Strona:W. Tarnowski - Poezye studenta tom IV.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I górę wzniesie aż w nieba gwieżdżące,
A wtedy w chwile miłośne — gołębie —
Dusza u szczytu boleścią skrwawiona
Światy pomieści — jedna — w swe ramiona —
Miłością będzie milionem — miliona!...
Boś ty zapomniał, że miała w otchłanie
To co najświętsze — piekłom — na zdeptanie,
By potem jasna i tryumfująca
Zeszła nad gwiazdy gwiazd — i nad słońc słońca…
Boś ty zagubił myśl tę w tym chaosie,
Że jemu zgina się wszystko śmiertelne
I głos najcichszy — w głośnych tłumów głosie
Kolano ziemskie — niebieskie — piekielne!

Niejest na ziemi twojem przeznaczeniem,
Gonić za wielkiem — nieziemskiem wrażeniem
Lub za pięknością z przekleństwa znamieniem...
Tyś sobie tylko obrał czynu hasło —
Hasło olbrzymie — w obliczu którego
Wszystkoby inne zmiłkło i zagasło,
Jak gwiazd jutrzeńki od słońca rannego...
I « wspólność!» gardłem ryknąłeś spiżowem
Depcząc to wszystko — co przeszłe — co święte —
A głos twój lecąc echem milionowem
Zaleciał wszedzie — jak duchy przeklęte —
Gromem przepełzał po niebie północy
Zorzę okrwawił i rozdarł na dwoje
Lecz bieżąc dalej — z południowych nocy
Z kometą wieków w wyścigi — w słońc boje!...
I tam upadłeś — jasny — i olśniony
Że w pierwszej chwili, myśleli zlęknieni,
Iż anioł pomsty mieczem uzbrojony
Stąpił na ziemię — kędy odkupieni
Już zapomnieli na odkupiciela
Na zbawiciela...
Lecz głos twój pierwszy — nito pieśń Syreny
Anielsko niby w uszach się odbiła —