Martwe dusze/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Martwe dusze
Wydawca Redakcya Kuryera Poznańskiego
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Zygmunt Wielhorski
Tytuł orygin. Мёртвые души
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI.

Kiedyś, dawno, w latach mojéj młodości — w latach niepowrotnych mojego dzieciństwa, — przyjemnie mi było zbliżać się po raz pierwszy do nieznajomego mi miejsca; wszystko dla mnie było jedno, czy to wielkie sioło, czy miasto powiatowe, czy wieś, czy wioseczka — wiele ciekawego odkrywał w tém wzrok mój młodzieńczy. Każdy budynek, wszystko, co tylko nosiło na sobie jakikolwiek wybitny charakter, zastanawiało mnie. Czy dom rządowy murowany, dobrze znanéj architektury, z połową okien fałszywych, sam jeden wyglądający zpośród wielu drewnianych mieszczańskich domów bez piętra; czy okrągła kopuła, obita białą żelazną blachą, wystająca z nad białéj jak śnieg, nowo wystawionéj cerkwi; czy rynek, czy téż elegant powiatowy, spotkany w środku miasta, — nic nie uszło méj bacznéj a świeżéj uwagi, i wysunąwszy nos z podróżnéj kibitki, — przypatrywałem się nawet na nieznany dotąd krój jakiego surduta, na drewniane pudło z gwoździami, z siarką, z rodzenkami, z mydłem; — na poustawiane w oknach słoje z wyschłemi moskiewskiemi cukierkami; — patrzałem i na idącego oficera od piechoty, nie wiedzieć z jakiéj gubernii tu przysłanego dla znoszenia obmierzłych powiatowych nudów, i na kupca, leżącego w futerku na bystréj liniejce[1] i unosiłem się myślą do biednego ich życia. Jeżeli przeszedł powiatowy urzędnik, ja już się zamyśliłem: gdzie on idzie? czy na wieczór do którego ze swoich kolegów, lub téż po prostu do siebie, do domu, żeby posiedzieć z półgodziny na ganku, póki jeszcze zupełnie nie zciemnieje; następnie zabrać się do wczesnéj kolacyi z matką, ze żoną, z siostrą żony i całą rodziną, i o czém będzie się toczyła ich rozmowa w tę porę, podczas gdy tłusta dziewka albo osmolony wyrostek przyniosą już po zupie łojową świecę w wiekowym domowym lichtarzu?
Dojeżdżając do wioski jakiegobądź obywatela, z ciekawością przypatrywałem się wysokiéj, wązkiéj dzwonnicy, albo téż szerokiéj, ciemnéj, starodawnéj drewnianéj cerkwi. Kusiły mnie zdala i z za drzew wyglądający dwór szlachecki, z czerwonym dachem i białemi kominami i z niecierpliwością czekałem, póki drzewa i ogrody nie rozstąpią się na obiedwie strony i będę mógł go w całości ujrzeć, lecz niestety! nie odpowiadał on moim oczekiwaniom, zawsze jednak chciałem w jego fizyonomii odgadnąć, kto za obywatel, co w nim mieszka? — czy tłusty, czy ma synów, lub téż pół tuzina samych córek z wdzięcznym uśmiechem i ich zabawami, czy téż są one czarno-okie, czy on sam wesoły, czy téż chmurny, jak wrzesień przy końcu; czy patrzy sobie w kalendarz i mówi tylko o nudnych rzeczach dla młodzieży — o życie i pszenicy?......
Teraz obojętnie zbliżam się do każdéj nieznanéj wioski i obojętnie patrzę na jéj nędzną powierzchowność; dla mojego oziębłego wzroku nie swojsko, i to, co dawniéj byłoby do śmiechu pobudziło i długiego rozmyślania, teraz przechodzi niepostrzeżone i usta moje pozostają nieruchome....... O moja młodości! o moja świeżości!......
Podczas, gdy Cziczików rozmyślał i uśmiechał się z przezwania danego przez chłopa Pliuszkinowi, niezauważał, jak wjechali do obszernéj wsi o bardzo wielu domach i ulicach. Lecz prędko wioska mu się sama przypomniała, gdy bryczka nielitościwie trzęść się zaczęła z powodu, że droga wyłożoną była dość sporemi okrąglakami, tak, że niczém był bruk miasta w porównaniu z wiejskim. Okrąglaki te poruszały się, jak klawisze, i gdyby był nieostrożny furman, dostałoby się nieraz podróżnemu to w plecy, to w bok, a co najmniéj, byłby sobie język odkąsił, gdyby miał usta otwarte. Zauważał Cziczików szczególne jakieś zniszczenie na wszystkich budynkach: izby były poczerniałe od starości, dachy przedziurawione, jak rzeszoto, niektóre tak obdarte, że tylko łaty i krókwie wyglądały jak żebra. Zdawało się, że sami gospodarze deski z dachu pozdejmowali, rozumiejąc i sprawiedliwie, że w deszczu stare zgniłe deski od wody się łamią, a w pogodę i tak się nie leje; wylegać w chacie nie ma zaś potrzeby, kiedy jest dość miejsca i w karczmie i na dworze, słowem, gdzie kto zechce. Okna w izbach bez szyb, niektóre były pozatykane staremi łachmanami, albo téż słomą. Za izbami były składy na zboże, ale zboże widać było pańskie. Daléj za oknami i za staremi dachami pokazywały się dwie cerkwie: jedna na lewo, druga na prawo, — stósownie jak się bryczka skręcała, opuszczone, — na pół z drzewa, na pół z muru, ale ten mur pożółkły, na wszystkie strony był potrzaskany. Czasami pokazywał się dwór pański, aż nakoniec ukazał się cały tam, gdzie kończyły się chaty włościańskie, — a w miejsce ich pozostał tylko opustoszały kawał ogrodu, którego płot w wielu miejscach rozwalony, świadczył o swojéj słabości. Dwór wyglądał jak stary inwalida, długi, długi bez końca. W niektórych miejscach był on bez piętra, w niektórych o piętrze; ściany domu, odarte z tynku, świeciły tylko zgniłą kratką, i jak widać wiele ucierpiały od deszczy, wichrów i jesiennych niepogód. Widać było dwa tylko okna, inne były pozamykane okiennicami, lub téż zabite deskami. W tych nawet dwóch oknach niektóre szyby pozaklejane były grubym niebieskim papierem.
Stary obszerny ogród ciągnący się po za domem i kończący się za wsią w polu, zarosły i zeschły, sam jeden rozweselał trochę wielkie sioło, sam tylko jeden był poetycznym w skutek swego opuszczenia. Jak zielone obłoki na niebieskim horyzoncie wydawały sie te wielkie drzewa swobodnie rosnące. Wysoki biały pień brzozowy, któremu burza odłamała wierzchołek, wyglądał z téj zieleni jakby marmurowa kolumna; krzywy zębaty odłam, którym się kończył, wyglądał, jakby kapitel a ciemniał na śnieżnéj białości, jak czapka, albo téż wielki ptak czarny. Chmiel oplatający w dole jarzębinę i olszynę, piął się następnie aż do szczytu swoich tyczek, aby późniéj zaczepić się o brzozę i do połowy przynajmniéj opasać jéj pień złamany. A od jéj środka znowu się zwieszał ku ziemi, czepiał się wierzchołków niektórych drzew, albo wisiał w powietrzu, zwity w pierścienie i lekko bujał się na wietrze. Miejscami gęstwina się rozrzedzała, błysnęło słońce, a nieoświecone części ogrodu wydawały się czarne jak jaka przepaść; reszta była w cieni i tylko gdzie niegdzie dostrzedz można było ślady dawno zarosłych ścieżek. Z boku na wyniosłych osikach wrony usłały swoje gniazda na samych wierzchołkach. Słowem wszystko było dobrze, tak, jak ani natura sama bez sztuki, ani sztuka bez natury wymyślić nie potrafi, ale jak bywa, gdy obiedwie się połączą, gdy po nadmiernych trudach człowieka, natura rylcem swoim pracy dokończy, ulży ciężkim masom, zgładzi symetryczność linii i doda ciepła wszystkiemu, co było po chłodnym rozmyśle uskutecznione.
Po dwóch czy trzech zwrotach bohater nasz znalazł się przed domem, który z bliska jeszcze smutniejszy widok przedstawiał. Zielona pleśń już pokryła zbutwiałe płoty i bramę. Mnóstwo rozmaitych budynków to dla czeladzi, to składów i komórek, ale walących się, napełniało podwórze, obok nich na prawo i lewo widać było wrota prowadzące na inne podwórze. Wszystko to dowodziło, że kiedyś gospodarstwo musiało tu być porządne, ale teraz chyliło się ku upadkowi. Niczego nie było ożywiającego ten obraz — ani drzwi się nie otwierały, ani ludzie z nikąd nie wyglądali. Tylko jedna główna brama stała otworem, i to tylko dla tego, że dopiero co wjechał chłop z naładowanym wozem nakrytym rogożą, jak gdyby umyślnie dla ożywienia tego obumarłego miejsca: innym razem i one były szczelnie zamknięte, jak to można było się przekonać z kłódki, która na łańcuszku wisiała. W jednym z budynków Cziczików spostrzegł jakąś postać, która kłóciła się z chłopem, który wozem przyjechał. Długo nie mógł on rozeznać, czy ta postać była rodzaju żeńskiego czy męzkiego, czy to była baba czy chłop. Ubranie było nieokreślone, podobne trochę do kobiecéj kapoty, na głowie kołpak, w jaki się stroją dworskie baby; tylko głos zdawał mu się za gruby na babę. „Oj baba!“ pomyślał on w duchu, lecz zaraz dodał: „Oj nie! — ale baba!“ rzekł nakoniec, dobrze jéj się przypatrzywszy. Postać z swojéj strony pilnie mu się przypatrywała. Zdawało się, że gość był jakiémś dziwném zjawiskiem, bo ona oglądała nietylko jego, ale i Selifana i konie od pyska aż do ogona. Z powodu wiszących kluczy u jéj pasa i dla tego że wymyślała na chłopa dość nieobyczajnemi słowami, Cziczikow wnioskował, że to musi być gospodyni.
— Słuchajcie, matko, rzekł on wychodząc z bryczki, czy pan w domu?
— Nie ma, przerwała gospodyni, lecz po chwili milczenia dodała: A co wam potrzeba?
— Mam interes.
— Idźcie do pokoju! rzekła gospodyni, odwracając się i pokazując mu plecy, zawalane mąką, z wielkim rozporem niżéj.
Cziczikow wszedł do obszernéj ciemnéj sieni, z któréj zawiał go chłodny wiatr jakby z jakiego lochu. Z sieni dostał się do pokoju, także ciemnego, ledwo oświeconego przez szczelinę, która się pod drzwiami znajdowała. Otworzywszy te drzwi, nakoniec ujrzał światło, ale był zdumiony nieporządkiem, który mu się przedstawił. Zdawałoby się, że muszą myć podłogi w całym domu i tutaj znieśli wszystkie meble. Na jednym stole stał nawet słomiany stołek, a obok zegar z nieruchomém wachadłem, do którego już pająk poprzyczepiał swoją przędzę. Stała przy ścianie starożytna szafa ze starém srebrem, rozmaitemi karafkami i chińską porcelaną. Na biórku wykładaném w różne desenie perłową macicą, ale która w wielu miejscach powypadała, leżały przeróżne przedmioty: kupa rozmaitych zapisanych świstków papieru, przyciśniętych marmurowym presse-papier, stara jakaś książka w oprawie ze skóry z czerwonemi brzegami, wyschła cytryna, nie większa od laskowego orzecha, odłamana rączka od fotelu, kieliszek z jakimsiś płynem, w którym trzy muchy się utopiły, nakryty listem, kawałeczek laku, jakiś gałgan niewiedzieć gdzie zabrany, dwa pióra zawalane atramentem, wyschłe jakby w suchotach, piórko od zębów zupełnie pożółkłe, którém zapewne gospodarz dłubał w zębach jeszcze przed najściem Francuzów na Moskwę.
Na ścianach zawieszone były tuż jeden obok drugiego obrazy: długi pożółkły sztych jakiéjś bitwy, z ogromnemi bębnami, krzyczącymi żołnierzami w stósowanych kapeluszach i tonącemi końmi, bez szkła, w machoniowych ramkach. Obok olejny poczerniały obraz zajmował pół ściany, przedstawiał kwiaty, owoce, rozeżniętego arbuza, psią mordę i wiszącą na dół głową kaczkę. W środku wisiał pająk okryty płótnem ale tak zakurzony, że zdawało się, że to jedwabniczy kokon, w środku którego znajduje się robak. Kąt zawalony był ordynarniejszemi przedmiotami, którym nie należało się leżeć na stole. Co się w tym kącie znajdowało, trudno oznaczyć, wszystko tak było zakurzone, że gdy kto chciał się czego dotknąć, to ręce jego zaraz wyglądały jak by w rękawiczkach; wyraziściéj dawały się tylko widzieć trzonek od łopaty, i podeszwa od starego buta. Nikt by nie mógł powiedzieć, że w tym pokoju mieszka stworzenie żyjące, gdyby jego obecność nie zdradzała się czapką leżącą na stole. Podczas kiedy Cziczików rozpatrywał się w tych starych gratach, weszła bocznemi drzwiami ta sama klucznica, którą widział na dziedzińcu. Ale rozpatrzywszy się tu bliżéj, poznał, że to był raczéj klucznik aniżeli klucznica: klucznica zwykle nie goli brody, a ten zaś golił, ale jak widać bardzo rzadko, bo podbródek jego był gęsto zarośnięty i wyglądał na zgrzebło, jakiém czyszczą konie.
Cziczikow nadał twarzy swojéj wyrażenie pytające, czekał niecierpliwie, co mu klucznik powie. Klucznik ze swojéj strony czekał, co powie Cziczikow. Nakoniec ten ostatni zdziwiony takiém osobliwém postępowaniem, zapytał:
— A cóż pan? czy jest u siebie, co?
— Gospodarz jest tutaj, rzekł klucznik.
— Ale gdzie? powtórzył Cziczików.
— Cóż to wy, ojcze ślepi, czy co? rzekł klucznik. — Eh! przecież gospodarz to ja!
Bohater nasz mimo woli cofnął się o kilka kroków i bacznie na niego popatrzał. Zdarzało się jemu rozmaitych w życiu widzieć ludzi, jakich my z czytelnikami pewno nie zobaczymy, ale takiego rodzaju jeszcze nie widział. Twarz jego nie przedstawiała nic osobliwego: była taką jak u wielu chudych staruszków; broda tylko bardzo naprzód wystawała, tak że musiał zakrywać ją za każdym razem mówiąc, żeby jéj nie opluć; małe jego oczki jeszcze nie zgasły i bystro biegały pod gęstemi i najerzonémi brwiami, jak myszy, gdy wysuną z ciemnych jam swoje ostre pyszczki, wystawią uszy i ruszają wąsami przyglądając się, czy — się gdzie nie zaczaił kot, albo téż psotnik chłopak, i wąchają powietrze. Godniejszym uwagi był jego ubiór. Żadnym sposobem nie można było dociec, z czego był sfabrykowany jego szlafrok, rękawy i poły do tego stopnia były zatłuszczone, że podobne były do skóry juchtowéj, z któréj się szyją bóty; z tyłu zamiast dwóch, widać było cztery poły, z których wyglądała nie wata ale pakuły. Szyję miał téż obwiązaną czemś, czego nie można było rozpoznać, czy to była pończocha, czy bandaż, czy nabrzusznik, ale w każdym razie nie halsztuk. Słowem, gdyby Cziczików spotkał go, dajmy na to przy bramie cerkwi, to dał by mu grosz, bo dla honoru naszego bohatera trzeba powiedzieć, że miał serce litościwe, i nie mógł się wstrzymać od tego, żeby biednemu nie podać jałmużny. Ale w obecnéj chwili nie stał przed nim żebrak, ale szlachcic obywatel. Ten obywatel posiadał przeszło tysiąc dusz, i niech by kto spróbował znaleźć u drugiego tyle zboża w ziarnie i snopie, u któregoby magazyny i składy tak były przepełnione płótnem, suknem, skórami wyrobionemi i surowemi, suszoną rybą i różnemi płodami. Niech no by kto zajrzał na jego podwórze, co tam było przygotowanego drzewa i rozmaitych statków drewnianych nigdy nie używanych — zdawałoby się widzowi: nie dostałże się jakim sposobem do Moskwy na szczepny dwór, gdzie codzień udają się roztropne macochy i świekry z kucharką za sobą dla zakupienia gospodarskich zapasów, i gdzie jak góry, błyszczą rozmaite naczynia, szyte, toczone, strugane i plecione, beczki, sąsieki, cebry, kadzie, konewki, dwojaki, przetaki, sita, koszyki plecione i z cienkiéj gęstéj osiny i wiele jeszcze innych używanych na potrzeby bogatéj i biednéj Rosyi. Pytać się godzi, na co może być potrzebną dla Pliuszkina taka moc tych naczyń! Gdyby miał nawet dwa takie majątki i tak by przez całe swoje życie nie spotrzebował, lecz jemu zdawało się to jeszcze za mało. Nie kontentując się tem, on jeszcze chodził po ulicach swojéj wioski, wszędzie zaglądał, to pod most, to na śmietniki, wszytko chciał, co tylko zobaczył, to starą podeszew, to łachman wyrzucony przez jaką babę, to nareszcie, nawet okruchy stłuczonego garnka, i wszystko składał na kupe w rogu swojego pokoju. „Już rybak poszedł na polowanie,“ mówili chłopi, gdy go spostrzegli idącego na zdobycz: i w saméj rzeczy, po nim nie potrzeba było zamiatać ulic: jeżeli zdarzyło się przejeżdżającemu oficerowi zgubić ostrogę, wnet ostroga zjawiła się w znajoméj nam kupie; jeżeli baba jaka zagapiła się i zostawiła przy studni wiadro, on zabierał i wiadro. Zresztą jeżeli chłopi zaraz go na miejscu oskarżali, on z nimi się nie kłócił i przedmiot zabrany oddawał, ale jeżeli już raz dostał się do kupy, to wszystko było skończone: przysięgał się, że rzecz jego, kupiona wtedy i wtedy, tam i tam, albo dostała mu się po jego dziadku. W pokoju zaś swoim podnosił wszystko z podłogi, czy to kawałek laku, czy spaloną zapałkę, czy świstek papieru i wszystko składał na biórku albo na oknie.
A jednak był czas, gdy on był tylko oszczędnym gospodarzem, miał żonę i dzieci, i sąsiad zajechał do niego na obiad, słuchać i uczyć się od niego gospodarstwa i mądrego skępstwa! Wszystko szło dobrze i umiejętnie: były w ruchu młyny, sukienne fabryki, stolarskie warsztaty, przędzalnie; wszędzie ujrzał bystry wzrok gospodarza i jak pracowity pająk, biegał z zajęciem, ale roztropnie, w wszystkich końcach swojéj gospodarczéj pajęczyny. Zanadto silne uczucia nie odbijały się w rysach jego twarzy, ale w oczach widać było rozum; doświadczeniem i znajomością świata nacechowana była jego rozmowa i gość z przyjemnością jéj słuchał; miła i rozmowna gospodyni, słynęła ze swéj gościnności; na spotkanie wychodziły dwie córeczki, jasne i świeże jak róże; wybiegał syn rzeźwy chłopak, całował się ze wszystkimi, mało zważając, czy to sprawiało przyjemność lub nie gościowi. W domu widoczne były wszystkie okna; pierwsze piętro zajmowane było przez nauczyciela Francuza, który ślicznie umiał się golić i był zawołanym strzelcem: przynosił zawsze na obiad cietrzewia, albo téż kilka kaczek, czasami tylko same wróble jajka i kazał z nich usmażyć dla siebie jajecznicę, bo nikt inny nie chciał jéj jeść we dworze. Mieszkała tam także jego rodaczka, guwernantka dwóch panienek. Sam gospodarz przychodził do stołu w surducie, chociaż trochę wyszarzanym, ale jeszcze porządnym, łokcie były w nim całe, nigdzie nie był łatany. Lecz dobra gospodyni umarła, a wtedy część kluczy i drobnych kłopotów jemu się dostała. Pliuszkin zaczął być niespokojny, i jak wszyscy wdowcy, podejrzliwy i skąpy. Na starszą córkę Aleksandrę nie mógł się spuścić, i miał w tem słuszność, bo Aleksandra nie długo uciekła ze sztabs-rotmistrzem, Pan Bóg jeden wie, jakiego kawaleryjskiego pułku i wzięła z nim ślub na prędce w jakiéjś drewnianéj cerkwi, wiedząc, że ojciec nie lubi oficerów, jak gdyby wszyscy wojskowi byli karciarzami i utracyuszami. Ojciec posłał jéj na pożegnanie przekleństwo, ale gonić ich nie myślał. W domu zrobiło się jeszcze puściéj. U właściciela coraz widoczniejsze stawało się skępstwo, przebijająca we włosach siwizna, wierna jego przyjaciółka, dopomagała mu do rozwinięcia się. Nauczyciel Francuz był oddalony, bo na syna przyszedł już czas służby; madame została wypędzoną, bo pokazało się, że nie była bez grzéchu w porwaniu Aleksandry. Syn, którego ojciec wysłał do gubernialnego miasta, żeby służył w sądzie i uczył się prawa, wstąpił do wojska i dopiéro z pułku napisał list do ojca, prosząc go o pieniądze na uekwipowanie się. Bardzo naturalnie, że otrzymał to, co w prostym zawodzie nazywają figę. Nakoniec ostatnia córka, która się z nim w domu została, umarła, i starzec ujrzał się sam jeden stróżem i posiadaczem swych bogactw.
Życie samotne dało się rozwinąć skępstwu, które, jak wiadomo, ma apetyt wilczy i czém więcéj pożera, tém staje się więcéj nienasycone; uczucia człowiecze, które i tak nie były zbyt w nim wzniosłe, co dzień malały i co dzień traciła coś ta stara ruina. Gdy w takim znajdował się nastroju, zdarzyło się, że syn jego zgrał się w karty; posłał mu od serca swoje ojcowskie przekleństwo i więcéj nie chciał o nim słyszeć. Każdego roku zabijało się jedno z okien, aż dwa tylko zostały, z których jedno, jak już widzieliśmy, było zaklejone papierem; z każdym rokiem coraz więcéj spuszczał z widoku główne części gospodarstwa, i płytki wzrok jego zwracał się do papierków albo gałganków, które zbierał w swoim pokoju; podawał niedostępne ceny kupcom, którzy chcieli zakupić jego produkta; kupcy targowali się, targowali, aż na końcu porzucili go, mówiąc, że to szatan a nie człowiek; siano i zboże gniło, stogi i sterty zamieniały się w nawóz, tak że chociaż sadź na nich kapustę; mąka w składach zamieniła się na kamień i trzeba ją było rąbać; sukno, płótno i inne domowe wyroby rozsypały się w proch. On nawet sam zapomniał, ile czego było; pamiętał tylko, w jakiém miejscu stała u niego w szafce karafka z resztą jakiéjś nalewki, na któréj sam robił znak, żeby nikt pokryjomu jéj nie wypił, lub téż gdzie leżał kawałek laku, albo stare pióro.
A jednak w gospodarstwie przychód zawsze był ten sam; takie same poddany musiał dawać daniny, tę samą miarkę orzechów musiała przynieść każda baba i tę samą oddać ilość płótna. Wszystko to razem składało się do magazynów i gniło na kupie, aż same nareszcie zamieniły się w kupę zgnilizny.
Córka Aleksandra przyjeżdżała dwa razy z synkiem dowiedzieć się, czy nie otrzyma czego od ojca; widać, że koczujące życie ze sztabs-rotmistrzem nie było tak miłe, jak się wydawało przed ślubem. Pliuszkin jéj przebaczył, pozwolił nawet chłopczykowi pobawić się z guzikiem, który leżał u niego na stole, ale pieniędzy nie dał. Drugim razem przyjechała Aleksandra z dwoma dziećmi, przywiozła mu kołacz do herbaty i nowy szlafrok, bo na stary wstyd nawet było popatrzeć. Pliuszkin pogłaskał obydwóch wnuków, posadził ich nawet na swoje kolana, huśtał ich, jak gdyby konno jechali, kołacz i szlafrok przyjął, ale córce nic nie dał i bez niczego odjechała Aleksandra.
Oto jaki człowiek stał przed Cziczikowem! Trzeba powiedzieć, że podobne zjawiska rzadko napotyka się w Rosyi, gdzie wszystko lubi prędzéj rozwiązać się, niż związać, i tém ono więcéj uderza, że tuż obok, w sąsiedztwie, nadarzy się obywatel, hulający jak Rosya jest szeroka i bogata, u którego, jak to mówią, życie się pali. Obcy podróżny zastanowi się na widok jego mieszkania, nie pojmuje, jaki udzielny książę znalazł się niespodzianie wpośród małych właścicieli: jak pałace wyglądają jego białe murowane domy z niezliczoném mnóstwem kominów, belwederów, okolone stadem oficyn i różnych zabudowań dla pomieszczenia gości. Czego u niego nie ma? — Teatr, bale; całą noc błyszczy uiluminowany i ogłuszony dobraną kapelą ogród...
Już kilka minut stał Pliuszkin, nie mówiąc ani słowa, a Cziczikow nie mógł jeszcze zacząć rozmowy, zajęty, jak widać, samym gospodarzem i tém, co się w jego pokoju znajdowało. Długo myślał, jakiemiby słowami objaśnić cel swego przybycia. Chciał już mówić w tym duchu, że dużo słyszał o jego dobroczynności, o rzadkich przymiotach jego duszy i chciał, będąc w tych stronach, osobiście złożyć mu hołd uszanowania; lecz zastanowił się i zauważył, że byłoby to za wiele. Objąwszy jeszcze raz wzrokiem cały pokój, zmiarkował, że słowa dobroczynny, rzadkie przymioty duszy można z powodzeniem zastąpić: oszczędnością i porządkiem; i tak przemieniając mowę, powiedział: że nasłuchawszy się o jego oszczędności i rzadkim talencie rządzenia majątkiem, uważał za obowiązek osobiście złożyć mu swoje uszanowanie. Zapewne, że można było wymyślić inną jaką przyczynę, ale nic mu wtedy do głowy nie przyszło.
Na to Pliuszkin przecedził coś przez zęby, chociaż zębów nie miał — co? w saméj rzeczy nie wiadomo, ale zapewne sens był ten: „Ażeby cię wszyscy djabli porwali z twojém uszanowaniem!“ Ale ponieważ gościnność u nas jest w takiém znaczeniu, że nawet skąpiec nie jest dość silny przestąpić jéj prawa, dodał przeto trochę wyraźniéj: — Proszę bardzo siadać! Dawno już, jak nie widziałem u siebie gości, — muszę się zresztą przyznać, że w wizytach mało widzę pożytku.
— Wprowadzili nieprzyzwoity zwyczaj jeździć jeden do drugiego, a w gospodarstwie to mitręga... przytém konie ich trzeba karmić sianem! Ja już dawno po obiedzie, a kuchnia u mnie nizka, niewygodna, komin cały się rozwalił — zacząć palić, to i pożar może nastąpić.
„Ot jak dobrze!“ pomyślał Cziczikow: „żem u Sobakiewicza zakąsił kawałkiem wątroby i bokiem baranim.“
— Ażeby téż był choć kłak siana w całém gospodarstwie! mówił daléj Pliuszkin. — Trudno, bo i w saméj rzeczy co zaoszczędzić, majątek nie wielki, chłopi leniwi, pracować nie lubią, myślą tylko, jakby pójść do karczmy... Tego tylko wyglądam, jak na starość trzeba będzie iść po proszonym chlebie!
— Mnie jednak mówili, skromnie zauważył Cziczikow, — że macie więcéj jak tysiąc dusz.
— A kto to taki powiedział? Powinniście byli w oczy napluć temu, co to powiedział! To jakiś zbytnik; chciał z was pożartować sobie. Gadają — tysiąc dusz, a zacznij rachować, to niczego nie narachujesz! W ostatnie trzy lata, przeklęta gorączka sprzątnęła u mnie tłum zdrowych chłopów.
— Proszę! i wielu umarło? zawołał z współczuciem Cziczikow!
— Tak, tak, pochowali nie mało.
— A proszę téż powiedzieć, ilu téż naprzykład?
— Dusz z ośmdziesiąt.
— Doprawdy?
— Nie mam potrzeby zmyślać.
— Pozwólcie się jeszcze zapytać: te dusze, zdaje mi się, wy rachujecie od dnia podania ostatnich list rewizyjnych.
— Toby było jeszcze chwała Bogu, rzekł Pliuszkin: — ale od téj pory to ich się zbierze ze sto dwadzieścia.
— Prawdziwie, całych sto dwadzieścia? zawołał Cziczikow, i nawet usta otworzył od zdziwienia.
— Zanadto jestem stary, żeby kłamać: na siódmy krzyżyk idzie! rzekł Pliuszkin. On obraził się prawie z powodu radosnych okrzyków. Cziczikow zmiarkował, że było nieprzyzwoicie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, to téż westchnął głęboko i wyraził mu swoje współczucie.
— Niestety, współczucia do kieszeni nie można włożyć, rzekł Pliuszkin. — Obok mnie mieszka kapitan, djabli wiedzą, zkąd się tu wziął! powiada, że krewny. „Wujaszku, wujaszku!“ w rękę całuje, a jak zacznie lamentować, to aż uszy trzeba sobie zatykać. Twarz ma jak burak czerwoną, a niby tylko herbatę pije. Widać, stracił pieniądze będąc oficerem, albo jaka aktorka go skubnęła, oto teraz okazuje współczucie!
Cziczikow starał się objaśnić, że jego współczucie wcale nie podobne do tego, jakie miał kapitan, i że on nie pustemi słowami ale czynem chciał to udowodnić, i zaraz bez ogródek powiedział, że jest gotów przyjąć na siebie obowiązki płacenia podatków za wszystkich mężczyzn zmarłych w tak nieszczęśliwy sposób. Ta propozycya przyprowadziła Pliuszkina w osłupienie. Wytrzeszczył oczy, długo na niego patrzał, wreszcie się zapytał:
— Czyście wy przypadkiem nie służyli w wojsku?
— Nie, odpowiedział Cziczików z uśmiechem, — byłem w służbie cywilnéj.
— W cywilnéj powtórzył Pliuszkin, i zaczął ruszać wargami, jak gdyby jadł cokolwiek. — Ale jak to, wszak to będzie ze stratą dla was samych?
— Żeby wam dogodzić, gotów jestem i na straty.
— Ah, ojcze! ah, dobroczyńco mój! zawołał Pliuszkin, nie uważając z radości, że z nosa wyglądała mu, wcale nie artystycznie, tabaka, w rodzaju gęstéj kawy, i poły jego szlafroka roztworzywszy się, odkrywały widok wcale nie przyzwoity. — Toście dopiero starego ucieszyli! Ale Boże ty mój! Wszyscy święci patronowie:...... Daléj Pliuszkin nie mógł i słowa wymówić. Ale nie przeszło i minuty, jak ta radość tak bystro i gwałtownie okazana, bystro téż i znikła, tak jak by jéj wcale nie było, i twarz jego przyjęła znowu wyraz niepokoju. Nawet otarł się chustką, zwinął ją w kłębek i zaczął trzeć sobie wierzchnią wargę.
— Za pozwoleniem, jak że to, żeby was nie pogniewać, wy obowięzujecie się co rok za nich płacić podatki? A pieniądze, czy wy będziecie oddawać mnie, czy téż do kasy.
— My oto tak zrobimy: sporządzimy akt sprzedaży, jak gdyby one były żywe, i jak gdyby wyście mnie je sprzedali.
— Tak, akt sprzedaży...... rzekł Pliuszkin, zamyślając się, i znowu zaczął ruszać wargami. — Eh, he, akt sprzedaży — wszystko wydatki. Urzędnicy tacy bezsumienni. Dawniéj można się było od nich odczepić pół rublem i workiem mąki, a teraz trzeba posłać całą podwodę, a do tego dołożyć dziesięcio rublówkę — takie łakomstwo na pieniądze! Nie wiem, co się stanie, jak nikt na to uwagi nie zwróci. Ja bym im jakie dobre, zbawienne słowo powiedział! Niech kto co chce mówi, ale nie ma nic lepszego od dobrego słowa.
„Już ja myślę, że ty wolisz pieniądze od słów zbawiennych“, pomyślał w duszy Cziczików; a głośno dodał, że on gotów przyjąć na siebie wszystkie rozchody.
Usłyszawszy, że nawet rozchody przyjmuje na siebie, Pliuszkin zawyrokował, że gość jego głupiec i że tylko zmyślał, jakoby był w cywilnéj służbie, a na pewno był oficerem i bałamucił się za aktorkami. Nie mógł jednak ukryć swojéj radości i życzył wszelkiéj pomyślności, nie tylko jemu, ale i jego dzieciom, niespytawszy się przed tém, czy je miał lub nie. Podszedł do okna, postukał palcem w szybę i zawołał: „Ej, Proszka!“ W minutę słychać było, jak ktoś wbiegł do sieni, długo tam coś siedział i stukał butami, nakoniec drzwi się otworzyły i wszedł Proszka, chłopak trzynastoletni, w tak wielkich butach, że stąpając, o mało nogi mu z nich nie wyłaziły. Dla czego Proszka miał takie wielkie buty, można się o tém zaraz dowiedzieć: u Pliuszkina, dla wszystkich sług dworskich ilu by ich było, znajdowały się tylko jedne buty, które zawsze stały w sieni. Każdy służący zawołany do pana, biegł przez podwórze boso, ale wchodząc do sieni, nakładał buty i tak już jawił się do pokoju. Wychodząc, buty stawiał na swojém miejscu, i daléj szedł już na własnéj podeszwie. Gdyby kto popatrzał przez okno, szczególniéj w jesieni, jak się już zaczną przymrozki, zobaczył by takie na dziedzińcu susy, jakich najlepsi tancerze na teatrach nie są w stanie zrobić.
— Proszę popatrzeć co za pysk! rzekł Pliuszkin do Cziczikowa, wskazując palcem na Proszkę. — Głupi jak drzewo, a spróbuj cokolwiek położyć — w téj chwili ukradnie! Po co żeś tu durniu przyszedł, powiedz, po co? Tu chwilę zamilczał, na co Proszka odpowiedział mu także milczeniem. — Nastaw samowar, — słyszysz? oto weź klucz i oddaj go Marcie, żeby poszła do śpiżarni: tam na półce są sucharki z kołacza, które przywiozła moja córka Aleksandra, — niech je podadzą do herbaty!.... Poczekaj, dokąd że ty? dureń! eh, dureń! Nogi cię swędzą czy co?...... Wysłuchaj najprzód. Sucharek, który jest na wierzchu już się zepsuł, więc niech go delikatnie oskrobie nożem, a okruchów nie wyrzucać, niech je zaniosą do kurnika. Ale ty, to pamiętaj nie wchódź do śpiżarni; jak nie — to po tobie, już wiesz? brzozową rózgą, żeby lepiéj smakowało! teraz masz doskonały apetyt, więc żeby był jeszcze lepszy! Spróbuj tylko wejść do spiżarni, to tym czasem będę patrzał przez okno. — Im w niczem nie można wierzyć, ciągnął daléj, obracając się do Cziczikowa, gdy Proszka wraz z butami wyszedł. Ale przytém zaczął podejrzliwie spoglądać na Cziczikowa. Takie hojne postępki zdawały mu się nie prawdopodobne, i on myślał sobie: „Diabli go wiedzą, może on tylko pyszałka, jak wszyscy ci utracyusze: nałże, nałże, żeby napić się herbaty a potém i wyjedzie!“ Następnie, z przezorności i chcąc go doświadczyć, powiedział, że nie źle by było pospieszyć się z aktem sprzedaży, bo człowiek nie wieczny, dziś żywy, a jutro Bóg wie.
Cziczików powiedział, że jest gotów, choćby w téj chwili, ale prosił o spis wszystkich chłopów.
To uspokoiło Pliuszkina. Można było zauważać, że zamyślał coś uskutecznić, w saméj rzeczy, wziął klucze, przybliżył się do szafy, otworzył ją, długo coś szukał między szklankami i filiżankami, na koniec rzekł:
— Oto i nie znaleść, a miałem doskonały likier, jeżeli tylko nie wypili: ludzie — tacy złodzieje! Ale zdaje się, że go mam? — Cziczików zobaczył w jego rękach buteleczkę, tak zakurzoną, jak by była w skórę obszyta. — Jeszcze nieboszczka go robiła, mówił Pluszkin. — Szelma klucznica gdzieś go zapakowała, nawet go nie zatknęła, kanalia! rozmaitego robactwa tam nalazło, ale przecedziłem i teraz czysty zupełnie, naleję wam kieliszek.
Ale Cziczików wymówił się od takiego likieru, mówiąc, że już jadł i pił.
— Jedliście już i pili! rzekł Pliuszkin. — Naturalnie, człowieka z wyższego towarzystwa wszędzie można poznać: on nie je, a syt; a jeżeli jaki taki szubrawiec, to choć ile chcesz go karm...... Oto naprzykład kapitan przyjedzie: „Wujaszku,“ mówi, „dajcie cokolwiek zakąsić!“ a ja taki jestem jego wuj, jak on mi dziadunio. Widać, że niema co jeść w domu, dlatego téż się włóczy. — Wszak wy pragniecie rejestru tych wszystkich, którzy już nie jedzą? Ja jak gdybym się domyślał był, spisałem ich wszystkich na osobnéj karteczce, żeby przy pierwszém podaniu list wszystkich ich wykreślili. — Pliuszkin nałożył okulary i zaczął przewracać papiery. Rozwiązywać rozmaite świtski, i takim kurzem częstował swego gościa, że ten aż kichnął. Nakoniec wyciągnął jakiś świstek, cały zapisany. Chłopskie imiona obsypały ją gęsto jak by mak. Były tam rozmaite, był nawet jakiś Grzegorz Dojeżdżaj — nie — dojedziesz: wszystkich było przeszło sto dwadzieścia. Cziczików się uśmiechnął, objawił przytem gospodarzowi, że musi przyjechać do miasta dla spisania aktu.
— Do miasta? jeszcze czego.... a dom jak zostawię? U mnie ludzie to tacy, albo złodzieje, albo oszukańcy; we dnie tak okradną, że nie zostawią kołka, żeby na nim szlafrok powiesić.
— Może macie kogo znajomego?
— Gdzie znajomi? Wszak moi znajomi albo wymarli, albo przestali być znajomymi.... Ah, Ojcze! Ale prawda, jakto nie mam, mam! zawołał. — Znam samego prezesa, bywał u mnie przed laty! Jak to nie mam? Z jednego talerza jadaliśmy, razem po płotach łaziliśmy? Jak to nie mam? I jaki jeszcze znajomy! Może do niego napisać?
— Naturalnie, że do niego.
— Taki dobry znajomy! w szkołach byliśmy przyjaciółmi.
I na téj drewnianéj twarzy raptem błysnął ciepły płomień, wyraziło się, nie uczucie, ale jakieś blade odbicie uczucia: zjawienie, podobne nieoczekiwanemu pokazaniu się topielca na powierzchni wody, które wywołuje radość w tłumie stojącym na brzegu. Ale napróżno cieszyli się bracia i siostry, zarzucają sznury i czekają, czy nie błyśnie znów głowa, albo zmęczona walką ręka: zjawienie to było ostatniém. Głucho i pusto i jeszcze straszniejszą staje się po tém zasypiająca powierzchnia niemego wód kryształu. Tak samo i twarz Pliuszkina, po błysku chwilowém uczucia, stała się jeszcze więcéj nieczułą i zimną.
— Leżała na stole ćwiarteczka czystego papieru, rzekł, — nie wiem gdzie się podziała, ludzie moi tacy niegodziwcy! Zaczął zaglądać i pod stół i na stole wszystko przewracał, nakoniec zawołał: „Marta! he! Marta!“ Na wołanie, zjawiła się kobieta z talerzem w ręku, na którym leżały znajome już czytelnikowi sucharki: taka była między niemi rozmowa:
— Gdzieś podziała złodziejko papier?
— Jak Boga kocham, nie widziałam, proszę pana, oprócz małego świsteczka, którym pan nakrył kieliszek.
— Już ja z oczów twoich widzę, żeś ukradła.
— Po co miałam kraść? Cóż bym miała z tego za pożytek: czytać nie umiem.
— Łżesz, wyniosłaś pewnie do dyaczka, on umie trochę sylabizować, zatém do niego zaniosłaś.
— Jeżeli by dyaczek potrzebował papieru, to dostanie, i obejdzie się bez naszego świstka.
— Poczekaj tylko: na strasznym sądzie djabli przypieką cię za to swemi widłami, zobaczysz jak przypieką!
— Ale za co będą piekli, kiedy w rękach nawet ćwiarteczki nie miałam? Mam może inne jakie babskie przywary, ale nikt nie może posądzać mnie o złodziejstwo.
— A jednak djabli będą cię smażyć! powiedzą: „Widzisz szelmo, co to żeś swego pana oszukiwała,“ i będą ciebie piec i smażyć!
— Ja im na to odpowiem: „Nie słusznie, jak Boga kocham nie słusznie: ja nic nie wzięłam...“ Ale oto ona leży na stole. Zawsze napróżne podejrzenie!
Pliuszkin w istocie zobaczył na stole swoją ćwiarteczkę i chwilę się zastanowił, żując wargarmi; wreszcie rzekł:
— Cóżeś się tak rozgadała, jaka gorączka! powiedz jéj tylko jedno słowo, to ona dziesięć odpowie! Podaj no ognia, list zapieczętować. Stój! poczekaj! ty pewno zapaliłabyś świecę, a łój to rzecz bardzo topliwa: spali się i już niema, tylko strata; przynieś szczypkę.
Marta wyszła, a Pliuszkin siadł w fotel, wziął pióro do ręki, i długo jeszcze obracał ćwiarteczkę na wszystkie strony, myśląc, czy nie możnaby podzielić jéj na połowę, nakoniec jednak przekonał się, że to nie podobna; wsunął pióro do kałamarza, napełnionego jakimś zapleśniałym płynem, na dnie którego było pełno much, i zaczął pisać, stawiając litery podobne do nut muzycznych, a wiersze pisał prawie jedne na drugich żałując wszelako, że i tak między niemi zostaje się jeszcze dużo czystego papieru.
I do takiéj drobiazgowości, do takiego brudactwa, mógł zejść człowiek, mógł się tak zmienić! Czy to może być podobne do prawdy? Wszystko podobne jest do prawdy, wszystko może stać się z człowiekiem. Dzisiejszy ognisty młodzieniec odskoczył by, gdyby mu pokazali jego portret w starości. Zabierajcież z sobą w drogę, wychodząc z pięknych lat młodzieńczych do wieku dojrzałego odwagę, — zabierajcie z sobą wszystkie człowiecze uczucia, nie zostawiajcie ich po drodze, bo ich późniéj nie zbierzecie! Groźna straszna przed wami starość! Mogiła miłosierniejsza, na niéj napiszą: Tu leży człowiek; ale niczego nie przeczytasz na chłodnéj bezuczuciowéj twarzy nieludzkiéj starości.
— A czy nie macie jakiego przyjaciela, rzekł Pliuszkin, składając list, — któremu by potrzeba było dusz zbiegłych?
— To u was są i dusze zbiegłe? zapytał bystro Cziczików.
— Niezawodnie, że są. Zięć w sądzie się starał, ale powiada, że i ślad ich przepadł; ale on to wojskowy, majster, gdy ostrogami brząkać, ale gdy trzeba co w sądzie wyrobić....
— A ile ich może być?
— Zbierze się do siedmdziesięciu.
— Czy doprawdy?
— Jak Boga kocham! U mnie co rok uciekają. Lud to taki żarłoczny, od próżniactwa przywykł tak się najadać, żeby aż pęknąć, a ja sam nie mam co jeść... Jabym za nich niedrogo wziął. Więc powiedzcie waszemu przyjacielowi: niechby się tylko dziesięciu znalazło, to już ładnyby miał zarobek, wszak jedna rewizyjna dusza warta teraz około pięciuset rubli.
— Nie, tego i powąchać nie damy przyjacielowi, — rzekł do siebie Cziczików, a potém dodał, że takiego przyjaciela nie może znaleść, bo wydatki na taką sprawę Bóg wie, coby wyniosły i lepiéj sobie poły odciąć od surduta, jak mieć interes z sądami; ale jeżeli on, Pliuszkin, rzeczywiście jest w tak wielkiéj potrzebie, to ze współczucia gotów jest dać... ale to taka drobnostka, że nie warto o niéj mówić.
— A ile byście dali? zapytał Pliuszkin i zaraz przemienił się w żyda, a ręce jego trzęść się zaczęły, jak liście osinowe.
— Dałbym po dwadzieścia pięć kopiejek za duszę.
— A czy wy kupujecie za gotówkę?
— Tak, pieniądze zaraz zapłacę.
— Już téż, ojcze, ze względu na moje ubóstwo dalibyście po czterdzieści kopiejek.
— Szanowny ojcze, rzekł Cziczików, nietylko po czterdzieści kopiejek, ale po pięćset rubli zapłaciłbym z przyjemnością, bo widzę poczciwego starca, który cierpi z przyczyny swego dobrego serca.
— Jak Boga kocham, prawda! rzekł Pliuszkin zwiesiwszy głowę i powoli kiwając nią. Wszystko dla dobrego serca.
— Więc widzicie? — od razu zgadłem wasz charakter. Dla czegóż nie miałbym dać po pięćset rubli za duszę, ale... środków na to nie mam; ale pięć kopiejek gotów jestem dołożyć, tak — żeby za każdą duszę zapłacić do trzydzieści kopiejek.
— No, ojcze, wola wasza, ale dołóżcie choć po dwie kopiejki.
— Niech i tak będzie. Ale ileż ich macie? Mówiliście, że się zbierze ze siedmdziesiąt.
— Nie, wszystkich będzie siedmdziesiąt ośm.
— Siedmdziesiąt ośm, siedmdziesiąt ośm, po trzydzieści kopiejek za duszę, to będzie... tu nasz bohater zastanowił się niedłużéj, jak sekundę — i rzekł: To będzie, dwadzieścia cztery ruble i dziewięćdziesiąt sześć kopiejek. — Prosił Pliuszkina o napisanie pokwitowania i zapłacił mu pieniądze, które Pliuszkin przyjął w obydwie ręce i poniósł do biórka tak ostrożnie, jak gdyby miał jaki płyn, i bał się go nie rozlać. Doszedłszy do biórka, popatrzał on na nie jeszcze raz i położył je także bardzo ostrożnie w jednę ze szuflad, w któréj zapewne tak długo będą pogrzebanemi, póki ojcowie Karp i Polikarp, dwaj popi jego wioski, nie zagrzebią jego samego, co wielką sprawi radość zięciu i córce, a może być i kapitanowi, który się przymówił do jego pokrewieństwa. Zamknąwszy pieniądze, Pliuszkin siadł w fotel i zdawało się, że nie miał już przedmiotu do rozmowy.
— Wy już zabieracie się jechać? rzekł, widząc poruszenie Cziczikowa, który chciał wyciągnąć tylko swoją chustkę od nosa.
To zapytanie przypomniało mu, że w saméj rzeczy nie miał tu co więcéj robić, to téż odpowiedział biorąc za czapkę:
— Tak, tak, już czas.
— A herbaty?
— Nie, już lepiéj herbaty napijemy się innym razem.
— Jakto? a ja kazałem nastawić samowar. Muszę prawdę powiedzieć, że ja niewielki smakosz herbaty; napój drogi, przytém cena cukru niemiłosiernie podskoczyła. Proszka! już nie potrzeba samowaru. Sucharki odnieś Marcie, słyszysz? — Niech je położy na tém samém miejscu; albo nie, podaj je tutaj, ja sam je odniosę. Bądźcie zdrowi, ojcze, niech was Bóg błogosławi! A list oddajcie prezesowi, niech go przeczyta ten mój stary znajomy....
Następnie to dziwne zjawisko, ten najeżony starzec wyprowadził gościa na ganek, potém kazał zamknąć bramę, obszedł wszystkie magazyny, żeby zobaczyć, czy stróże stoją na swoich miejscach; poszedł następnie do kuchni, w któréj pod pretekstem, żeby skosztować, czy dobre jadło, najadł się zupy z kaszą i wyłajawszy wszystkich za złodziejstwo i złe sprawowanie, powrócił do swego pokoju.
Zostawszy sam jeden, pomyślał nawet, jakby wynagrodzić gościa za taką naprawdę bezprzykładną hojność. „Daruję mu“, pomyślał, „zegarek kieszonkowy; wszak on jeszcze dobry, srebrny zegarek, a nie jakibądź tombakowy albo bronzowy — chociaż zepsuty cokolwiek, ale on go naprawi; to jeszcze człowiek młody, zegarek jest mu potrzebny, żeby się podobał swojéj narzeczonéj.“ „Albo nie“, dodał po chwili namysłu, „lepiéj zostawię mu go po śmierci, zapiszę w testamencie, żeby się za mnie modlił.“
Bohater nasz i bez zegarka był w jak najweselszém usposobieniu. Taki nieoczekiwany nabytek był prawie podarunkiem. Bo w saméj rzeczy nie tylko martwe dusze mu się dostały, ale jeszcze i zbiegłe, razem przeszło dwieście sztuk! Już podjeżdżając do wioski Pliuszkina, spodziewał się korzyści, ale takiéj ogromnéj nigdy. Przez całą drogę był niezwykłéj wesołości, śmiał się, nakoniec zaśpiewał jakąś pieśń do tego stopnia niezwykłą, że sam Selifan słuchał, aż nakoniec, kiwnąwszy głową, powiedział: „Patrzaj, jak pan sobie śpiewa!“ Już dobrze ciemno się zrobiło, gdy podjechali do miasta.
Miasto dało się zaraz uczuć łoskotem i trzęsieniem bryczki po nierównym bruku, która wreszcie wpadła jak do jaskini — w bramę zajazdu. Wyleciał na spotkanie Cziczikowa Piotrek i hotelowy sługa. Czy kontent był Piotrek z powrotu pana, nie można wiedzieć, ale spojrzał w oczy Selifanowi, i twarz jego zwykle różowa, przybrała wyraz łagodniejszy.
— Długo pan jeździł, rzekł sługa hotelowy świecąc na wschodach.
— Tak, odpowiedział Cziczików, gdy wszedł na górę. — A ty, co?
— Bogu dzięki! — Wczoraj przyjechał jakiś porucznik, zajął szesnasty numer.
— Porucznik?
— Niewiadomo jaki, z Riazania, gniademi końmi.
— Dobrze, dobrze, prowadź się dobrze i na przyszłość! rzekł Cziczików, i wszedł do swego pokoju. Przechodząc przez przedpokój, pokręcił nosem i rzekł do Piotrka: — Okna byś chociaż pootwierał!
— Ja je otwierałem, odpowiedział Piotrek, i zełgał. Zresztą i sam Cziczików wiedział, że on łże, ale nie chciał już nic mówić. Po takiéj podróży, czuł się mocno zmęczonym. Obstalowawszy bardzo lekką kolacyą, składającą się jedynie z prosiaka, zaraz się rozebrał i wlazłszy pod kołdrę zasnął mocnym snem. Zasnął tym cudnym, spokojnym snem, jaki nawiedza tylko tych szczęśliwców, którzy nie cierpią na hemoroidy, nie boją się pcheł, ani téż nie mają za wiele rozumu.





  1. Linejka, ekwipażyk na czterech kolach. Siedzi się w nim jak na koniu. (P. T.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: Zygmunt Wielhorski.