Manuela/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Manuela
Podtytuł Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii
Redaktor Artur Oppman
Wydawca Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp.
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Radość, jakiej doznałem, ujrzawszy się już w Madrycie, ustąpiła wkrótce zastanowieniu, co ja teraz pocznę w mieście mi nieznanem, nie mając ani jednego znajomego, ani, jak to mówią, złamanego szeląga w kieszeni. Komendant placu, do którego mnie zaprowadzono, ledwie dał się nakłonić, by mnie rannego i potrzebującego pomocy lekarskiej odesłać do lazaretu. Ale co dalej począć, gdy z lazaretu będę uwolniony?
W chwili rozstania, jak wiadomo, Manuela udzieliła mi na wszelki wypadek adresu swych przyjaciół w Madrycie, niejakich państwa d’Avilar.
To też, jak tylko już byłem tak ubrany, że mogłem się im przyzwoicie zaprezentować, niezwłocznie pośpieszyłem ich odwiedzić. Mieszkali przy ulicy Valverde, w blizkości kościoła Ś-ej Barbary, we własnym domu. Odnalazłszy z łatwością ten dom, po zameldowaniu się, poproszony zostałem przez gospodarza do saloniku, z wielką urządzonego elegancyą. Zasłony u okien były zapuszczone, tak, że w salonie przyćmione tylko światło panowało. Senior Esteban d’Avilar wydał mi się człowiekiem już niemłodym, około 50-u lat liczącym, wzrostu średniego i wątłej powierzchowności. Gdyśmy zasiedli, odezwał się do mnie w te słowa:
— Przed paru właśnie dniami odebraliśmy list od naszej serdecznej przyjaciółki, donny Manueli, gorąco pana polecający. Więc, caballero, w czem tylko możemy być ci pomocni, jesteśmy na twoje rozkazy. Rozporządzaj zatem moją osobą, moim domem, moim majątkiem, oraz wszystkiem, co tylko posiadam, w każdym czasie i na każdem miejscu.
Znałem o tyle zwyczaje hiszpańskie, iż wiedziałem, że podobny objaw uprzejmości jest tylko prostą i czczą formułką etykiety hiszpańskiej, w której niema nic rzetelnego, ale, pragnąc równą grzecznością na grzeczność odpowiedzieć, rzekłem:
— Senior, wysoko sobie cenię łaskę waszą, i obowiązkiem jest moim za nią jak najuprzejmiej podziękować. Ale korzystać z niej nie mogę i nie będę, albowiem, przybywszy do Madrytu, znalazłem tu moich rodaków, którzy się zajęli wszystkie mi mojemi potrzebami, więc żadnej pomocy nie potrzebuję; mam tylko jedną prośbę: czybym nie mógł dostać adresu donny Manueli, żebym jej choć w kilku wyrazach mógł za doznane od niej dobrodziejstwa podziękować?
— W tem pana poinformować nie potrafię. Być może, iż moja żona będzie coś więcej ode mnie w tym przedmiocie wiedziała.
Poprosił zatem żonę, która się znajdowała w przyległym pokoju, zaprezentował mnie i przedstawił jej moje żądanie, nie spuszczając przytem oczu ani z niej, ani ze mnie.
Donna Izabella d’Avilar była młodą i piękną kobietą, nie więcej nad 20 lat liczącą. Oczy miała duże, łukami czarnych brwi nakryte; rysy twarzy były drobne, regularne; formy ciała pełne i mocno zaokrąglone, po bynajmniej nie raziło, a nawet dodawało pewnego wdzięku. Ubrana była czarno i uczesana bardzo starannie, z kwiatem granatu we włosach, który przy ich czarnym kolorze doskonale odbijał. W głosie jednak miała coś ostrego, chrapowatego, co również się i w jej twarzy malowało.
— Nie potrafię panu dać dokładnego adresu mojej przyjaciółki — rzekła — o ile jednak sądzimy z, jej krótkiego listu, to ten musiał być pisany z Walencyi. Ale czy Manuela miała się dłużej w tem, mieście zatrzymać, o tem nie pisze.
— Więc jakich środków użyjesz pani do skomunikowania się z donną Mianuelą?
— Zapewne panu wiadomo, że wskutek wojny komunikacya pocztowa pomiędzy stolicą a miastami, nie uznającemi władzy króla Józefa II-go, całkiem nie istnieje. Otóż porozumienie się osób pokrewnych lub przyjaźnią połączonych może się tylko uskuteczniać przez pewne zaufane osoby, które konieczny mają interes dostąć się z jednego miejsca do drugiego, a które nieraz daleko krążyć muszą, zanim się do miejsca Zamierzonego dostaną. Tą drogą odebraliśmy list od Manueli, ale czy tą drogą będzie można odpowiedzieć, i kiedy, to nam w tej chwili nie wiadomo.
— A jeśli się zdarzy podobna okazya, ozy ja z niej nie mógłbym także korzystać?
— A i owszem — rzekła piękna pani — chciej pan tylko pozostawić swój adres mojemu mężowi, a czy będziemy mieli jaką wiadomość pada interesującą od Manueli, czy też sposobność przesłania jej od nas wiadomości, to mąż mój nie omieszka piania niezwłocznie zawiadomić.
Wyrzekłszy te słowa, skłoniła się, jakby żegnając, i wyszła do drugiego pokoju. Pozostawało mi więc tylko zostawić mój adres i pożegnać gospodarza, który z ukłonami i nowemi zapewnieniami swych usług aż do drzwi sieni mnie odprowadził.
Przyjęcie było sztywne, etykietalne, chłodne ze strony obojga małżonków. Niezmiernie byłem sobie wdzięczny, żem od nich żadnej pomocy nie potrzebował.
Wyszedłszy na ulicę, ledwie zrobiłem parę kroków, gdy twarz w twarz spotkałem się z don Enrikiem, dawno niewidzianym przyjacielem, Hiszpanem, ale stronnikiem Francyi. Przywitanie było o ile może być serdeczne.
— A skądże się tu wziąłeś? — zawołał don Enrico.
— Od dwóch tygodni jestem już w Madrycie.
— Ale ja się nie pytam o Madryt. Wojskowy musi być tam, gdzie go poślą. Ale co ty robisz na tej tu ulicy, a mianowicie coś robił w domu, z którego dopiero co wyszedłeś?
— Byłem z wizytą.
— Czy nie u don Estebana d’Avilar?
— U niego samego. Czy go znasz?
— Może lepiej, niż ciebie. Ale wy skąd się znacie?
— Nie znałem go, ale miałem do niego rekomendacyę.
— A jego żonę poznałeś?
— Owszem, sam mi ją zaprezentował.
— A wiesz, to coś dla mnie niezrozumiałego; zaciekawiłeś mnie do najwyższego stopnia. Szkoda, że dłużej z tobą pozostać nie mogę, gdyż mam interes pilny, nie cierpiący zwłoki. Ale radbym z tobą po tak długiem niewidzeniu nagadać się do woli. Jeżeli więc możesz, to bądź dziś wieczorem pod „Lampartem“, na Alcala, a będę czekał na ciebie.
Przybywszy wieczorem do kawiarni pod „Lampartem“, zastałem już tam don Enrica, który przy jednym ze stolików, w towarzystwie kilku Hiszpanów, ożywioną prowadził rozmowę. Nie chcąc mu przeszkadzać, zająłem miejsce przy bocznym stoliku, kazawszy sobie podać wody i „azucarillos“.
Ponieważ widział mnie wchodzącego, po niedługim czasie, pożegnawszy swoje towarzystwo, przysiadł się do mnie.
— Mam wolnych kilka godzin czasu — rzekł — więc będziemy mogli do woli się nagadać. Ale uważam, że jakoś źle wyglądasz. Jesteś blady i mizerny. Już mnie to dziś rano, gdym cię spotkał, uderzyło. Wyraźnie powietrze Hiszpanii ci nie służy. Czy może byłeś chory?
— Gorzej, niż chory — rzekłem — bo ciężko ranny, i jeszcze się w zupełności z ran moich nie wyleczyłem.
— A któż ciebie leczy? — zapytał.
— Chodzę codzień do lazaretu wojskowego, gdzie mi rany opatrują.
— A z jakim skutkiem?
— Z nieszczególnym. Kuracya nader wolno postępuje.
— Słuchaj, don Pablo, jabym ci dał dobrą radę, byłeś tylko chciał pójść za nią.
— Dlaczegożby nie, jeśli uznam ją za skuteczną.
— Wasi lekarze francuscy — mówił don Enrico — to są wogóle fanfarony i nieuki; chirurgowie są lepsi, bo zręczni i śmieli, ale ty, o ile sądzić mogę, z nożem chirurgicznym zapoznawać się nie potrzebujesz, więc potrzeba ci tylko dobrego lekarza. Nie rekomenduję ci naszych, hiszpańskich, bo oni może jeszcze gorsi od francuskich. Ale chcę ci polecić Niemca, od wielu lat w Madrycie zamieszkałego, człowieka wysoko wykształconego i ciągle nad sobą pracującego, który tu wyrobił sobie, jako lekarz, wysokie w opinii mieszkańców stanowisko i ogromną ma dzisiaj klientelę.
— Ależ do takiej znakomitości — przerwałem — to niełatwo będzie można się dostać.
— Może łatwiej, niż do każdej innej. Tylko posłuchaj. Don Federico Wasserkraft więcej niż przed 25-ciu laty przybył tu jako lekarz przy jakiejś niemieckiej legacyi. Po kilku latach pobytu, poznawszy pewną młodą kobietę, zakochał się, ożenił i na stałe osiadł w Madrycie. Przez połączenie się z Hiszpanką, sądził, że jego praktyka lekarska znacznie się powiększy, ale się biedak zawiódł. Dzieci z każdym rokiem przybywało, ale dochodów to nie; słowem, groziła mu najsroższa nędza. Jakoś przed dziesięciu laty, będąc w Madrycie, ciężko zachorowałem, a że wówczas (miałem już to przekonanie, że lekarz niemiecki może być więcej biegły od naszego, wezwałem do siebie don Federica, który w krótkim czasie postawił mnie na nogi. Przez wdzięczność wyrobiłem mu wstęp do kilku zamożniejszych domów stolicy, a, szczęśliwe kuracye, które poprowadził, taki wyrobiły mu rozgłos, że z każdym dniem jego klientela wzrastała i dziś jest to u nas powaga lekarska pierwszego rzędu. Z powiększeniem się praktyki podniosły się i dochody, tak, że obecnie należy on do ludzi bogatych i ma bardzo piękny dom na Prado, w którym z całą swoją rodziną zamieszkuje. Otóż z tego opowiadania widzisz, jakie stosunki mnie łączą z doktorem. Jeżeli więc chcesz, to ci napiszę do niego list polecający, a jestem pewien, źle cię przyjmie jak najlepiej. Wprawdzie jest on cokolwiek dziwak, ale przytem najzacniejszy człowiek. Pomimo, że już ćwierć wieku zamieszkuje w Hiszpanii, jeszcze się dobrze po hiszpańsku nie nauczył, mówi najfataniej, jak się Francuzi wyrażają: „comme une vache espagnole“. Jeśli znasz język niemiecki i możesz nim mówić, to wielką zrobisz mu przyjemność.
Uściśnieniem ręki podziękowałem don Enricowi za udzieloną mi radę.
— Jutro — mówił dalej don Enrico — wieczorem tu w tem samem miejscu list ci doręczę. No, a teraz mi powiedz, coś ty robił dziś rano na ulicy Valverde?
Na to zapytanie byłem przygotowany. Opowiedziałem więc don Enricowi, że, będąc ciężko ranny w okolicach Cuenzy i w tamtejszym lazarecie wojskowym umieszczony, zanim przyszedłem o tyle do zdrowia, że mogłem być do Madrytu przeniesiony, poznałem się z pewnym don Manuelem Lopez (rzeczywiście poznałem tę osobistość, ale była to znajomość, nie mająca żadnego znaczenia), który, mając swój własny interes, dał mi list rekomendacyjny do don Estebana, z prośbą, abym osobiście go doręczył, co tez uskuteczniłem.
— W tem niema nic nieprawdopodobnego. Jest to zresztą niezły człowiek, bogaty, nawet dosyć uczynny, może pożyczyć pieniędzy, jeżeli będzie miał dostateczną gwarancyę — ale żony to nawet najzaufańszym nie lubi pokazywać. Jeżeli więc ją widziałeś i to nie przypadkiem, to w tem leży jakaś tajemnica.
Na te słowa don Enrica: nie wiedziałem chwilowo co odpowiedzieć.
— Słuchaj, don Pablo — rzekł, śmiejąc się — musimy się w tym przedmiocie porozumieć. Ja sam taką mam naturę, że, jeżeli mnie kto dopytuje się o rzeczy, których nie chcę lub nie mogę powiedzieć, jak np. skąd przybywam, dokąd się udaję, oo robię, długo zabawię, to mu z pewnością dam wymijającą odpowiedź. Dlatego też niczyjej tajemnicy wiedzieć nie pragnę, chyba, że mi dobrowolnie powierzona zostanie. Ale co się tyczy don Estebana i żony jego, donny Izabelli, których, o ile uważam, nie znasz, to się czuję w obowiązku niektórych ci objaśnień o nich udzielić; może ci się to na co przyda. Don Esteban jest człowiekiem bogatym. Prowadził kiedyś różne operacye finansowe bardzo pomyślnie, to też dorobił się znacznego majątku. Za życia pierwszej żony prowadził dom otwarty, ale przed trzema laty, ożeniwszy się z młodą, piękną, dorodną kobietą, którą jedynie dla jej wdzięków poślubił, zerwał z całym światem, u nikogo nie bywa i nikogo nie przyjmuje, chyba w nadzwyczajnych okolicznościach; słowem, zamknął się w swym domu, jak żółw w skorupie. Powodem tego odosobnienia, jak mówią, mają być okoliczności krajowe, to jest, że należy do owej partyi moderatów, nie chcącej się narazić ani stronnictwu patryotycznemu, ani stronnictwu francuskiemu; a prawdopodobnie i jedno i drugie sobie narazi. Ale zostawmy mu jego przekonania; rzeczywistym bowiem powodem jego odosobnienia jest starość, gdyż ma on przeszło lat 50, a żonę. posiada młodą, połowy tego wieku nawet nie liczącą. Radby mieć dzieci, a tu tymczasem po trzech latach pożycia jakoś wcale się na to nie zanosi. Więc stał się chorobliwie zazdrosnym i każdego młodszego od siebie mężczyznę podejrzewa, że godzi na jego spokój małżeński. Ja sam początkowo bywałem w ich domu dość często, ale, poznawszy, co się święci, i nie chcąc biednej kobiety narażać na prześladowanie zazdrosnego męża, zerwałem z nimi wszelkie stosunki, i tylko zdaleka kłaniamy się sobie, gdy się spotkamy przypadkiem na ulicy. Ale nieprawdaż, don Pablo, że donna Izabella to w calem znaczeniu piękna i powabna kobieta?
— Ja tego nie uważam.
— Oj! bluźnisz, bluźnisz! chybaś jej się dobrze nie przypatrzył. Ona się zalicza do niewielu najpiękniejszych kobiet w Madrycie.
— Być może, ale mnie ona nie zachwyciła.
— Słuchaj, bratku, ja to widzę z twoich oczu, że gdyby tylko na ciebie kiwnęła paluszkiem, a ma śliczne paluszki, toby cię na drugi koniec świata poprowadziła.
— Tego nie wiem, ale bardzo wątpię.
— Chciałem cię tylko co do stosunków i stanowiska tych osób objaśnić. Mąż jest zazdrosny do szaleństwa i nie wzdrygnie się przed żadną zbrodnią, celem pozbycia się rzeczywistego czy mniemanego swej żony kochanka. Żona, Udręczona domowem pożyciem, możeby chętnie wybrała sobie jakiego młodego i przyjemniejszego pocieszyciela. A zatem w tych stosunkach staraj się być nadzwyczaj bacznym i ostrożnym.
Na drugi dzień, o godzinie umówionej, zeszliśmy się znów w kawiarni. Enrico oddał mi list do doktora, ale bawił krótko, wymawiając się bardzo pilnymi interesami. Odtąd już go ani na mieście, ani w kawiarni nie spotkałem; był to najlepszy dowód, że musiał Madryt opuścić.
Mając list do doktora, postanowiłem z niego zaraz skorzystać, następnego więc dnia już o 7-ej rano stawiłem się w jego mieszkaniu. Przyjął mnie zrazu zimno i szorstko, oświadczywszy z góry, że on wojskowych nic leczy, że na ten cel są lazarety wojskowe, ale, jak tylko przeczytał list don Enrica, natychmiast zmienił obejście się ze mną. Wybadał mnie szczegółowo, obejrzał moją ranę i zadecydował, że rana jest cokolwiek zaniedbana, ale w paru tygodniach starannej kuracyi wyleczoną być może; zauważył jednak przytem, że dotknięty jestem ważniejszą słabością, bo piersiową, która, jakkolwiek w danej chwili nie przedstawia niebezpiecznego charakteru, to jednakowoż wymaga zaraz systematycznej a przezornej kuracyi. Potrzebując mnie jeszcze dokładniej wybadać, zapowiedział mi swoją wizytę za parę dni rankiem w mojem mieszkaniu, tak, aby mnie jeszcze w łóżku mógł zastać. Nie przepisał mi żadnego lekarstwa, tylko zalecił dyetę i spokojność, dodając w końcu, że jeśli się podejmuje mojej kuracyi, to li-tylko czyniąc zadość życzeniu don Enrica, któremu nic odmówić nie jest w stanie.
Tegoż dnia, w czasie mojej nieobecności w. domu, przyniesiono karteczkę dla, mnie, zawierającą tylklo te słowa: „Jutro o 10-ej rano bądź w kościele Ś-go Andrzeja“.
Pismo było ręki kobiecej. Ponieważ nikogo nie znałem, a nie miałem tej zarozumiałości, że każda kobieta, byle tylko na mnie spojrzała, we mnie się zaraz, zakocha, więc łatwo się domyślić mogłem, że to wezwanie nie od kogo innego, tylko od donny Izabelli pochodzić mogło.
Przyszły mi zaraz na myśl słowa don Enrica; w pierwszej też chwili miałem zamiar nie stawić się na wezwanie, ale rozważywszy, że to jedyny jest sposób dowiedzenia się czegoś pewniejszego o Manueli, że donna Izabella, unikając niesłusznych podejrzeń swego małżonka, tylko w ten sposób może mnie oo do wielu szczegółów poinformować, postanowiłem o naznaczonej godzinie stawić się we wskazanem miejscu.
Kościół Ś-go Andrzeja położony jest w części miasta przez biedniejszą ludność zamieszkałą, wśród uliczek brudnych, krętych i wązkich, znacznie też jest oddalony od punktu, który zamieszkiwali małżonkowie d’Avilar; uważałem więc, że miejscowość dla tajemnej schadzki była dość zręcznie wybrana.
Przybywszy do owego kościołka na oznaczoną godzinę, zastałem ciche tylko nabożeństwo i niewiele słuchających go osób. Kilka kobiet klęczało na środku na rozesłanych matach. Stanąłem na boku przy jednym z bliższych wyjścia filarów, oczekując końca nabożeństwa. Po ukończeniu jedna z kobiet, czarno, ale bardzo starannie ubrana, w której łatwo poznałem donnę Izabellę, choć była zawoalowana szczelnie czarną jedwabną mantylą, przechodząc koło mnie, poruszeniem jej przesłała mi pozdrowienie, a wachlarzem dała lekki znak, ażebym szedł za nią. Będąc tak długi czas w Hiszpanii, znałem się już z tą manipulacyą i wiedziałem, że się zbliżać nie należy, tylko iść za osobą, która znak ten dała.
Donna Izabella szła, nie oglądając się; ja postępowałem za nią w pewnej odległości. Przeszedłszy tak kilka ulic, weszła w ciasny zaułek i zatrzymała się przed jednym domem niepokaźnej powierzchowności, obejrzawszy się na jedną i drugą stronę. Widząc mnie zbliżającego się, weszła do sieni; ja wszedłem za nią i znalazłem ją w końcu ciemnego korytarza, oczekującą mnie. Gdym się zbliżył, przywitała mnie uprzejmie, a rzekłszy: „Senior caballero, podaj mi rękę, będę ci przewodniczką w tych ciemnościach“, zaczęła ze mną wstępować powoli na wązkie schody, żadnym promykiem światła nieoświecone.
Wszedłszy tak na drugie piętro, zapukała do drzwi, które się natychmiast otworzyły. Weszliśmy do ciemnego przedpokoju, z którego wprowadziła mnie do niewielkiego saloniku, oświetlonego jednem tylko oknem i dosyć skromnie umeblowanego. Wchodząc do tego mieszkania. nie widziałem nikogo, ktoby nam drzwi otworzył, prawdopodobnie osoba je otwierająca ukryła się za drzwiami ciemnego przedpokoju i zamknęła je, gdyśmy już byli w saloniku.
Donna Izabella, odrzuciwszy z twarzy mantylę, siadła na sofie i wskazała mi miejsce obok siebie.
— Senior caballero — rzekła — muszę ci się przedewszystkiem wytłómaczyć z mojego postępowania. Mam męża najzacniejszego w świecie człowieka, ale który przytem jest nadzwyczaj podejrzliwy i zazdrosny. Ponieważ tu chodzi o interes mojej najlepszej przyjaciółki, donny Manueli, a mam w tym przedmiocie dużo z panem do pomówienia, nie mogąc pana przyjąć w domu dla poufalszej z nim rozmowy, bez ściągnięcia na pana i na siebie jakiej nieprzyjemności ze strony podejrzliwego małżonka, musiałam się chwycić tego jedynego środka, aby się z panem bliżej porozumieć.
— Ale czy seniora za bardzo się nie narażasz? — rzekłem.
— Mieszkanie, w którem jesteśmy — odpowiedziała — należy do osoby pewnej, mojej dawnej duegny, i tak jest zabezpieczone, że ani panu, ani mnie najmniejsze nie grozi niebezpieczeństwo. Ostrożności z mojej strony są ściśle zachowane, nawet kartka, którą pan odebrałeś, nie była pisana moją ręką. Wprawdzie schadzka nasza ma pozór bardzo podejrzany, ale cóż robić?... liczę na pańską dyskrecyę.
To mówiąc, roześmiała się i ukazała dwa rzędy pięknych białych ząbków, regularnie osadzonych w karminowych dziąsłach. Nie były to ząbki okrągłe, perełkowate, które uśmiechowi niewieściemu tyle wdzięku dodają, ale były to zęby dosyć duże i ostre, które robiły wrażenie, że mogą nie tylko pokaleczyć, ale nawet rozszarpać.
Ubiór donny Izabelli był czarny, ale elegancki i z pewną kokieteryą wszystkie formy ciała uwydatniający.
— Teraz — mówiła, donną Izabella — przystąpmy do rzeczy. Przed rokiem miałam, list od Manueli, w którym mi obszernie opisywała swą przygodę w Saragossie i o nieznajomym obrońcy, który jej honor i życie ocalił, a co ważniejsza, dopomógł uratować od niechybnej niewoli największego bohatera swojego czasu, jakim był Palafox, obrońca Saragossy; dodała, że uważałaby;się za najszczęśliwszą, gdyby kiedy zdarzyła się jej sposobność owemu swemu obrońcy wywdzięczyć się. W późniejszej jej korespondencyi, kiedy się dostała w walencyańskie, już o tem żadnej wzmianki nie było, dopiero list ostatni, który przed niedawnym czasem otrzymaliśmy, w krótkich ale gorących wyrazach polecał nam młodego człowieka, który z jej rekomendacyi w naszym domu ma się przedstawić wkrótce, a który właśnie jest owym obrońcą z Saragossy. Żałuję bardzo, że tego listu nie mogę panu pokazać, ale mąż mój go schował. Nie chciałam się o niego dopominać, żeby nie zwrócić jakiego podejrzenia, ale, jak wyżej nadmieniłam, słowa tego listu i ta okoliczność, żeś pan żadnej z naszej strony nie chciał przyjąć pomocy, a tylko pragnąłeś powziąć wiadomość o Manueli, dały mi dużo do myślenia, czy się pomiędzy wami jakie serdeczniejsze nie zawiązały stosunki. Zresztą, cóż niepodobnego? Pan jesteś młody i przystojny mężczyzna, ona piękna i pełna egzaltacyi kobieta, to dla miłości gotowy materyał. Jeżeli więc chcecie, żebym się gorliwie waszym losem zajęła, to potrzebuję z najdrobniejszymi szczegółami wiedzieć wszystko, co dotąd zaszło pomiędzy wami.
Ton pewnej życzliwości i poufałości, z jakim te słowa wymówiła, skłoniły mnie, że jej całą historyę z najdrobniejszymi szczegółami opowiedziałem, jak również nasze na przyszłość zamiary i nadzieje, to jest zjechania się i spotkania w Madrycie, i połączenia węzłem małżeńskim.
— Ponieważ Manuela jest jeszcze tak młoda, niedoświadczona, a przy tem zakochana — rzekła donna Izabella — nic więc dziwnego, że nie dostrzegła trudności, jakie w przeprowadzeniu tych zamiarów nastręczyć się mogą. Naprzód, przybycie do Madrytu w obecnej chwili nie jest tak łatwe; osoby, które potrzebowały dostać się z Walencyi do Madrytu lub odwrotnie, walczyć musiały z największe mi trudnościami, a nawet niebezpieczeństwem. Ale ważniejsze jest to, że, chociaż Manuela nie ma rodziców, to ma krewnych, którzy; nad nią mają opiekę. Manuela jest dziedziczką dosyć znacznego majątku; czy on w obecnym czasie przynosi jakie dochody, tego objaśnić nie umiem, ale właśnie ten majątek jest w ręku jej krewnych i ci nie będą zapewne chcieli z rąk go wypuścić. Z pewnością nawet zrobili już projekt połączenia Manueli z którym z jej bliższych lub dalszych kuzynów, aby majątek w rodzinie zachować. Gdybyś caballero był Hiszpanem, wszelkie te, trudności dałyby się łatwo usunąć, ale że jesteś cudzoziemcem, a co ważniejsza, wrogiem, który z bronią w ręku walczy przeciw naszej ojczyźnie, sam możesz więc osądzić, ile tu i jak ważnych przeszkód może się znaleźć do zwalczenia.
Spostrzegłszy jednak, że ta jej przemowa przykre na mnie zrobiła wrażenie, zwróciła się więcej ku mnie i niby niechcący założyła nogę na nogę, tak że mogłem admirować jej piękną, małą nóżkę, w ciemny zgrabny ujętą trzewiczek, i poufale rzekła do mnie:
— Ale nie martw się tem, don Pablo. Jesteś mężczyzną i chłodniej się możesz, zapatrywać na rzeczy. Ja wypowiedziałam ci tylko moje w tym względzie obawy; przecież tu niema nic jeszcze straconego, a bądź pewien, że z mojej strony wszelkich dołożę starań, ażeby wasze zamiary doprowadzić do skutku.
Podziękowałem donnie Izabelli i wyraziłem nadzieję, że jeśli jest tak dobrze dla nas usposobiona, to mi zapewne nie odmówi zajęcia się przesłaniem mojego listu do Manueli.
— I owszem, z największą chęcią — odrzekła. — Ale wiadomo panu, jak dziś wynalezienie osoby, któraby się tego podjęła, jest trudne. Pan, który jesteś wojskowym i masz stosunki ze swymi kolegami, mógłbyś łatwo tę trudność usunąć.
Przerwała, spojrzawszy mi bystro w oczy.
— Jakim to sposobem? — spytałem.
Zawahała się chwilkę, a potem rzekła:
— Gdybyś nam dał dokładną wiadomość o sile! i rozmieszczeniu wojsk francuskich na drogach, prowadzących do Walencyi.
— Tego uczynić nie mogę — rzekłem — bo to jest tajemnicą sztabu, do której nie jestem przypuszczony. Ale chociażbym ją nawet znał przypadkiem, honor wojskowy nie pozwoliłby mi jej wyjawić.
— Jeżeli tak, to co innego — rzekła, źle pokrywając pewne niezadowolenie. — Jak się znajdzie sposobność przesłania listu do Manueli, mąż mój pana zawiadomi. Pisząc jednak, staraj się pan być zwięzłym i umiarkowanym w swoich wyrażeniach, aby nie narazić ani osoby, list przenoszącej, ani tej, do której będzie adresowany.
Na tem skończyło się posiedzenie.
Wyprowadzając mnie do sieni, donna Izabella zaleciła mi, abym się dobrze przypatrzył i zauważył dom, z którego wychodzę, bym w razie następnej schadzki z łatwością mógł do niego trafić. Nauczyła mnie przytem, jak mam pukać do drzwi mieszkania, aby mi otworzono.
Trzeciego dnia doktor, z całą punktualnością niemiecką, o godzinie 7-ej rano zjawił się w mojem mieszkaniu. Zastał mnie w łóżku i zajął się natychmiast szczegółowem i troskliwem zbadaniem stanu mego zdrowia. Zapewnił mnie w końcu, że niebezpieczeństwa niema, ale że stan płuc moich wymaga dłuższej, powolnej i umiejętnej kuracyi. Przedewszystkiem zalecił zmianę mieszkania. Mieszkałem bowiem w blizkości Plazza Major, w miejscu dosyć zacieśnionem i ruchliwem, doktor tymczasem uważał, że potrzebuję jak najwięcej powietrza i spokojności, i że najdogodniejszą dla mnie miejscowością będą okolice Buen-Retiro.
W końcu dodał, że on w swoim domu na Prado ma wolny pokój, wprawdzie na drugiem piętrze, ale z rozległym widokiem na ogrody i oknami ku północy, co w czasie letnich upałów jest dla mnie bardzo pożądanem, — że ten pokój może mi ustąpić, co nadto da mu sposobność częstszego mnie odwiedzania, i badania postępów mojej kuracyi. Ponieważ warunki, jakie mi doktor podał, wydały mi się bardzo przystępnymi, więc chętnie zgodziłem się na jego propozycyę.
Zmiana kwatery i przeniesienie się do domu doktora pociągnęły za sobą i czasu niemało i dosyć zachodu. Trudności, jakie się nastręczyły, dzięki moim kolegom rodakom, dały się usunąć, a niemało się przyczyniło do tego nadesłane świadectwo przez mego pułkownika z Saragossy, który wysokie przyznawał mi zalety. To mi następnie dało możność tymczasowego pomieszczenia się przy sztabie króla Józefa, gdzie przez wzgląd na stan mego zdrowia i potrzebę radykalnej kuracyi zajmowano mnie niezbyt utrudzającą, pracą biurową.
W tym też czasie miałem wiadomość i od mojej matki, a co mnie w niej najbardziej ucieszyło, to to, że ode mnie pierwszego się dowiedziała, o mojej ranie, niewoli i oswobodzeniu. Polecała mnie w swym liście Opatrzności Boskiej, która tak wyraźnie czuwała nade mną, a choć przebijało się z jej pisma, że nie wszystkiemu, com jej donosił o sobie, wierzyła, i że gdyby tylko podróż do Madrytu nie była tak daleka i z tylu trudnościami połączona, byłaby pośpieszyła do mnie, by mnie pielęgnować, to zauważyłem jednak w jej liście pewne uspokojenie, o które mi właśnie chodziło, i tę nadzieję, że się z Madrytu nie ruszę, dopóki mojej dymisyi nie przeprowadzę.
W parę tygodni po pierwszej schadzce z donną Izabellą odebrałem wezwanie na drugą. Stawiłem się znów punktualnie na godzinę naznaczoną, i zastałem już w mieszkaniu donnę Izabellę, jeszcze wykwintniej ubraną, aniżeli poprzednio. Tym razem rozwinęła cały arsenał sztuk niewieścich. Przyjęcie było nadzwyczaj uprzejme. Nóżka, rączka, gors przysłonięty cienką koronką, uśmiech, oczy podmalowane, niezwykły blask dające, włos misternie utrefiony, skropiony esencyami odurzającemi — wszystko to było użyte z pewnym odcieniem wykwintnej kokieteryi.
W innych warunkach nie zaręczam, czybym się potrafił oprzeć tak wielu pokusom, ale w obecnej chwili nie umiałem odgadnąć, o co tu właściwie chodziło. Czy donna Izabella chciała mnie dla siebie pozyskać? czy też podstępnie doprowadzić do wyznania jej miłości, aby mi wyrzucić niewiarę i zdradę względem Manueli? Tego nie wiedziałem. Zauważyłem tylko, że ona nie bardzo była chętna tym naszym stosunkom i że w jej postępowaniu była jakaś dwuznaczność, potwierdzająca moje przypuszczenia. Postano wiłem więc mieć się mi baczności.
Oświadczyła mi zaraz na wstępie, że z nie bardzo dobremi przybywa wiadomościami; wprawdzie od Manueli nie miała listu, ale z boku ją doszły niepokojące wieści.
Nie wiadomo jakim sposobem, miała wyjść na wierzch sprawa mojego przechowywania się i oswobodzenia. Tej sprawie miano nadać wysoką doniosłość, zrobiwszy mnie ważną osobistością wojskową, która miała na celu zbadanie miejscowości i środków podbicia Walencyi. Stąd władze patryotyczne gorliwie zajęły się tą sprawą, aresztowały wiele już z tej racyi osób i niewątpliwie byłoby to spotkało i Manuelę, gdyby nie była wcześniej ostrzeżona i nie udało jej się uratować ucieczką; że zdaje się, iż jest obecnie w królestwie Murcyi, ale w jakiej miejscowości, nie wiadomo. Zakończyła pytaniem, co ja teraz zamierzam przedsięwziąć i jakiej rady mógłbym w tych okolicznoiściach udzielić.
Oświadczyłem, że, gdybym był nie zaufał jej pośrednictwu, to znalazłbym radę i dobrą i skuteczną (przyszedł mi na myśl don Enrico), ale dziś, gdy nie wiem wcale o miejscu pobytu Manueli, to jestem zupełnie bezradny. Prosiłem więc tylko donny Izabelli, aby list, który jej prześlę, mógł być doręczony Manueli jakimkolwiek sposobem. Obiecała zająć się tem gorliwie, nie zaręczając jednak za skutek. Rozstaliśmy się cokolwiek na chłodno.
Przeniósłszy się do domu doktora i mając z nim codzienne stosunki, stałem się jego stałym domownikiem. Przepędzałem najczęściej wieczory u niego, gdyż doktor bardzo mnie polubił i ciągle zapraszał. Doktor był człowiekiem wysoko wykształconym, a przez swoje stanowisko lekarskie miał zawsze wiele rzeczy do opowiadania. Oboje z żoną już nie młodzi, mieli w domu tylko najmłodszą dwunastoletnią córkę, Marykitę; starsze trzy były już zamężne i mieszkały na prowincyi. Marykita, jako najmłodsza, była faworytką obojga małżonków.
Było to dziewczę, jak na swój wiek, bardzo wyrosłe; wzrostem równała się prawie matce, dosyć słusznej osobie, ale jej powierzchowność dziecinna świadczyła, że jeszcze najmniej parę lat potrzebuje do zupełnego sformowania się. Typ jej fizyonomii był germański, ściągły, biały, z jasnymi włosami, ale oczy miała żywe, czarne, zdradzające przymieszkę krwi południowej; rysy były ładne i zapowiadające w przyszłości piękność znakomitą. Obok tych zalet fizycznych, była to dziewczyna bystra i bardzo pojętna, a przytem serca najlepszego. Ojciec chciał jej dać wyższe wykształcenie, niż odbierały kobiety hiszpańskie, naogół mało kształcone, brała więc prywatne lekcye kilku przedmiotów. Ofiarowałem się uczyć ją po francusku, w czem miała już niezłe początki; moja też propozycya, chętnie została przyjęta.
Ale Marykita była psuta pieszczotami ojca i matki, a przytem żywa, jak iskra; wesołością, swobodą i pustotami swemi ożywiała dom rodziców nader spokojny i poważny. Matka strofowała ją od czasu do czasu, ale ojciec, pobłażliwy na jej wybryki, śmiał się tylko, jeśli i jemu samemu jaką psotę lub figla splatała. Jego admonicye kończyły się zwykłe poklepaniem po ramieniu, lub ujęciem policzka we dwa palce na sposób niemiecki.
Marykita ze mną nadzwyczaj szybko się spoufaliła. Nie mając brata, chciała mnie uważać za swego starszego braciszka, któryby się z nią gonił, skakał, śmiał, szalał, wadził, godził, słowem — któryby jej służył do zabawy. Szturchnąć, popchnąć, spsocić coś, a potem pogłaskać lub pocałować, to ją nic a nic nie kosztowało; robiła to wszystko bez najmniejszego namysłu i zastanowienia, a jeśli matka zrobiła jej jaką uwagę, to odpowiadała: „Kiedy ja go kocham“. — „To tem więcej — mówiła matka — kiedy go kochasz, nie powinnaś mu dokuczać“. Napomnienia matki skutkowały zaledwie jakie pół godzinki, poczem Marykita, znowu robiła swoje. Ja śmiałem się tylko z tych figielków młodego dziewczęcia, co starego ojca, wielce cieszyło. Tak sobie przeżyliśmy parę miesięcy, a obok tego nauka języka francuskiego szła bardzo dobrze.
Lato było gorące, upały nieznośne, tak, że w dzień niepodobna było pokazać się na ulicy. Dopiero wieczorem, gdy słońce zaszło, a powiał jeszcze ożywczy wietrzyk od gór Guadarama, cała ludność wtedy wyległa na ulice, lub rozpraszała się po ogrodach i przechadzkach publicznych.
Doktorowa z córką zwykły też po zachodzie słońca wychodzić na Prado; ja towarzyszyłem im często w tych wycieczkach. Po godzinie przechadzki wracaliśmy do domu, bo to był czas, w którym i doktor że swoich wizyt powracał do siebie.
Było to jakoś w końcu sierpnia. Wyszliśmy wcześniej z doktorową na przechadzkę, bo powietrze było dosyć świeże. Zrobiliśmy kurs niemały. Doktorowa, czując się zmęczoną, przysiadła na ławeczce, ale Marykicie chciało się jeszcze spacerować i męczyła mnie, aby koniecznie z nią obejść tę część Prado, którą „Salonem“ nazywają. Przystałem na to, z warunkiem, że będzie się zachowywała nie jak dziecko, ale jak dorosła osoba. Przyrzekła mi to solennie i poszliśmy.
Dnia tego było jakieś widowisko publiczne w innej części miasta, to też publiczność tłumnie tam pociągnęła, tak, że w tej części Prado bardzo mało było osób, a jeszcze mniej powozów. Szliśmy sobie z Marykitą pod rękę aleją i zbliżaliśmy się do placu Fuente de Cibelos, jako kresu naszej przechadzki. Marykita przez cały czas zachowywała się nader poważnie. Gdyśmy już dochodzili do owego placu, z ulicy Alcala, wyjechał powóz odkryty, w którym siedziała jedna tylko dama, i zawrócił na Prado, tak, żeśmy się znaleźli naprzeciwko — tylko linia drzew, stanowiących aleję, nas odgradzała.
— Platrz! patrz! — zawołała Marykita — jak ta dama bystro nam się przypatruje.
Zwróciłem oczy na powóz, który nas właśnie mijał, i poznałem siedzącą w nim donnę Izabellę. Ukłoniłem jej się, ona ukłon oddała, z lekkiem pogrożeniem paluszkiem.
— Ty ją znasz, Pablo? — spytała Marykita.
— Znam.
— Musi to być bardzo niedobra, kobieta.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Bo ma takie oczy szkaradne.
— Mnie się zdaje, że piękniejsze od twoich — odpowiedziałem, przekomarzając się.
— O, bardzo przepraszam! Moje są piękniejsze. Jej wzrok to taki ostry, jakby nim chciała przebić i mnie i ciebie.
Ponieważ doszliśmy do kresu naszej przechadzki, więc zawróciliśmy. Donna Izabella, wychyliwszy się z powozu i ujrzawszy nas powracających, kazała furmanowi zawrócić, żeby się znów z nami twarz w twarz spotkać, a właściwie pewno, żeby się, o ile zmrok pozwalał, przypatrzyć osobie, którą prowadziłem.
Marykita, ujrzawszy powóz wracający, rzekła:
— Czy widzisz? Ona powraca. Ja jej muszę jakiego figla zrobić.
Ponieważ to nie było nic niepodobnego dla Marykity, która największą niedorzeczność była gotowa zrobić, aby zapobiedz temu, użyłem wszelkich morałów, przedstawiając jej niewłaściwość czegoś podobnego, zwłaszcza w miejscu publicznem. Ale był to groch na ścianę. Skoro powóz zbliżył się tak, że miał nas mijać, a donna Izabella wychyliła się z niego, by się lepiej przypatrzyć mojej towarzyszce, Marykita nagle zwróciła się do mnie, objęła za szyję i w twarz głośno pocałowała.
— O! teraz jestem pewna, że ona pęknie ze złości.
I zaczęła się śmiać z całego serca.
Donna Izabella poruszeniem tylko głowy starała się objawić mi swoje niezadowolenie.
Zgromiłem Marykitę ostrymi wyrazami i zapowiedziałem, że się rodzicom poskarżę.
— Nie potrzeba — rzekła — ja im to sama opowiem.
I nim doszliśmy do ławki, na której siedziała doktorowa, już zdaleka zaczęła matce opowiadać całe zdarzenie.
Naturalnie, matka zgromiła ją za to, a Marykita przez jakiś kwadrans zdawała się być skruszona, i na tem się skończyło.
Następnego dnia żebraczka, która często dom nasz odwiedzała, doręczyła mi kartkę, naznaczającą schadzkę na dzień następny w miejscu umówionem.
Spodziewałem się tego, i stawiłem się punktualnie na czas oznaczony. Zastałem już donnę Izabellę bardzo elegancko ubraną, ale z daleko mniejszą kokieteryą, niż poprzednim razem. Przypuszczałem, że zacznie się od wymówek, ale nie. Przyjęła mnie tylko daleko chłodniej, niż zwykle, i dodała, że, mając przed paru dniami wiadomość od Manueli, czuła się w obowiązku udzielić mi jej.

— Czy pan znasz pismo Manueli? — spytała.

— Czy pan znasz pismo Manueli? — spytała.
— Nie, nie znam. Nigdy go nie widziałem.

— Oto jest list.
Z temi słowy oddała mi karteczkę, którą z za swego gorsu dobyła.
Pożerałem oczyma to pismo i kilkakrotnie je odczytałem.
List ten zawierał w części opis wypadków, znanych mi z dawniejszego opowiadania donny Izabelli, dalszy zaś ciąg był następujący:
„Na szczęście, udało mi się ratować ucieczką, chroniąc się od prześladowania, a może nawet i gorszych następstw. Na teraz jestem bezpieczna, znalazłam bowiem opiekuna, zajmującego wysokie stanowisko w obronie sprawy narodowej, który się szczerze zajął moim losem i osłonił mię swoją możną opieką. Wprawdzie ta opieka nie jest bezinteresowna: musiałam przyrzec, że mu oddam swoją rękę; uprosiłam sobie tylko czas sześciomiesięczny do namysłu; skoro ten czas przejdzie, jeżeli uczucie wdzięczności nie weźmie górę nad innemi niemi uczuciami, to może wstąpię do klasztoru. Com dotąd uczyniła, tego nie żałuję, bo to uważałam za świętą moją powinność. Doznawszy jednak tylu zawodów i z sercem głęboko zranionem, oczekiwać będę od czasu, a więcej jeszcze od Najświętszej naszej Opiekunki del Pilar, czy mi nie ześle pociechy i uspokojenia“.
W całym tym liście o mnie i o naszej miłości nie było najmniejszej wzmianki, a o zawodach, o jakich wspominała Manuela, nie umiałem sobie na razie zdać sprawy.
— Czy mogę list ten zatrzymać? — spytałem.
— O, nie! on jest moją własnością — odrzekła.
Oddałem więc list donnie Izabelli, która, odbierając go, zapytała z pewnym odcieniem ironii:
— Cóż senior mówisz o tym liście?
— Że kobiety — odrzekłem z goryczą — lubią robić igraszkę nawet z najświętszego uczucia.
— Jesteś senior niesprawiedliwy. Postaw się w położeniu Manueli, a zobaczysz, że w tych ciężkich okolicznościach, w jakich się znalazła, nie jedną przyjemność należało poświęcić, by pójść za głosem zdrowego rozsądku. Zupełnie znów jest inne stanowisko tych, którzy, niczem nienagleni, szukają sobie lekkich rozrywek, z zapomnieniem najuroczyściej danych przyrzeczeń.
— To jest do mnie przymówka, senioro?
— Bez wątpienia. Po tem, co widziałam onegdaj, przyszłam do przekonania, że senior nie jesteś tak zbytnim rygorystą i że w każdym razie potrafisz sobie życie uprzyjemniać.
— Ależ to jest zarzut najniesprawiedliwszy! Osoba, z którą szedłem, jest jeszcze najkompletniejsziem dzieckiem.
— Tak, tylko, że temu dziecku niewiele brakuje, aby zostać nader poważną kobietą.
Na tę złośliwość, z umyślnym przyciskiem wymówioną, odrzekłem z oburzeniem:
— Seniora pozwolisz, że cię pożegnam.
— O, ja pana nie zatrzymuję. Ja to dobrze pojmuję, że milsze mu być może towarzystwo pięknej blondynki, która go może teraz z niecierpliwością oczekuje.
Rozstaliśmy się bardzo cierpko. Ukłoniłem się tylko z daleka i wyszedłem. Odtąd nie widziałem już donny Izabelli.
Wróciwszy do domu i zastanawiając się nad treścią listu Manueli, przychodziłem do tego przekonania, na co narazie nie zwróciłem uwagi, że list ten mógł być podrobiony; że może cała ta historya o prześladowaniu, ucieczce i znalezieniu możnej opieki przez Manuelę jest wymysłem donny Izabelli, która jest skończoną intrygantką, pragnącą od samego początku użyć wszelkich sił, sztuk i fortelów, by nasz związek osłabić i nie dopuścić zamierzonego połączenia.
Tymczasem nadszedł miesiąc wrzesień. Doktor, uważając stan mego zdrowia już za znacznie polepszony, choć jeszcze złe nie zostało stanowczo usunięte, radził mi usilnie, abym Madryt opuścił, gdyż powietrze w nim, zmienne jesienną i zimową porą, dla cierpiących piersiowo jest bardzo niebezpieczne; najmniejsze zaziębienie mogłoby mnie nabawić choroby nieuleczalnej. Radził więc, aby, korzystając z czasu pięknego, przenieść się do południowej Hiszpanii, do Andaluzyi, gdzie samo powietrze, bez żadnych już lekarstw, dokona zupełnego mego uzdrowienia.
Podczas mego pobytu w domu doktora, cały czas wolny, którego miałem sporo, używałem na przypominanie sobie nauk, odnoszących się do inżynieryi, którą już znałem nieźle, a przy pomocy książek i kolegów ze sztabu przygotowałem się dostatecznie do złożenia egzaminu. Ponieważ oficerów tej broni armia, rozproszona na wielu punktach ciągle potrzebowała, a nie było ich nigdy dostatecznej liczby, z wszelką więc łatwością uzyskałem pozwolenie złożenia egzaminu i otrzymałem nominacyę kapitana inżynieryi. Myślałem więc już teraz na seryo o przeniesieniu się na południe Hiszpanii, do czego też wkrótce nadarzyła się sposobność, gdy generał Sebastiani, stojący w Maladze, zażądał posiłków, a szczególniej oficerów dla swojego korpusu. Zostałem więc przeznaczony do jego sztabu i zaraz opuściłem Madryt, wraz z oddziałem, wysłanym dla wzmocnienia wojsk południowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.