi do końca w ciemnościach, o lampo serca mego. ❋




I poszła. — — —
I pocałunku złożyć nieśmiała, ale do arfy usta przykładając, arfę złożyła na trumnie Sary — i rzekła całując trumnę Symeona — oto idę w puszcze, śpijcie spokojnie kości szczęśliwe — a nietknę tej arfy, póki niewstajniesz i niewręczysz mi jej matko moja — a ty niezwrócisz pocałunku ojcze mój... a teraz w puszczę — w puszczę — biada młodości mojej!... A głazy grobów powtarzały biada! a kiedy szła cicho nad groty innych Rodzin Judei, z dołu jaskini słyszała drżące głosy — słabsze to silniejsze, co jak dźwięki arf dwunastu ku niej płynęły — a ona widziała światło przez głazów szczeliny — i każde słowo ustami powtarzała...

CHÓR DWUNASTU GŁOSÓW.

Amen! Amen! Amen! chwała mistrzowi naszemu — albowiem zwyciężył noc grobów — chwała jemu na wieki!...

GŁOS PIERWSZY.

Wierzę w Boga ojca wszechmogącego —
stworzyciela nieba i ziemi. —

GŁOS WTÓRY.

I w Jezusa Chrystusa — syna jego jedynego!...
Pana naszego.

GŁOS TRZECI.

Który się począł z Ducha świętego —
Narodził z Maryi dziewicy —
Umęczon pod ponckim Piłatem. —


GŁOS CZWARTY

Ukrzyżowan umarł — i pogrzebion —
Zstąpił do piekieł
Trzeciego dnia zmartwychwstał!


GŁOS PIĄTY.

Wstąpił na niebiosa,
Siedzi na prawicy
Boga ojca wszechmogącego. —


GŁOS SZÓSTY.

Z tamtąd przyjdzie!


GŁOS SIÓDMY.

Sądzić będzie!


GŁOS ÓSMY.

Żywych i umarłych!


GŁOS ÓSMY.

Wierzę w ducha Świętego!...


GŁOS DZIEWIĄTY.

W święty kościół powszechny. —


GŁOS DZIESIĄTY.

W świętych obcowanie! W grzechów odpuszczenie!


GŁOS JEDENASTY.

W ciała zmartwychwstanie!


GŁOS DWUNASTY.

W żywot wieczny!...


CHÓR DWUNASTU GŁOSÓW.

Amen! amen! amen!


MARYA MAGDALENA.

Amen!...


I głosy mrąc zbliżają się ku niej a ona słucha i myśli, że aniołowie modlą się pod ziemią, lecz to trwożna gromada apostołów i uczniów Messyasza, co w to groby przed światem się chroni — a przy pochodniach tu modły odprawia — i chór milknie — a w piersiach milionów echem wieków wieki odbija się myśl jego!




NA PUSZCZY.

Jeszcze nos — noc głucha w głuchej bezbrzeżnej pustyni — przygniata ziemię ciężarem ciemności swojej — wielka jaskinia tonie w czarnym cieniu — a czerwona zorza przez otwór wpada coraz rumienniej — to krwi koralowym blaskiem — to purpurą wschodu — i pierwsze złote promienie łamie na głazach omszonych — oto krzyż z dwóch gałęzi złożony — pod nim trupia głowa się bieli i grobowo śmieje — a oto na ziemi na łożu z mchu zielonego leży uśpiona — snem aniołów — cudna niewiasta o — snami snów śnisz piękna pustelnico? — włosy twoje okryły cię przed chłodem i wzrokiem poranku fałdy szaty błękitnej od piersi twojej cichą harmonią zlewają się ku ziemi — oczy twoje przymknięte patrzą na świat inny — u nóg twoich dziki lew się rozciągnął ułaskawiony wzrokiem piękności twojej — ale oto wznosi się jej głowa — dziki krzyk orłów pustyni zbudził ją — usta smętnie się uśmiechnęły — zapadłe niebieskie oczy otwarły się z wolna i patrzą w ciemność — a widzą z dala czerwony blask zorzy porannej — noc jeszcze! słońce daleko w pochodzie swoim — ranek pustyni niestrząsnął jeszcze rosy z kwiatów dzikich — ni z piórek ptasząt — ni z listków powoju, co jak wąż spiął się u wchodu na głazach pieczary — i liściem zielonym odbija o szkarłat widomego nieba... ale Marya Magdalena usnąć już niechce — siadła na mchów pościeli — a schylona dumała długo — gdy poranek rozpędzał pierwsze ciemności nocy...





Cierpisz — przebaczasz wieki i na jasnem łonie
Trzymasz ziemię — twe dziecię — o mistrzu swobody!
Co w proch strącasz — i stawiasz mdlejące narody...
Aż w własnych zasług błysną mądrości koronie!
O nie!... o przebóg — mistrzu mój!...
Gdyby wszystkie szatany wyły w mojej duszy,
O ciemnościach w przekleństwie — których nikt niewzruszy
Ja do końca! do końca?
Zawołam: o stój!
Stój duszo moja, tyś królową słońca
Nad ciemności otchłanią —
Lecz nim błyśniesz, cierp za nią!...
Miłości święta natchniona
W dusze narodu wcielona
Męczeństwa czarną żałobą —
Nad ziemi witaj nam progiem —
Tyś Bogiem!...
A Bóg jest Tobą!...
Myśl moja w tej jaskini
A jaskinia w pustyni
A pustynia — wśród świata
A świat...
W bez końcu granic — drży
Istnieje — wzlata!...
I budzi czynów sny,
O! samotna myśl moja
U cichego zdroja
Duma o Bogu swym!...
W łzach młodości lśni łzom mym...
Przeszłości moja!... jak ten zdrój
Przeleciałaś ty chyżo skrzydłami motyla
Twem wspomnieniem uwiędłych kwiatów wonny zwój —
I jedna wielka chwila —
Jak jedna wielka łza
Którą po zwiędłym wieńcu — niezwiędłe wspomnienie
Z głębin ducha — wygrzebie
Gdy o świcie na niebie
Jutrzenki błyśnie skra —

Młodości!... «woń kwiatka...» strun głos!!!
Jednakiej życia przyrody —
Jednaki im — wspólny los
W ranku burz — w ranku pogody...
Po chwili cudnej ten kraj
Rzucają — nikną — drżą —
Powracają w twój raj
I ulatują — łzą! —
Przeszłości mojej jasny! — o boski aniele! —
Co łzawo z mgieł wychylasz — bladą twarz,
Gdzie jest chwilek minowych niebieskie wesele?...
O duszo moja smutna — o tych chwilach marz!...
Wskrzeszaj je — roznieć jasno w ciemniach twej pamięci —
Aniele! twym łańcuchem — o! niedzwoń tak głośno!
Twój obraz żyje we mnie — i pieśnią donośną
Śpiewa w sercu twej Maryi jak w porannych chwilach…
I łza co się święciła — dziś się w oku święci
Jak niegdyś — skrzydła lecą — o tych samych siłach
Lecą lotem natchnienia coraz wyżej! wyżej!
Trącając piór dźwiękami w czoła gwiazd iskrzących —
Tajemnic tajemnicy — bliżej — coraz bliżej
Tajemnicza myśl sięga w krainach milczących!...

Samotna z wdowią myślą w zadumie tęskniącej
Daleko od tych, z któremi
Miałam chleb mój podzielić w miłości gorącej
I łzy ich łączyć z mojemi!...
O tak! dziś sama — sama — jak listek z wód prądu
Gdy go rwą fale w otchłań ziem[n]ych skał bezdenną
Próżno lecąc pogląda za łąkami lądu
Bałwan wlokąc w swe piany — grzmi zwitną! płyń zemną!
Spadnij w otchłań mi znaną i zatoń w głębinie
Obejmę Cię ramieniem i zatoniem razem,
Aż z głębin gdzieś daleko — ku wyspom wypłyniem
Innym będziemy światu i świat nam obrazem! — »


Jaka cisza wśród pieczary!...
I cisza we mnie
Jak po burzy! —
Zalane łzą, błyskawic oczy ginąć mruży!
Usta me już niedotkną domowników czary
I chwilę płynąc — niebios tam rozświetli mary...
Głazy na mnie oczyma patrzą łzawych braci
Ich mech mi łożem dzisiaj... o! śnię na nim błogo
O! — nie o tem co było — co jest... ale drogą
Daleką lecę we snach — dotykani postaci
Co będą!...
Ale biada mi, gdy przetrę oczy —
Snem ubiegłam daleko — przed bieżących za mną
I smutna czekam na nich… z mą chwilą poranną
Aż każdy do tej gwiazdy — pełzając — przykroczy!

Ciemno jeszcze dokoła!...

Ranek nie daleko
W pochodzie słońc! — o, jeszcze noc wszędzie nademną
Ale już jej ciemności siła nadaremną
Rozpieni się w ciemnościach dziko unoszona…
A kiedy myśli mojej stróny się tu przędą
Z nich jak gołąb pieśń leci — dokoła... dokoła…
I głośno po imieniu swego ducha wola
Myśl daleką co drzymie jeszcze w oddaleniu…
Wtedy siadam bezsenna — na zimnym kamieniu
Purpurowych promieni — blask otworem groty
Wpada — i zwolna w rannem — cichem dniu o lśnieniu
Strąca krople z mchów na mchy — rozgania ciemnoty!
I cóż ty pierwszy brzasku widzisz w tej pustyni?...
Widzisz skałę — w drzew cieniu, jaskinię — w jaskini…
Krzyż czarny — trupią, głowę — i zimne kamienie,
Wśród których źródłem bije moje serce młode
A w koło dzikość puszczy — i dziksze
O arfo moja! jak tęskno bez ciebie!
Ty w grobach ojców milczysz przypruszona

Gdy myśl sieroca sokoli po niebie
I z serca zródli piosnka zatęskniona!...
Arfo! nim matka ma odda mi ciebie
Ja moje gwiazdki policzę na niebie!
Drzewo me w puszczy, co nad zdrój się chyli
Upadnie w fale — ich łzami w tej chwili
Podmyte — jako ojciec na swe dziecię gniewny
Czując łzy na swych stopach schyli się doń rzewny
I dzieciństwo... dziewiczość... w blasku swoim cała
Z pod ojców mych strzechą cienia!...
I widzę dom ten cichy — i przyjaciół koło…
Na kolanach Rachelle składam jasne czoło
A ona w jasne włosy kładąc róży kwiaty
Usypiała mnie piosnką — szląc myśl w inne światy...
O! ptaki — wspomnienia!

To znów — pod moją figą leżę zadumana
To w niebo goniąc okiem — to po ziemi mojej —
Co w łąk i zdrojów szaty przedemną odziana
Mej — wiośnie się roztacza — w szatach wiosny — swojej!
Widzę ten cichy wieczór... kiedy nad górami
Coraz niżej zapada złotym kręgiem słońce
Niknie w czarnych obłokach — strzała promieniami
I coraz słabiej blaski sieje konające
Aż zgasło — między skałami!
A tam — z za gór nów drżący wschodzi nad wodami
Tysiącem głosów żabki skrzeczą w cichym stawie
Gdzieś na łąkach pastuszki z rzewnemi fletami
Nucą piosnki ze mgłami płynące po trawie…
Ozwał się pierwszy słowik — za nim chór zanucił
Tak błogo — tak spokojnie — jakby piórka rzucił
A tam pieśnią słowiczą kwiląc nad gwiazdami
Był myślą moich marzeń... z dzieciństwa czarami...

W dali z spokojnem czołem postać Symeona
Tęsknota pali dusze, gdy w przyszłość pogląda,

Lecę dalej i wyżej — goni myśl szalona
Widzę twarz matki mojej! — o czegóż myśl żąda?...
Patrzę w nią — wypatrzyłabym oczy w tej ciszy
Myśl ma chwyta głos każdy...
Każde tchnienie słyszy!...

Toga! — zawiała chmura! i zniknął cień święty
A grom w skałach zaryczał Przeklęty!
Przeklęty!…
I z łona chmur
Zaryczał grom
Po szczytach gór
Spadł w ojców dom!...

Okiem błąkam się w gwiazdach... to są łzy aniołów
Nad losem tu cierpiących spłakane drżą w górze
A im kto ciszej cierpi wśród płaczu padołów
Tem więcej łez anielskich drży mu w gwiazd wszechchórze!...
Tam jak pajączków drgające miliony
Te światy przędą ognistą sieć Pana —
Gdy po nich piorun przeleci — stargana
Sieć w chmur warkoczach owiewa mu trony…
W zadumy głębiach gdy umilkną szały
O! kędyż się duch mój przebudzi?
Gdzieś nad przepaścią — na urwisku skały
Daleko od świata — i ludzi!...
Nie! nie! o myśli moja!
Tyś jest jasna tęczą
Spleciona z fali zdroja
Tyś — serca obręczą!
Siedem barw gra w tobie
I patrzę w nie smutna
Jak łabędź — w żałobie
Płynąca pokutna!...

Lecz niczem piekła, kiedyś ty jest zemną!
Mistrzem! — tyś drogę wskazał mi tajemną...

Tyś dał potęgę w pokutnej żałobie,
Dał samej — w imię twe — już nieżyć sobie —
Bo od tej chwili, gdym Ciebie ujrzała,
Duch samotności zapragnął tajemnie
Ku samotności myśl jak liść zadrżała,
I ukochałam puszczę — niedaremnie!...
O tych drzew kilka kocham — i tę ciszę
To źródło — co tam wylęga się w górach
I gdy ku grocie spada w skał marmurach
Szmer jego wieczną pieśnią — mile słyszę
Ta pieśń tęsknotą duszy mej kołysze...
Tam — śpiewy piane! tam — rozkosze ciała
Tam przepych życia — bluźnierstwo i duma,
Te — cisza głucha — urocza — wspaniała
Tu głos wieczności urąga próżnościom
I depcze zawiść olbrzyma stopami —
Tu z gruzów dumy wyrasta zaduma
Jak palma w niebo leci ramionami
Hymn przebaczenia nucąc świata złościom!...
I w chwili kiedy twój chór archaniołów
Śpiewając niósł cię skrzydłami sokołów
Co były śnieżne i rosą błyszczące
Rosą, co oczy spłakały wierzące
Acz niewidzące...
Myśl ma niemogąc w niebo lecieć z tobą
Uszła w dzicz pustyń z tęsknoty żałobą
I tu sama w puszczy skałach
Po zdąsanej burzy szałach
Gdy duma w wielkiej ciszy nad sobą w żałobie
Mistrzu mój, tęskni, duma, i płacze — po tobie!...
O! czy ty myślisz, że ja dla twojego nieba
Kocham Cię!... o nie! przebóg — dla Ciebie! dla Ciebie,
Choć całą wieczność cierpieć w twe imię by trzeba,
Cierpiąc z tobą — w twe imię — ja już jestem w niebie
I twych cierni ból
To mych bolów król,
Jego bolem rozkosz czuję,
Szaleję! miłuję!...

A choć ma postać co piękności cudem
Zwał świat ten niegdyś — śmiercią w puszczy zaśnie,
Choć jasna dusza żyjąca twym cudem
W ciszy dla ciała na wieki zagaśnie
Chwała!... choć szkielet jej może wichrami
Taczany w puszczy poleci z piaskami,
Choć orły pustyń rozniosą me kości
I włosy moje skwarny wiatr rozwieje,
Może tu jaki pielgrzym w potomności
Zbłądzi — tej groty spyta o me dzieje!...
A orzeł jeden mój warkocz uniesie
I w dom cichego człowieka zaniesie
Co kiedy włos mój na arfę naciągnie
Powoła rzesze i rozdmucha ognie!

W gwiazdy wzrok leci — i w gwiazdach tam tonie
I czuje wielki dzień,
Ogień cudowny rozżarzył się w łonie
I światłość — a nie cień
Mistrzu o mistrzu!... od ojców mych grobu
Leciałam chyżo bez arfy — bez pienia
Z rozdartą piersią — bez łzy — bez westchnienia
Nie oglądając się... gdy ze stron obu
Szkieletów tłumem gnały mnie wspomnienia
Z robactwem sumienia!...
Ale ma dusza w serdecznej żałobie
Była jak — puszcza bezbrzeżna — po tobie!
Bieżąc… ostatnie spotkałam obrazy —
Mistrzu mój mistrzu! — o! po ileż razy
Dumam i płaczę samotna nad niemi
Że już nad sobą płakać — łez niestanie?...
Krzyżu mój czarny!... ach mistrzu mój! Panie!
Roztocz nacieraną cień — ramiony twemi…
Biegłam z tych grobów — śród ciszy — o! głucho
Liść tylko jęczał pod nogą — tak sucho,
Jak serce młode w milczeniu uschnięte,
Choć niepęknięte!

Biegłam... przez ciemność... i przez ścieżki kręte,
Niesiona ducha boleścią — i krzyki
Serca rozdarte głusząc w dni przeklęte
Niewiedząc sama, kędy zajdę…
Lasem
Lecąc, widziałam tylko blask księżyca,
Co przez gałęzie przedziera się czasem
Gdy czarną drogę zwierzętom rozświeca
I tylko błędne leciały ogniki
Wiankami błyszcząc — to gasnąc nad głową,
Dały o sobie wieść z dala puszczyki
I cicho!... staję — znów bieżę połową
Istoty mojej, nad otchłań — a pióry
Duszy za tobą ulatując w chmury...
W tem pójrzę... w dali... czemś wiatr tak kołysze
Skrzypią gałęzie głuchym jękiem w ciszę,
Błysnął robaczek ponocny skrzydełkiem…
Rozświecił... gałąź... gasnącem światełkiem
Idę... poznaję.. to człowiek!... i słyszę,
Jak ryk straszliwy z piersi się dobywa
Duch czarnym krukiem z ciała się wyrywa
Twarz czarna!... broda jak ogień czerwona
Patrzę w te oczy... patrzę — przelękniona
Ha! to Iskariot!!... zdrajca... tu pędzony
W zgryzotach własną ręką obwieszony!
Biada! zadrżałam... krótko przeżył Ciebie!
Ognistą plamą pocałunek zdrady
Na czarnej twarzy — jak blask w chmurnem niebie
A z ust robactwa lęgły się gromady,
Jak broniąc swojej piekielnej zdobyczy
Ssąc krwawe wargi — jak plaster słodyczy!...
I biegłam dalej — nieznając gdzie — kiedy —
Świat mi się migał — drżał — w ciemnościach niknął,
Znów wyjrzał księżyć — a ujrzałam wtedy,
Że nad jezioro biegnę...
W tem ktoś krzyknął —
Ktoś imię moje — jęknął słabym głosem
Patrzę — twarz jakaś z najeżonym włosem

Z głębi wyziera — ciałem w wodach zniknął
I znowu zapadł — księżyc igra w fali
Znów błysła... patrzę — twarz trupia w oddali
Przez usta woda już się wlała zdrojem,
Oko — śmiertelnym — szkliło już poznojem
Twarz tę — widziałam!... sina — jak twarz kata —
Znam ją! — dłoń podać chciałam, któżby wierzył!...
Wołam... to głowa Pontskiego Piłata
Z wody wyjrzała — zbliżam się — już nieżył!
On się w te fale strącił po kryjomu
Wśród bogactw świata zagryzło — wspomnienie!
On tak jak Judasz uszedł z swego domu,
By w głębiach — z sobą utopić... sumienie!
Zginął jak Judasz — choć Judasz cię przedał
A on się tylko — nieoparł... dla Ciebie…
Winny jak Judasz — bo cię zbrodnią wydał
Acz umył ręce — czuł krew twą w swym chlebie —
Kto czuje prawdę a prawdy niebroni,
Ten ją zabija i zdradza nikczemnie,
Ten ją z katami wspólnie — stojąc — goni —
Kto dla niej głowy swej pod miecz nieskłoni,
Biada! a ludzie — ludzie! o! daremnie!
Pojąć ni podnieść się niebędąc w stanie,
Nie uwierzyli — w Boga zmartwychwstanie!

Leciałam dalej — księżyc znikł za chmurą
Las nikł wśród nocy — a góra za górą
Leci — związana kamiennym łańcuchem —
Jak duch braterstwa z narodowym duchem
I na szczyt góry gór wbiegłam... tu staję —
Pierwszy świt słońca trysnął po nad światem
Pod gór stopami puszcz skaliste kraje
I morze piasków z koralowym kwiatem...
Tak cicho w koło — ni śmiechu, ni płaczu
Tylko nademną gdzieś ptaszyna kwili
O tam samotnie siądź ducha tułaczu,
Tam poznaj siebie! dumaj — aż do chwili,
Gdzie los twój w bólach wreszcie się przesili,

Tam w siebie spójrzyj twą źrenicę smutną
Dusza wróć w niebo, z kąd zbiegłaś pokutną I...
Spójrzałam na dół — i w puszcz nieme głębie
Runęłam z góry!... Jak skrzydła gołębie,
Zniosły mnie myśli... brodzę w mech i w piaski
Dokoła dziko... skały w niebo dążą
Z skał leci strumień na skały... i w blaski
Słoneczne grając w świat bałwany dążą
Idźcież w świat, idźcie! ja powracam z świata —
O! ramionami bym was zatrzymała!
Powiem wam jaki świat — powiem me lata...
Falo, stój chwilę — ty u źródła biała
Póki u źródła!...
Fala poleciała,
Goniąc za falą — i znikła w oddali.
O niepowróci myśl — ta siostra fali!
I bieżąc dalej — słyszę ryk boleści,
Co wtórzą skały głusząc szmer strumienia —
Idę — za głosem dzikich bolów wieści
To lew u wchodu jaskiń krew broczący
Tarzał się z bolu, gryzł głazy, pieniący,
I grota była — pełna rozryczenia...
Zbliżam się, spójrzał w oko w swej wściekłości
I zamilkł —
Strzała tkwiła w jego czole
Wyrwałam pocisk — a zwierzę w radości
Do nóg mi pełza — snać ustały bole,
Bo liże nogi me w dzikiej wdzięczności!
Objęłam w ramię tę grzywę wspaniałą,
Ze mną zwierz dziki pieścił się jak dziecię
Patrząc mi w oczy źrenicą zuchwałą —
O! tak mi w oko niespójrzał — nikt w świecie!
(Piękna być muszę! raz ostatni pomyślałam,
Gdy z królem dzikich pustyń jak z dzieckiem igrałam — )
Pojrzę — a przy nim krwawa kość leżała —
Wśród kwiatów trupia głowa!... o! ta strzała
Na swoją zgubę z łuku wyleciała!
Nad nią się cicha lilia pochylała!

Biedny łuczniku? zagnany w pustynie!
Twa czaszka niech mi wspomina — człowieka!
We mnie niech patrzy rozdarta powieka,
Wspomina wieczność — zanim świat przeminie!
I trupią, głowę obmyłam we zdroju,
Krwi jej ostatki z falą popłynęły
Jak me wspomnienia, co do świata lgnęły —
I zeszłam do tej w mchach i bluszczach groty
Padłam odpocząć — w tak błogim pokoju
Jak niegdyś... niegdyś!... w dzieciństwa wiek złoty
Iż dwóch gałęzi krzyż twój... mistrzu boski!
Złożyłem w święty kształt tajemnej zgłoski
Co jednym znakiem słów zawarła słowo
A ciało słowa okryła połową!
I na kamieniach gałęzie krzyżowe
Wsparłam... a ku nim spięłam bluszczów zwoje,
Pod nim złożyłam białą trupią głowę
A pod nią czoło — spiekłe czoło moje!...
I w mchu zieleni — pod ten krzyż w cichości
Gdy złożę czoło — dziś na tym kamieniu
Mistrzu!... to widzę tę chwilę przeszłości,
O! chwilę boską — zapału! miłości!
Kiedy tak niegdyś skroń o drzewo twoje
Wsparłam — ostatnią krwi kroplą oblana!
Krwią tą obmyta! zbudzona — wybrana! —
O kiedyż — kiedy ojcze mój Jehowo,
Weźniesz mą biedną — mą stęsknioną duszę
Na łono twoje — kiedy pieśnią drżącą,
Dasz mi znów twoje głośno opiać słowo
I czuć skończone braci mych katusze?...
I nic niekocham — niewidzę prócz Ciebie —
A w tobie kocham zmarłe ojców kości
I myśląc o nich — myślę, żem już w niebie
Pancerna duchem od tych świata złości!...
Twe słońce wstaje — i ptastwo zbudzone
Radośnym krzykiem wita zorzy lśnienie,

Wiatry cię chwalą z morza przybłądzone
I ja Jehowo — patrząc w te promienie —
Acz nic swobodnym — szmerem palmy rzewnej,
Co się w łzach rosy modli w pieśni śpiewnej...
Módlcie się za mną wy Cedry pustyni!...
Już wstaje słońce nad pustyń przestworzem,
O wy! nad piasków wyniesione morzem
Liści powiewem — których nie niewini
O szepczcie w rosie porannej Jehowo!...
Przebacz twej Maryi! dziecięciu smutnemu!...
Bo dni jej gorzkie jak piołunu zioła...
Wzrosłe na grobach, które mija pszczoła!...
Me serce młode — jak ołtarz, na którym
Zgasł dawno płomień w rozpaczy objęciu
I dym po polach zwlókł się tłem ponurem
Ach ofiarnemu miłość ma jagnięciu!
O na to słońce! na te w rosie zioła,
Patrząc, cię wielbię i uchylam czoła
A myślą lecę jak skrzydłem anioła!...
O! wszystkie gromy i męki katusze
Wymierz w pierś moją ojcze mój w tej chwili
A wyzwól braci bolejące dusze
I w hymn dziękczynny duch mój się rozkwili!...
O drżę ku tobie!... o tęsknię, ty w niebie
Ojcze! krzyk duszy niech leci do Ciebie!...
O żyję, smętnie — lecz kocham i wierzę!
Ze matka moja... wstanie! umiłuje!
Z jej dłoni arfę moja dłoń odbierze!
Mistrzu mój mistrzu! jak duszy mej błogo,
Śpiewać pieśń życia w godzinach milczenia
Acz niesłyszanej, wołać, od nikogo
I zaklnąć tajnie — twoich gwiazd sklepienia!
Bo oto widzę krzyż twój na Golgocie
I od ich zbrodni gwałt kajdan — mord cnocie!...
Lecz biały gołąb — o! spływa skrzydłami
I siadł na krzyżu nad sennych głowami...

Błyśnie nam błyśnie! błyśnie Panów Panie!...
Nad mordowanych tęsknemi Synami
Oczekiwane błyśnie zmartwychwstanie!
Ojcze nasz! Panie!...
O! ja szaleję miłością ku tobie
Która mi usnąć nieda w moim grobie!..
O myśli moja! ty niemasz granic!
Bóg jeden twoją granicą —
Lecz on bez granic! I wszystko za nic,
Co nie jest prawdy gromnica!...
Ją grom miłości zapali!...
I piekle w nicość powali —
Witaj z nad wieków nieskończoności,
Miłości! miłości! miłości!...

(Wychodzi! z groty.)




DZIEŃ OSTATNI.
(Ranek na pustyni — na tle niebios ostatnia gwiazda gaśnie.)

Cisza wśród puszczy — słońce ukryło się za obłok jasny... a jeden promień jego spływa na ziemię — ale łamie się na liściach drzew schylonych nad Marya Magdalena — dokoła dzikie skały sparły się ramionami, po nich rosną kwiaty i drzewa — ziemia zielona kołysze się falą traw — z których skalne kamieni czoła błyszcza jak z morskich fal. — Pod jednem drzewem na traw pościeli leży w cieniu i ciszy boska postać Maryi, Maryi Magdaleny [2]. Piękniejszaś dziś o samotna pokutnico w drodze ka niebu jak w zgiełku świata... choć bladość powlekła cudnych liców krągłość. — Najpiękniejsza piękność idąca ku piękności wiecznej!... Przed nią zielona gałązka błyszczy rosą w traw fali — słońce przez liści cień zbiega i promieniami całując oświeca i pieści postać niewiasty. — Oto w ciszy leżąca nad księgą Mojżeszowa zadumała się myślą — księga ta jedyny sprzęt, jaki z ojców domu uniosła... i w nią tonie myślą jak w źródło bez dna i wyczerpnięcia…
Z uśmiechem zdziwienia — okiem spuszczonem zagłębia się w tajemnice proroka jakby śniła — z końca jej głowy szata błękitna zlewa się na śnieżne ramiona — i niknąc pod piersią cudną postać ostania — z pod osłony błyszczą niedbale złożona na sobie nogi śnieżne na mchu a z czoła jej tryska myśl jasna — pod brwi łukami igra przeczucie i na usta zbiega uśmiechem w zamyśleniu. — Głowa jej oparta na lewej ręce, co niknie we włosach — a włos złoty spływa na ramię białe i jak zdrój rozlewa się po traw zieleni... na jednej księgi połowie oparła łokieć swej ręki — a z drugiej strony listkami igra wietrzyk nieśmiało — i drugą ręką objęła wtórą księgi połowę — a faliste piersi jej spadając uwisły na kartach księgi, co drżą od rozkoszy czy porannego powiewu? i myślą czystą tonie której balsamem w morze Biblii — a przy niej ta sama łzawnica której balsamem namazać chciała zwłoki mistrza, co zmartwychwstały...
I czytała te słowa proroka.
«A korab unosił się nad falami rozhukanego żywiołu...» I bieży dalej myślą — oderwała ją od księgi i znów na nią padła okiem ale już niżej i czytała znowu:
«A tęcza przymierza weszła na niebie. — A Jehowa przyrzekł, że już potoku niebędzie...»
I znów myśl jej oderwana — leciała skrzydły w dal — choć oczy nad księgą uwisły — a myśl jej była taka: o matko moja Saro! czy prędko ty zmartwychwstaniesz. — Ojcze mój Symonie! czy prędko przebaczysz mi?... lecz kiedykolwiek wstaniesz — wstaniesz! I oczyma czytała dalej — gdy na śnieżnem ramieniu poczuła tknięcie lekkie nito listka upadłego... pełne pieszczoty — nito nieśmiały pocałunek kochanka.... lecz zadrżała nieśmiąc się obejrzeć — bo myślała: może ten anioł, co posilił Agarę — anioł ten pański może stąpił ku mnie... ale — jam niegodna... i podniosła błękitne oczy od księgi, a ujrzała nad sobą cichą śnieżną postać z arfą w dłoni — ujrzała matkę swoja Sarę — której nieznała a jednak przeczuła. — — Matko!!! jękła we łzach, ciągnąc ku niej ramiona... a milcząc i niemogąc dać głosu — bo na to głosu nieznalazła w swej piersi. A twarz Sary była takaż spokojna — jak onego czasu, kiedy anioł wiosny odsłonił ją oczom Maryi — Maryi Magdaleny — w śnieżne śmiertelne odziana płótno, co do stóp spływało — a Marya za sen ją biorąc, tknęła jej szaty — a szata się ruszyła — i tknęła tęsknie swojej arfy — a arfa zagrała rzewnie. To Sara, matka twoja!...





SARA.

Maryo, Maryo, Maryo Magdaleno!... dziecię serca mego i śmierci mojej — otom żywa i przybyłam oddać ci arfę twoją złożowi na trumnie mojej — znasz ją i śpiewaj do końca oto w chwili, kiedy konał mistrz wołając: «Ojcze! zacoś mnie opuścił!...» kiedy ziemia zadrżała w głębiach głębin swoich i księżyc zaćmił się nad nią — powstali umarli z grobów — i szli do Jeruzalem — i ja powstałam z niemi ze snu śmierci, Maryo Magdaleno — arfa twoja zajęczała «wstań!» i zbudziła mnie — jestem, dać ci wieść o światłości i życiu — jam powstała jako marzyłaś — i jak powstał Emanuel... a z świata przeszłam do twej pustyni! ale ja wrócę w groby ziemi a duch wróci do niego bo tam radość wiekuista, tu zaś walka i tęsknota — ale ja będę znowu z tobą, o dziecię moje — a Symeon ojciec twój dłoń w dłoni postawi Cię przed tron Jehowy — czystą i pokutniczą i dziecię moje!... oto tchnienie, którem życie moje przelewam w Ciebie — byś wiedziała, że ja jestem w tobie — i że ty jesteś — a będziesz choć gwiazdy pogasną!... i tchnęła na nią z głębi piersi — a postać Sary odeszła do Jaskini Maryi, Maryi Magdaleny — a z jaskini otworu błysła światłość i z wolna wyszedł z niej w godowej szacie Symeon — z spokojną jak ongi twarzą — czołem wielkiem, uśmiechem myśli i przebaczenia. — I stanął a wyciągając ramiona swoje błogosławił Maryi Magdalenie. Postać jego miała dawny kształt ziemski dla jej oka — ale była duchem... co czoło jej usty dotykając, rzeki: Maryo, Maryo, Maryo Magdaleno, otoć oddaję pocałunek na trumnie mojej pokutniczo złożony — marzyliśmy tylko zemstę i nią truliśmy się!... witaj Chreścianko! — przyszedłem dać Ci wieść o światłości — uderz w twe stróny, dziecię moje — a dźwięk ich niech usłyszy pustynia — i niebo niech mówi pieśnią twoją… A Marya Magdalena w milczeniu uderza w arfy stróny — głos drży i jako dym całopalny — pieśnią w niebieskie leci kraje — i pieśń głośna ulata jej ustom — a głosowi jej wtórzy chór z daleka:

MARYA MAGDALENA.

Gwiazdo mojej wiary
Niezgasiłam ciebie!
Ogniem niej ofiary
Lśnisz mi dziś na niebie!...
Światłości! ty jesteś na wieki!
Samotnie wierz duszo w nią smutna,
A myśl twa zbawi ciebie,
Z popiołów błyśnie pokutna
Na wieków wiek! —

CHÓR NIEWIDOMY.

W świętość powraca, co święte!
Co ziemskie do ziemi wraca!
Z piekłem bluźni, co przeklęte!
Hozanna! męki! krew! praca!
Emanuel!
O powstań ziemio zbawiona
Krwią twego Boga ochrzczona
Błogo Ci!
Emanuel!
On stąpił w niebo — ty za nim
Idź w pocie czoła — nad ranem
Światłość błyśnie Ci!
Emanuel!
I przyjdzie wielki dziejów dzień,
Syn wieków na odmętu fali,
Łez tych, co prawdy słońca szukali!...
Nad wszelkie dni! i pierszchnie cień!
Emanuel!


MARYA MAGDALENA.

Ojcze! ojcze nad gwiazdami,
Zmiłuj się nad nami!
Lecz zmiłuj się nad niemi
Ślepami! i smutnemi!
Ojcze! ojcze nad gwiazdami!...


CHÓR NIEWIDOMY.

Błogosławiony duch!
Co w boleści dzień
Niestracił wzrok i słuch.
Niezmarniał w marny cień
Błogosławiona łza
Każda — nad słońca
Jasna drży w wieki bez końca
Pożarów Boga skra!...
Samotna walka tu,
W wieczności Boga wspomnieniem
Będzie zwycięstwem mu
Hymnem nad niebios sklepieniem!...
Kto nieupalnie do końca,
Choć samotny, ostatni,
Ten zaświęci nad słońca!
W orszakach bożych bratni
I grom spadnie weń
W on dzień!...




I coraz głośniej grzmi arfa dźwiękami nad grzmot Syonu — drgają strony po strónach — pękła ostatnia.

SYMEON I SARA.

Maryo! Maryo Magdaleno! z miłością twą bez granic chwyć się ramiony tego krzyża, co oto stoi w piasek wbity...

MARYA MAGDALENA.

Emanuel!

(Chwyta, się ramionami krzyża, który odrywa się od ziemi i ulatuje z nią w niebo.)
(CHÓR OD ZIEMI.)

Odtąd potęgą Maryi Magdaleny miłość Tego, co przed wieki był — i będzie, gdy wieków nie będzie — na którego chwałę góry i otchłanie ziemi — i wielkie serca człowiecze śpiewają. O zbawcy milionów cześć! co Zmartwychwstał chórem aniołów otoczon — one siejąc gwiazdy po chmurach nocy — śpiewają: Chwała Jehowie co był przed wiecznością — i po wieczności będzie! i dniowi Chrysta! a ducha dniu gromów nad nie! bo jego początkowi niemasz końca!... chwała mu na paciorku wieków różańca — — na wolności niewolników — na śmiertelnych nieśmiertelności, chwała Jemu! a z nim kochankom jutra, co z bolem oczu szukali miłośnie słońca prawdy!...

(CHÓR POWSZECHNY.)

«Pokój ludziom dobrej woli!»





DEMON.
(EPILOG DO MARYI MAGDALENY.)

Szatan Ci ojcem — anioł matką Tobie!
Na twój początek poglądały zorze —
To też przed Bogiem — raz klęczysz w żałobie
Schylon w miłości i w wiecznej pokorze —
I twe anielskie w niebo prężąc dłonie
Nucisz piorunu archanielskiem pieniem,
I czoło składasz u Boga na łonie
Jasny — słoneczny — miłości natchnieniem — —
A po raz wtóry zrywasz się — i blizny
Zadajesz sobie — i wyjesz piekielnie,
A twoją pianą szatańskiej wścieklizny
Godzisz boleśnie — lecz tylko śmiertelnie...
Boś — ty zapomniał, że na znamię krzyża
Wszelkie się czoło w przepaście uniża
I w jego imię ofiar swych tysiące
Ciska w otchłanie — aż zapełni głębie —

I górę wzniesie aż w nieba gwieżdżące,
A wtedy w chwile miłośne — gołębie —
Dusza u szczytu boleścią skrwawiona
Światy pomieści — jedna — w swe ramiona —
Miłością będzie milionem — miliona!...
Boś ty zapomniał, że miała w otchłanie
To co najświętsze — piekłom — na zdeptanie,
By potem jasna i tryumfująca
Zeszła nad gwiazdy gwiazd — i nad słońc słońca…
Boś ty zagubił myśl tę w tym chaosie,
Że jemu zgina się wszystko śmiertelne
I głos najcichszy — w głośnych tłumów głosie
Kolano ziemskie — niebieskie — piekielne!

Niejest na ziemi twojem przeznaczeniem,
Gonić za wielkiem — nieziemskiem wrażeniem
Lub za pięknością z przekleństwa znamieniem...
Tyś sobie tylko obrał czynu hasło —
Hasło olbrzymie — w obliczu którego
Wszystkoby inne zmiłkło i zagasło,
Jak gwiazd jutrzeńki od słońca rannego...
I « wspólność!» gardłem ryknąłeś spiżowem
Depcząc to wszystko — co przeszłe — co święte —
A głos twój lecąc echem milionowem
Zaleciał wszedzie — jak duchy przeklęte —
Gromem przepełzał po niebie północy
Zorzę okrwawił i rozdarł na dwoje
Lecz bieżąc dalej — z południowych nocy
Z kometą wieków w wyścigi — w słońc boje!...
I tam upadłeś — jasny — i olśniony
Że w pierwszej chwili, myśleli zlęknieni,
Iż anioł pomsty mieczem uzbrojony
Stąpił na ziemię — kędy odkupieni
Już zapomnieli na odkupiciela
Na zbawiciela...
Lecz głos twój pierwszy — nito pieśń Syreny
Anielsko niby w uszach się odbiła —

A choć ryk piersi twojej rykiem hyeny,
Co po smętarzach przeszłości wietrzyła
Najświętszych ofiar — cicho śpiące kości...
O! pomyślano, że w szatach miłości
Szedł anti-messyasz wtóry — i mocniejszy
Niżeli pierwszy (bo zdał się podlejszy!...)
«Wspólność!»
Krzyknąłeś a głos twój cudowny
Jak elektryczną iskrą wraz do koła
Obleciał ziemię — że skrzydło anioła
Nielata chyżej — ni duch tak wymowny!...
I wielkie echo pod niebios sklepieniem
Zawrzało głośno w brudnym kotle ziemi —
Ludzkość się stała Tytanów plemieniem,
Co mieli dłońmi dotąd niekrwawemi
Z krwi odbudować — wtórą babel świętą,
Potęgą szponów orląt tytanicznych
Na szczytach — wzgórzów — wielkich wydźwigniętą
Ale na grzbietach gór — gór wulkanicznych!...
Tyś skonał marnie — szatan cię ożywił,
Podniośł — i podłą ku ziemi gadziną
Rzucił z radością — byś ty wszelką winą
Ziemię poślubił piekłu — i ożywił
Trąd hańby wiecznej — co ją znieszczęśliwi!...
Biegniesz po ziemi — stań — o stań na chwilę!
Zaklinam Ciebie przez szatana ojca...
Ha!... co za piekło w tobie — że tak mile
Szatan zaryczał — «ziemia Samobójca!»
Tyż ty olbrzymie! ludzkości Samsonie!
Ty Prometeju — Heraklesie młody,
Niesiesz twej siostrze iskierki swobody,
Z których ją pożar wolności pochłonie?...
Ale przez morze krwi — z licem wypiekłem
Przez fale ognia i morderstw pożogi
Płynąć nam trzeba — ziemia będzie piekłem
Za nim w niebiosów zmieni się rozłogi
I wtedy z śmiechem odrzeczesz mi dumnie,
Oto ja ciskam, co wielkie i święte,

Pod stopy wielkiej — idei kolumnie!
Niech kona w prochu! jak rody przeklęte
Jak wrzody podłe — jak kwiecie pomięte —
Aż w lot Feniksa z popiołów powstanie!..,
O! głos wyrokiem twoim był szatanie —
I choć mnie wściekłość bezbrzeżna porywa
Jednak łzy ciche spadają po skałach
I wichry smutnie w burz jesiennych szalach
Szumią mi cicho: Dusza nieszczęśliwa!...
O biedny! biedny, obłąkany Synu —
Ty coś zamarzył tak wzniośle i czysto
Siąść w rydwan chwały — i piorunem czynu
Zabłysnąć ziemi szczęśnie — promienisto —
Tyś jej zaświecił tak krwawo — tak mglisto!
Biada ci biada — bo cichy Pan w górze
W olbrzymich dłoniach ma wagę Nemezy —
Biedny ! raz tylko przez czerwone morze
Szły syny ziemi — o! niedepcz Genezy,
Bo ciebie zdepczą Demonie — aniele,
Co o twej duszy — zapomniałeś w ciele!...
Lecz ty niesłuchasz — tyś przeszedł tam w dalę
I po zamierszchłem tej ziemi przestworzu
Hasło szatańskie cisnąłeś w te fale
Co lśniły cicho po ludzkości morzu —
A więc zatoniesz we własnem bezdrożu,
Tyś sam labirynt — świat swój stworzył sobie
Więc twem przekleństwem będzie — tam samemu
Zabłądzić kiedyś!... i światu swojemu
Złorzeczyć — płacząc na swym własnym grobie,
Ty coś niósł gwiazdy wolności twej ziemi
Ty sam ją skułeś w łańcuchów brzemiona!
Ona myślała chwilą zsztaniona
Żeś jej przychylił nieba dłońmi swemi
A tyś ją okuł tymczasem w te pęta
I tam! ją strącił głębiej niż Bóg głębie
Stworzył na ziemi, że długo przeklęta
Drży w swej boleści — i piersi gołębie

Czyści i myje raz wtóry — okropnie
Boleścią skonu — jękiem beznadzieji
I piekle! wszystkie przebywając stopnie
Co chwila pada — w burzach i zawieji —
Dwie siostry twoje — jedna myślą harda
Co Panu chciała spójrzeć oko w oko
A druga podła — stanąwszy wysoko
Runęła w otchłań — bluźnierstw odszczepieństwa —
One obydwie zaklęte w dwie skały
Ramiona twoje żywcem pochwytały,
I tak w ich pęta kamienne okuty,
Patrzysz na skutki twoich spraw na ziemi
Przed ciebie stąpa duch jej blady — struty
I ciebie usty przeklina trupiemi
Za nim miriady krwawych — zaprzedanych —
Nędznych — zwątpionych — i pomordowanych
Ciągną i wyją hymn zwątpień i ciała
Ze ich skowytem cała ziemia drżała...
I wrogi światła zawołały : chwała!...
Za niemi jeszcze idzie tłum siepaczy
Którzy na czołach z ognistemi blizny
Niosą cyrograf: « w imieniu ojczyzny — »
A w sercu podłość ich katów! — ich plwaczy!
Widzisz ten obraz — uchylam zasłony —
Wpatrz w niego oczy — jam płakał nad tobą!
Szatan twym ojcem i ty zszataniony
Dawnoś się rozstał z miłością — żałobą —
Dziś rozpacz tobie kochanką jedyną
Ona w żelazne — duszące ramiona
Schwyciła ciebie — i ciśnie do łona
Że krwawe strugi łez i potu płyną —
Ty dziś odpowiedz na zagadkę piekła
Ty — coś ten obraz wywołał z otchłani
Kędy jest miłość archanielskiej Pani
Gdzie ta swoboda, co z ziemi uciekła!...
Oto masz ziemię podłą niewolnicę
Co się w obrożach targa i szaleje
To samolubstwa niewolnicze dzieje

Ciemność wieczystą’ś cisnął w jej źrenice
Gdy płacze — piekło głośno się z niej śmieje —
Ale na ojca wieczystej światłości!
Tyś jest niecały szatan? — to zagadka,
Zagadka piekieł, co czarne ciemności
Zadały niebu, że ziemia waryatka —
O! cierpisz srodze — i jeszcze z żałobą
Lutni mej płaczem żalę się nad tobą
Ale już płakać lutni nieprzystało
Zrywam jej strony — nim umrze to ciało…
Ty dziś już jesteś — niewielki — niestraszny —
Już twa potęga minęła i, zgasła —
A tu z twojego szatańskiego hasła
Dym został ciemny — brudny — aż go jasny
Promień słoneczny zmiecie z zorzą do dnia
Aż zgaśnie nocna — szatana pochodnia...
O! na ten widok — w rozpaczy zdziczały
Ty samobójstwem krwawe pasmo życia
Chciałbyś zakończyć — ty — któremu drżały
Gwiazdy wielkości! chwały! — od powicia!...
Biada o biada! miecz ofiarny w górę
Wzniosłeś i w łono chcesz cisnąć ponure —
Ale tam w górze cień jasny, uroczy,
Zstępuje z niebios boski — i proroczy
On cicho — zwolna po niebie się sunie
I aż ku tobie swą postacią spływa
I rzekł swym głosem: O synu piorunie!
Patrz w niebios pierś błękitną, co tam śpiewa
Oddechem sfer — to Boga nieszczęśliwa!...
Pierś — kiedy orły obdarzone pióry
Zwatpiły w pióra! — jak wąż — gdy sam runie
Duch — Bóg piorunem wzgardy nań — nieplunie
A ty na widok tego cienia z góry
Strasznie w ciemności krzyknął i zapłakał
A wielką skałą bił w piersi ponury
Żeś pieśni życia — z krukami przekrakał —
To anioł jasny — ha! to matka twoja,
I ją już szatan tem wyciem jak hyena

Porwał na chwilę skąd cicha ostoja —
Ona to — ona! Marya… Magdalena?!!
Ona w pokucie na puszczy swe dzieje
Chlebem goryczy i łez opłakała
Anioł twa matka, co piór puchem wieje —
Szatan twój ojciec — bez serca — jak skała...
Oto na ziemi — Demonie twe dzieje!
Ona ci nieda Samobójcą zostać
Ty dziś należysz — już — już do przeszłości,
A Bóg, z którym się miałeś serce rozstać,
On cię niebędzie sądził w swej miłości —
Tyś niejest szatan — tyś zbłąkane dziecię,
Jak straszna mara zbiegło twoje życie —
Lecz tyś niewinien, za wielu i wielu
O marnotrawny ziemi przyjacielu —
Tyś się zabłąkał — a pokutą twoją
Było błąkanie — a twój anioł zbroją
Otoczy ciebie natchnienia i wiary
I przejrzysz znowu w łzach rosy łan jary!...
Nim w przyszłość padniesz ramiony drżącemi —
I całym tworem odlecisz od ziemi —
On — cię niebędzie sądził — lecz w swym cudzie
Ziemi cię odda na sąd pobłażliwy —
Aż oburzeni gdy cię przeklną ludzie
Wtedyć przygarnie ojciec miłościwy —
Bo tylko Boska miłość tak bezdenna —
A on cię wtenczas w wszechpotęg twórczości
Weźmie do łona — i ręką promienną
Tak cię przytuli — że się całą duszę
Rozpłyniesz w jeden — ocean miłości...
A w on czas — biada! tym, co dzieci kuszą!
Ty będziesz mierzył sprawiedliwość ziemi
I z wielką wagą — na wieków głębinach
Staniesz — pod niebem z ciemności przedsieni —
Jak smętny Michał archanioł wspaniały,
I zagrzmisz pieśni o poległych synach
I zagrzmisz:
Wstańcie! wieki przedrzymały —

O! w imię ducha! i ojca! i syna!
Wielcy i mali — dzień hańby i chwały —
Na sąd ostatni wstańcie!... cnota!... wina!
Wybiła wieków godzina!...

∗             ∗

Tak Pan ci zawsze choć na drodze kaźni
Wszystko przebaczy — jeśli twe nasienie
Rdzeń twego ducha był prawy —
Sumienie
Twoim obrońcą — pod hasłem przyjaźni!
Przyjaźni ludów wolnych, w dobrej woli,
Serc — które tylko — ból bratni już boli?...
O! niedość złożyć ręce na pierś białą
I patrząc w niebo łaknąć zmartwychwstania
Lecz działać — walcząc myślą zmartwychwstałą
Co wieczność — swej miłości potęgą pochłania!
I złe dobrem zanieli — co się dziś zszatania!...[3]

Kraków. 1855.



KONIEC TRYLOGII.





  1. Podług Hebrajskiej piosneczki dawnej. —
  2. Ta chwila, według myśli Corregia. —
  3. Postać Demona pomyślaną jest jako myth ludzkości, ilekroć w pochodzie swoim hu prawdzie, zejdzie z drogi dobru. — I tak, trąd materyalizmu, despotyzm czy terroryzm, cynizm czy ateizm, czy komunizm prywaty, składają się na tego syna Maryi Magdaleny, którą, pod postacią człowieka kusił szatan w purpurze togi Rzymskiej, symbolu przemocy i samolubstwa; Marya wiele zbłądziła, ale więcej kochała — a ztąd z piersi jej trysnął promień ratunku Demonowi, tak, jak z łona Polski walczącej z ciemnością o światłość trysnąć musi messyaniczny promień miłości, który świat z kolei egoizmu na nowo wprowadzi na drogę dobra, wiodącą ku dniom braterstwa ewangelicznego i ku dniowi Parakleta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.