Manuela/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Manuela
Podtytuł Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii
Redaktor Artur Oppman
Wydawca Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp.
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Oddział nasz, dążący z Madrytu przez, góry Sierra-Morena do Malagi, późnym wieczorem, wrześniowym r. 1810-go zatrzymał się na wypoczynek w leżącej na naszej drodze i znajdującej się już w rękach francuskich Grenadzie.
Przedstawiwszy się nazajutrz świeżo mianowanemu genenałem francuskim komendantowi i zarazem gubernatorowi miasta, wystąpiłem jednocześnie z prośbą, aby mi pozwolił przez jakie trzy dni pozostać w Grenadzie dla wypoczynku po długim i utrudzającym marszu oraz, zwiedzenia Alhambry. Generał, człowiek bardzo uprzejmy, udzielił mi pozwolenia z największą chęcią.
Trzy dni zbiegły, jak chwila. Trzeba było iść do komendanta, podziękować mu i pożegnać. Właśnie, kiedym się tam wybrał, na rogach ulic dostrzegłem olbrzymie afisze, na których wyczytałem wielkiemi literami wydrukowane: „Toros“, to jest zapowiedź wałki byków, która się miała za trzy dni odbyć w miejscowym cyrku. O tych walkach słyszałem wiele — Hiszpanie z zachwyceniem o nich opowiadali, wzdychając do jak najprędszego ich powrotu. Z wojną bowiem te przedstawienia, ustały w całej Hiszpanii; zdumiony też byłem, jakim sposobem dało się to przeprowadzić w Grenadzie, a ponieważ może to była jedyna sposobność, nastręczająca mi się, by zobaczyć walkę byków, postanowiłem więc korzystać z dobrego usposobienia generała i, bądź co bądź, choćby z, narażeniem się na jego niezadowolenie, wyprosić sobie dalsze trzy dni pobytu w Grenadzie.
Przybywszy do komendanta, rozpocząłem od podziękowania mu za dane mi pozwolenie zwiedzenia Alhambry.
— Panie generale — rzekłem po chwili rozmowy — lubo z wielką nieśmiałością, ale postanowiłem wystąpić do niego z nową jeszcze prośbą.
— Cóż to takiego?
— Czybyś mi pan generał nie pozwolił jeszcze przez dni trzy pozostać w Grenadzie? Wyczytałem bowiem na afiszach, że ma się tu odbyć walka byków, a ponieważ nigdy jej nie widziałem, przeto radbym z tej tak niezwykłej sposobności korzystać.
— Ależ z największą chęcią do tej pańskiej prośby się przychylam. I ja również, jak pan, ciekawy jestem zobaczyć to widowisko, tem więcej, że jest to po części moje dzieło, tylko nie wiem; jak mi się ono uda. U mnie co tydzień zbierają się tertulie. Na jednej z nich damy miejscowe, wysławiając dawne walki byków, dały mi poznać, jak byłyby szczęśliwa, gdyby ta zabawa mogła być przywrócona. Przez grzeczność przyrzekłem im, że się o to postaram. Zwołałem więc naradę w tym celu z zamożniejszych tutejszych mieszkańców, z alkadem na czele, a znalazłszy w nich chętny do tego współudział, zabraliśmy się do dzieła. Trudności do zwalczenia znalazło się nie mało. Wiesz plan zapewne, że z powodu śmierci Jose Delgado, sławnego i ulubionego torreadora, który w 1801 r. w Madrycie przez byka w straszny sposób rogami został na śmierć zakłuty, rząd ówczesny nakazał zamknięcie wszystkich amfiteatrów. Duchowieństwo nawet, idąc wtedy za prądem, wyrabiającym się przeciwko tauromachii, odmówiło spowiedzi, rozgrzeszenia i pogrzebu chrześcijańskiego tym, którzyby w walce byków życie utracić mieli. Następnie przyszły wypadki wojenne, które o przywróceniu tej zabawy pomyśleć nie dały. Najważniejszą więc rzeczą było, by skłonić duchowieństwo do cofnięcia swego zakazu i przysłania do amfiteatru w czasie walki byków spowiednika, bez czego ani jednego człowieka nie bylibyśmy, dostali do tak zwanej quadrilli. Ten punkt po niejakim oporze dał się wreszcie załatwić; o dostanie byków nie było trudności, bo Andaluzya tysiące ich i to najlepszych produkuje. Ale największą trudność przedstawiało zebranie quadrilli, to jest, że się tak wyrażę, trupy artystów, składającej się z matadora, którego tu zowią: „primer espada“, jego pomocnika, picadorów, banderillerosów i chulillosów[1]. Co oni za funkcye pełnią, tego panu dziś objaśnić nie potrafię, — poznamy to, gdy będziemy widzieli. Dodać tylko muszę, że do zwerbowania tej trupy trzeba było znaleźć ze dwudziestu ludzi i tyle wiem, że mnie to grubo kosztuje, a bardzo rad będę, jeżeli fiasca nie zrobimy.
Zapraszał mnie nawet generał do swojej loży, ale mu podziękowałem, oświadczywszy, że będę chciał sobie takie miejsce wynaleźć, któreby mi dało sposobność bliższego przypatrzenia się i artystom i publiczności. Cyrk w Grenadzie jest drugorzędny, mogący jednak z łatwością pomieścić około 6000 widzów. W dniu oznaczonym, na parę godzin przed rozpoczęciem widowiska, zaczął się zbierać tłum różnobarwny, ludności nie tylko z miasta, ale i z okolic przybyłej, zajmując wcześniej jak najdogodniejsze miejsca. Ja postarałem się dla siebie o bilet do ławki niżej lóż będącej i blizkiej miejsca, gdzie się poczyna druga połowa amfiteatru, dla ludu przeznaczona, tak, abym mógł się dokładnie przypatrzyć całej publiczności i klas wyższych, i klasy mniej zamożnej. Strona słoneczna cyrku, przeznaczona dla klasy mniej zamożnej, wcześnie zaczęła się napełniać publicznością. Starzy, młodzi, kobiety, dzieci, wszystko się cisnęło licznemi przejściami, aby co rychlej lepsze zająć miejsca — Dla utrzymania, porządku, na placu zwanym Plaza de los Toros, w pewnej odległości od cyrku, stanęło pod bronią parę batalionów piechoty i szwadron kawaleryi, przy cyrku zaś kręcili się liczni żandarmi i alguazile, t. j. wykonawcy rozkazów władzy. Z napływem widzów rozpoczęło się przedwstępne widowisko, może jeszcze ciekawsze, niż sama walka byków, to jest cały ten lud, uchwycony w swojej naturze, ze wszystkimi objawami swego gorącego temperamentu, dopominający się głośno wypełnienia swoich życzeń i wymagań. Obok głośnej rozmowy i gwaru ciągle rosnącego, dawały się jeszcze słyszeć najrozmaitsze między publiką instrumenty, jak piszczałki, świstawki, trąbki, grzechotki i t. p., których dziką harmonię zdwajały jeszcze przeraźliwe krzyki roznosicieli pomarańcz, wody źródlanej i różnych łakoci. Do tego dzikiego i ogłuszającego hałasu łączył się szelest tysięcy wachlarzy i pstrych chorągiewek, w ciągłym ruchu będących, tak w ręku kobiet, jak i wielu mężczyzn, ochładzających się tym sposobem od żaru słoneczych promieni, tysięcy nadto rąk, wyciągających się co chwila, by chwytać w lot pomarańcze, które przekupnie z nadzwyczajną zręcznością z areny każdemu choćby na najwyższym gradusie żądającemu prosto w otwarte ręce rzucali, odbierając w ten sam sposób zapłatę. Ten hałas mnóstwa głosów i różnych instrumentów, ta ruchliwość całej tej masy jaskrawymi błyszczącej kolorami, przedstawiała dla nieoswojonego z podobnym widokiem obraz dziwnie fantastyczny i chaotyczny. Odezwały się wreszcie trąby. Generał, otoczony swoim sztabem, i naczelny alkad miasta ukazali się w loży królewskiej, balkon zaś zajęli corregidor, niektórzy członkowie ajuntamentos, sędziowie walki i oficerowie wojska, konsystującego w Grenadzie. W zgromadzeniu nastało uroczyste milczenie. Za drugim i trzecim trąb sygnałem muzyka, zagrzmiała marszem tryumfalnym, w którym bębny i puzony główną odgrywały rolę, otwarły się na oścież dwie boczne bramy i wśród frenetycznych oklasków i głosów radosnych tłumu wystąpiła, na, arenę quadrilla. Orszak otwierało dwóch na dzielnych andaluzyjskich rumakach alguazilów, w staro-hiszpańskim stroju, czarnych koletach z białymi, sztywno stojącymi, karbowanymi kołnierzami, czarnych jedwabnych spodniach u dołu obcisłych, a wyżej bufiastych, w krótkich płaszczykach i beretach z czarnemi piórami. Każdy z nich miał miecz przy boku i rycerską zachowywał postawę. Biada, jeżeliby się zachwiał w strzemionach: wyśmianoby go i wygwizdano chórem. Starszy z nich po trzykroć podprowadzał quadrillę przed lożę generała, a z powagą odkrywszy głowę, skłonił się, prosząc o pozwolenie rozpoczęcia widowiska. Za nim, na dany sygnał przez trąby, zatrzymał się z uszanowaniem cały orszak, odkrywając również głowy. W orszaku szli na czele dwaj ma ta do rowie, to jest, jak ich w Hiszpanii nazywają, pierwszy i drugi espada; głównym był niejaki Jose Nunioz, a jego pomocnikiem i w razie potrzeby zastępca — Pedro di Sevilla. Nunioz miał jasną, fioletową kurtkę jedwabną (bolero) z naramiennikami, gęsto wyszywaną złotym szamerunkiem, z mnóstwem takichże guzików; do tego odpowiednią kamizelkę, krótkie obcisłe jedwabne do kolan spodnie, z boku wzorzysto złotem i jedwabiem przeszywane, szeroki ponsowy pas jedwabny, białe jedwabne pończochy i eleganckie trzewiki z bandażami i tręzlami złotemi. Jego pomocnik również bogato był ubrany, z tą jednak różnicą, że wszystkie ozdoby nie złotem, lecz srebrem były naszywane. Obadwaj mieli na głowie berety andaluzyjskie z pomponami i fontaziami, a ich długie włosy, zczesane z czoła, ujęte były w warkocz, z tyłu głowy na plecy spadający. Za nimi postępowali banderillerosi i chulillosi, podobnie, ale mniej bogato i jaskrawo przybrani; ci ostatni mieli na lewem ramieniu wielkie jasnych kolorów draperye, czyli płaszcze przewieszone, które lewą ręką podtrzymywali. Za pieszymi postępowało parami konno sześciu picadorów na starych, chudych i spracowanych szkapach. Ubiór ich był również bogaty; włosy mieli ujęte w siatkę, na głowach filcowe z szerokiem rondem kapelusze, kurtki z żółtego aksamitu, złotem naszywane, kolety świecące z żółtej skóry, naramienniki ze sznurów złotych, jedwabną chustkę kolorową, zawiązaną na szyi pod wywiniętym kołnierzem od koszuli, spodnie skórzane. Siedzieli w głębokich siodłach, ze strzemionami drewnianemi żelazem okutemi, które wyglądały nakształt skrzynek osłaniających nogę, z których od pięty wyzierały długie sześciocalowe ostrogi z ostremi kółkami. Za nimi postępowała pewna ciżba sług, a za tymi na końcu dwie uprzężne czwórki mułów, nakrytych bogatemi szkarłatnemi, srebrną frendzlą obszytemi dekami, z powiewającemi na grzbiecie chorągiewkami w kolorach królestwa Grenady; przeznaczeniem tych mułów było wywożenie z areny zabitych byków i poległych koni.
Corregidor dał znak. Zagrzmiały trąby, obwieszczając rozpoczęcie widowiska. Czarno odziany rycerz hiszpański, któremu corregidor z trybuny, przeznaczonej dla przedniejszych władz i sędziów walki, rzucił klucz od tarasu, gdzie byki, przez dobę w ciemności trzymane, głodzone i niepojone, zamknięte były, galopem puścił się z tym kluczem, aby go wręczyć dozorcy byków, a dopełniwszy tego, boczną bramą ustąpił z areny. Matadorowie, dumną przybrawszy postawę, stanęli na boku. Picadorowie, odebrawszy lance przy trybunie i spróbowawszy ich, we dwóch stanęli na wskazanych miejscach, przy baryerze, inni z placu ustąpili. Banderillerosi i chulillosi rozsypali się po arenie, a służba z długimi biczami, obsiadłszy baryerę przy wrotach tarasu, czekała na wypuszczenie byka.
W tej chwili ukazał się stróż tarasu, t. j. pomieszczenia dla byków, przed wrotami, głębokim ukłonem na wszystkie strony pozdrowił zgromadzenie i wrota otworzył — a zaraz wypadł z nich byk dręczony pragnieniem, pędzony bólem spadających nań biczów, oślepiony światłem, ogłuszony i odurzony muzyką i okrzykiem tłumu. Wbiegł na środek areny i zaczął się dziko rozglądać. Oczy jego czerwone jakby ogniem pałały, z nozdrzy wychodziła gorąca para, ogon wyprężony przybierał różne zagięcia. Z tych znaków diestrosi, to jest członkowie quadrilli, poznali, że będą mieli do czynienia z niepospolitym przeciwnikiem, a tłum coraz huczniejszymi tymczasem pobudzał byka okrzykami. Nareszcie byk jakby się opamiętał, ujrzawszy blizko stojącego picadora, a pragnąc za tyle cierpień wywrzeć na kimś swą zemstę, uderzył na niego, ale w swym impecie lancą w kark trafnie ugodzony, został sparowany i odrazu przerzucił się na drugą stronę cyrku, gdzie stał drugi picador; ugodził rogami w bok konia i wraz z jeźdźcem powalił na ziemię. Z ran konia, trysła obfita krwi struga. Zgromadzenie powitało byka okrzykiem: „bravo, toro!“ i hucznymi oklaskami. Diestrosi odskoczyli byka, aby go od powalonego konia odciągnąć i na pierwszego picadora skierować, a tymczasem przymusić ranne zwierzę biczem i ostrogami, by wstało znowu i oczekiwało nowych napadów przeciwnika. Jeżeli byk jest przeznaczony z góry na ofiarę i zginąć musi śród areny, to również i konie z areny żywymi nie wychodzą; służą one za dowód waleczności byków, i im który więcej koni na placu położy, tem więcej zadowala widzów i tem huczniejsze odbiera oklaski. W tym pierwszym boju obadwa konie zostały przez byka zabite. Ów koń powalony, którego powstać przymuszono, dwa razy był jeszcze napadany przez byka; ten za każdym razem głęboko zatapiał w nim swoje rogi. Wnętrzności wysnuły się aż do samej ziemi; nieszczęśliwe zwierzę, pobudzone, ostrogą jeźdźca, musiało się poruszać, postępować naprzód, przydeptując kopytami wlokące się po piasku własne wnętrzności i wytrzymywać nowe napady rozwścieczonego byka.
Obrzydliwa zabawa! Aczkolwiek byłem mężczyzną i wojskowym, z podobnymi widokami na wojnie otrzaskanym, jednakowoż zrobiło mi się ckliwo, i oczy ręką przysłoniłem, aby nie patrzeć. Na szczęście odezwały się trąby, dające sygnał, by konie zabite usunąć i przejść do drugiej fazy krwawego dramatu.
Ten drugi akt był mniej drażliwy, niż pierwszy. Diestrosi obskoczyli byka, aby go drażnić. Byk z zakrwawionymi rogami i czołem, jakby dumny z tego pierwszego zwycięstwa, uderzył teraz na pieszo walczących, którzy jawili się przed nim i szybko znikali, jak meteory. Banderillerosi, pędząc wprost na byka, przez zręczny w bok uskok przepuszczając go prawne pod swemi pachami, zapuszczali w grzbiet zwierza ręczne strzały, owinięte kolorowym papierem i wstążeczkami, aby go jak najbardziej rozdrażnić. Chulillosi zręcznem rzuceniem draperyi przed oczyma byka zbijali go z tropu; czasem byk, nie zważając na te wszystkie sztuki, pogonił za którym, prawie go już sięgając rogami, gdy ten, dopadłby baryery, mającej u spodu jeden stopień, zręcznym rzutem przeskakiwał przez nią, zostawiając rozjuszonego i niejako zgłupiałego swojem zniknięciem przed pustą baryerą byka. Rzeczywiście, była to gra, dowodząca w pieszo walczących i wielkiej śmiałości i jeszcze; większej zręczności. Owych strzał, przyczepionych do grzbietu, miał byk ze sześć, które go bólem drażniły i szelestem niepokoiły; kilka słabiej uczepionych gwałtownymi ruchami potrafił strącić z siebie. Uganianie takie banderillerosów i chulillosów z bykiem trwało najmniej kwadrans.
Odezwały się znowu trąby, dając sygnał przystąpienia do ostatniego aktu dramatu. Nastała chwila kompletnej ciszy. Na arenę wystąpił matador Jose Nunioz, ze szpadą w prawej, a szkarłatną flagą, zwaną muleta, w lewej ręce; podano mu je z trybuny. Uroczystym krokiem przeszedłszy arenę, powrócił przed trybunę, a zdjąwszy czapeczkę i skłoniwszy się lekko, prosił prezydującego o pozwolenie wykonania ostatniej sceny. Następnie, odrzuciwszy czapeczkę na stronę, postąpił ku bykowi, ukazując palcem pieszo walczącym, gotowym na jego skinienie, miejsce, które wybrał do walki z bykiem. Ci podbiegli natychmiast ku bykowi, a drażniąc go znowu, starali się naprowadzić na miejsce wskazane, czego dokonawszy, zniknęli mu z oczu. Byk znalazł się nagle oko w oko z matadorem. Nastąpiła chwila wzajemnego mierzenia się przeciwników. Byk kilka razy uderzał na matadora, który go szkarłatną muletą i zręcznym w bok uskokiem zbijał z tropu, unikając tym sposobem uderzenia jego rogów. Skoro nowe zajął stanowisko, a byk, powracając, do nowego sposobił się natarcia, wtedy matador, upatrzywszy dogodną chwilę, skierował pomiędzy dwie łopatki zwierza szpadę, na którą byk, opuściwszy łeb do ziemi dla silniejszego napadu, wpadł całym impetem i klingę aż po gardę w swoje cielsko wpakował. W jednej chwili runął też na ziemię pod stopy matadora.
Jak huragan, zagrzmiały w calem zgromadzeniu okrzyki i oklaski, które wzmagały jeszcze trąby i fanfary muzyki. Kiedy matador, obchodząc spokojnie cyrk, skinieniem szpady dziękował za ten dowód uznania władzom i publiczności, z bocznej bramy cyrku wybiegła jedna z czwórek mułów, przyczepiono do uprzęży zadnie nogi byka i jako trofeum obwleczono go naokoło areny, poczem czwórka z bykiem zniknęła w otwartej bramie śród nieustających frenetycznych okrzyków i oklasków publiczności.
Tak się zakończył ten pierwszy dramat, a takich miało być pięć jeszcze, bo w programie aż sześć byków miało stawać do walki. Ja miałem już dosyć tego widowiska i byłbym chętnie ustąpił, gdyby to było możebne, ale z publicznością hiszpańską niema żartu. Cudzoziemcowi nie wolno ani zbytniego zadowolenia, a tem bardziej lekceważenia objawiać, bo możnaby się narazić na awanturę. Trzeba więc było zostać i wytrwać w miejscu do końca. Przy drugim i trzecim byku przebieg walki odbył się tak samo, jak przy pierwszym, z tą małą różnicą, że byki nie były tak żwawe i tylko po jednym koniu padło w każdej walce. Publiczność mniej też była z tych walk zadowolona, a okrzyki i oklaski więcej umiarkowane. Drugiego byka zabił zastępca matadora, trzeciego sam znów matador. Z kolei wypuszczono czwartego byka. Było to widać stworzenie bardzo łagodnej natury, nic wojowniczego w sobie nie mające. Wszelkie drażnienia ze strony diestrosów jakby z rezygnacyą przyjmował, żadnego konia nie powalił, pozwolił sobie kilkanaście strzał ręcznych przyczepić do grzbietu, i te nic go obchodzić nawet się nie zdawały. Publiczność sykaniem i gwizdaniem objawiała swoje niezadowolenie. „Wstydź się być takim nikczemnym tchórzem“ rozlegało się co chwila po cyrku. Dopominano się, aby mu w grzbiet zatopiono strzały z fajerwerkami. I to uczyniono, ale owe race, kaleczące i parzące byka, zamiast go do wściekłości pobudzić, tylko jeszcze większą nieciły w nim obawę, tak dalece, że próbował uciec i dwa razy przez baryerę przesadził, ale, znalazłszy się w ciasnem przejściu i smagany biczami służby, znowu na arenę powracał. Ponieważ byk, występujący na arenie, żywym z niej schodzić nie może, przeto publiczność zniechęcona zaczęła wołać: „Peros! peros!“, bo jest, aby psy, do walki przyuczone, puszczono, któreby zwierza rozszarpały. Ale psów takich nie było. Tłum więc roznamiętniony zawył niemal, wołając, aby użyto media-luna, to jest narzędzia ostrego w kształcie półksiężyca, na długim drągu osadzonego. Gdy prezydujący zgodził się na to domaganie publiczności, służba przyniosła owo media-luna, którem podcięto natychmiast przednie nogi nieszczęśliwej ofiary. Byk, rycząc z bólu, upadł, i zaraz, jeden ze służby zadał mu nożem cięcie pomiędzy kręgi grzbietowe, pozbawiając go życia. Trupia byka wywlekła natychmiast czwórka mułów poza arenę, przy ciągiem świstaniu, sykaniu i przekleństwach niezadowolonego tłumu.
Nie wiem, jak długoby to trwało, gdyby nie odezwały się trąby, po których wystąpił dozorca tarasu, gdzie znajdowały się byki, z ukłonami, tak jak to miało miejsce przed wypuszczeniem każdego byka. Publiczność przyjęła go hucznem niezadowoleniem, śmiechami, sykaniem i gwizdaniem. Dozorca na te objawy niechęci odpowiadał coraz niższymi ku ziemi ukłonami, a gdy się wreszcie wrzawa nieco uciszyła, przepraszał publiczność za zawód, jaki jej zrobił byk ostatni, zapewniając, że ten, którego teraz wypuści, potrafi zdobyć sobie najwybredniejszych [...][2] skiej areny w Madrycie, że dosyć powiedzieć, iż pochodzi z renomowanego stadia Salvatiera, aby mieć wysokie o jego wojowniczych usposobieniach wyobrażenie.
To wyrzekłszy, odemknął wrota tarasu, z których wypadł byk, wprawdzie niezbyt rosły, ale krępo zbudowany, ciemno-brunatnej maści z niewielkimi, cienkimi i mało zakrzywionymi rogami. Gdy stanął na środku areny, zaczął się rozglądać dzikiemi oczyma, wyprężaniem ogona i uderzeniami po bokach objawiając swoją niecierpliwość. Publiczność powitała go gromem okrzyków, a diestrosi poznali, że będą mieli z niebezpiecznym przeciwnikiem do czynienia. Jakoż byk nie długo rozglądał się po arenie; ujrzawszy blizko przy baryerze stojącego na koniu picadora, całym na niego uderzył impetem. Wprawdzie picador lancą pierwsze natarcie sparował, ale byk zaraz powrócił do walki i silnem uderzeniem rogów konia i jeźdźca powalił na ziemię. Zwrócił się potem do drugiego picadora, na przeciwnym brzegu areny stojącego, i tego również, jak pierwszego, z koniem przewrócił. Gdy diestrosi nieśli pomoc pierwszemu picadorowi, aby rannemu koniowi dać możność powstać na nogi, byk, załatwiwszy się już z drugim, powrócił do pierwszego, zadał mu nowe pchnięcie, powalił na ziemię, i znów nowem pchnięciem podniósł leżącego na nogi i na nowo przewrócił. Koń zaś drugi od ran zadanych mu przez byka już podnieść się nie mógł; nie pomogły ani bicze, ani ostrogi — prawie już zdychający zaledwie był w stanie unieść głowę nieco od ziemi. Gdy byk to zobaczył, powrócił z napadem, uderzał rogami, nurtując we wnętrznościach swojej ofiary, rozrywał je i daleko od siebie od rzucał. Zwierzę z ogromnego bólu zrobiło jeszcze wysiłek — aby zębami pochwycić srogiego, przeciwnika. Ta scena tak zachwyciła publiczność, że okrzykom i oklaskom końca nie było.
Wjechało dwóch nowych picadorów na, arenę, ale byk i z tymi równie prędko się uwinął, jak z pierwszymi. Publiczność była w zachwyceniu, ale nie syta wrażeń, dopominała się o więcej koni. Sędziowie walki zgodzili się na to i wystąpiła jeszcze trzecia para picadorów, którzy w krótkim czasie doświadczyli tego samego losu, co i poprzedni. W krótkim więc czasie byk ubił sześć koni, z tych dwa zdołano jeszcze wyprowadzić z wlokącemi się wnętrznościami, cztery zaś leżały bez życia; dwóch picadorów mocno potłuczonych uniesiono z areny. Publiczność była zachwycona, objawiała też wszystkimi swymi hałaśliwymi środkami zadowolenie. „Bravo valiente toro! viva valiente toro!“ rozlegało się po całym cyrku z ust tego tysiącznego ludu, który nie czuł nawet całej ironii w tym okrzyku, że ten, któremu życzyli życia, miał już z góry policzone minuty swojej egzystencyi.
Przed rozpoczęciem nowej walki z pieszo występującymi, usunięto chwilowo walecznego byka do tarasu, aby oczyścić arenę z trupów pobitych koni. Gdy trąby znak dały do pieszej walki, byk znowu ukazał się na arenie. Banderillerosi winni byli tylko swojej nadzwyczajnej zręczności, że potrafili ujść od pogoni zwinnego byka; żadnej strzały nie udało im się zapuścić w grzbiet jego, a jeden nawet z chulillosów padł uciekając, ale na jego szczęście byk tak był rozpędzony, że przebiegł ponad nim i dał mu sposobność zerwać się na nogi i uciec. Trąby położyły kres tej gonitwie, dając znak do występu matadora. Tłum, który ciągle okrzykami i oklaskami obsypywał byka „za waleczność, ucichł teraz, jakby przejęty uroczystością chwili, jaka nastąpić miała. Matador, stanąwszy oko w oko z bykiem, poznał odrazu, że ma bardzo niebezpiecznego przeciwnika do zwalczenia, który łeb pochylał do napadu w jedną stronę, aby z przeciwnej strony uderzyć. Matador pobladł, co było już niedobrym znakiem; parę razy udało mu się sparować za pomocą mulety uderzenie byka, który z zadziwiającą szybkością do walki powracał, lecz właśnie, kiedy już miał mu cios zadać, byk bocznym rzutem uprzedził matadora i powalił go na ziemię. Krzyk przerażenia rozległ się w tłumie — publiczność na ławkach popowstawała. Diestrosi i chulillosi rzucili się tłumnie do byka, otoczyli go, starając się odprowadzić drażnieniem jak najdalej od leżącego matadora, by mu nowego nie zadał ciosu. Jeden z nich zarzucił mu płaszcz swój na głowę. Byk wprawdzie mocnem wyrzuceniem łba w górę zaraz się od niego uwolnił, ale, widząc przed sobą. stojącego przeciwnika, ku niemu się zwrócił i za nim pogonił. Tak rozpoczęła się gonitwa po cyrku, która dała możność uniesienia z areny ciężko rannego matadora. Gdy to nastąpiło, cała quadrilla znikła poza baryerą, a na arenie pozostał byk jako zwycięzca, który z łbem zakrwawionym dumnie się rozgadał, szukając przeciwników i ofiar. Publiczność, uspokojoną w części zapewnieniem doktora, który rannego opatrzył, że, lubo rany są ciężkie, ale życiu matadora nie grożą, zaczęła się głośno teraz dopominać, aby przyniesiono media-luna i tym sposobem pozbawiono życia, tak niebezpieczną bestyę. Już prezydujący miał wydać rozkaz zgodny z życzeniem publiczności, kiedy z ławki officionadosów, t. j. amatorów, powstał jakiś młody człowiek, zrzucił z siebie ciemny płaszcz i, przecisnąwszy się do trybuny, zaczął prosić prezydującego, aby mu wolno było zastąpić rannego matadora i odbyć walkę z bykiem. Dość długo trwała ożywiona rozmowa, z której widać było, że starano się odwrócić owego amatora od powziętego zamiaru, ale gdy się przy swojem żądaniu upierał, sędziowie zgodzili się wreszcie na to. Publiczność przyjaznym okrzykiem powitała nowego matadora. Był on w stroju andaluzyjskim, eleganckim, ale bez zbytnich świecideł. Wziął muletę i szpadę, którą bacznie obejrzał i wypróbował, dał znak diestrosom, aby wstąpili na arenę i zatrudniali byka. Sam lekko przesadził baryerę, z wielką spokojnością i dystynkcyą przeszedł się po cyrku, salutował szpadą władze i publiczność, a odrzucając na bok swój kapelusz, głośno zawołał, że walczyć będzie na cześć swojej damy. Następnie wskazał pieszym punkt, gdzie miał odbyć walkę z bykiem, i stanął w przygotowanej do walki postawie, a byk naprowadzony zjawił się wkrótce naprzeciw niego. Odbyła się scena krótka, w której przeciwnicy wzajem zmierzyli się oczyma. Byk widać, że się zachwiał przed wzrokiem człowieka, bo, spuszczając łeb ku ziemi i wydając jakiś ryk niewyraźny, przytłumiony, przedniemi nogami rwał naprzemian piasek z pod siebie, daleko w tył go ciskając. Matador stał przed nim spokojny, niezachwiany. Byk parę razy próbował uderzyć na swego przeciwnika, ale ten, znając jego rzut ukośny, przez rzucenie mu przed oczy mulety i zręczny uskok, potrafił uniknąć ciosu rozwścieczonego zwierza, a upatrzywszy odpowiednią porę, wbił mu między łopatki całą szpadę i trupem u nóg swoich położył.
Fnenetyczne okrzyki zagrzmiały w calem zgromadzeniu, a muzyka marsza tryumfalnego zagrała. Cały amfiteatr powstał na znak uszanowania i aby się lepiej przypatrzyć zwycięzcy, który spokojnie obchodził całą arenę, dziękując szpadą na prawo i lewo za tę owacyę. Kobiety z lóż rzucały bukiety, powiewając chustkami; mężczyźni z ławki officionadosów rzucali cygara. Tryumfator schylił się po jedno cygaro i niewielki bukiecik, który do ust poniósł, pocałował i przyczepił na piersiach, resztę darów skinieniem pozostawiając quadrilli do zabrania. Bukiecik podniesiony rzucony był — przez Manuelę.
Tak, poznałem ją! Loża, w której siedziała, znajdowała się ode mnie po drugiej stronie loży królewskiej, a więc prawie o pół cyrku oddalona. Ponieważ w każdej loży znajdowało się nie mniej jak kilkanaście kobiet, Manueli dotąd widzieć nie mogłem, tem bardziej, że trzymała się w głębi, zasłonięta innemi kobietami. Tryumf młodego człowieka spowodował, że się naprzód wychyliła i już odtąd wzrok mój stracił wszelki interes do innych przedmiotów, a zawisł na owej loży, w której ona była. Chciałem bądź co bądź przybliżyć się do niej, wyjść z amfiteatru i czekać jej przy wyjściu, ale to było niepodobne; taki ścisk się zrobił około trybuny, do której udał się, powróciwszy z areny, zwycięzca, że ani myśleć można było o opuszczeniu miejsca. Bohaterski matador, salutowany w trybunie, przeprowadzony solennie, udał się do loży generała, jemu przedstawiony, jakiś czas z nim rozmawiał, następnie z alkadem i innemi znakomitszemi figurami, znajdującemu się w tej łoży. Ponieważ miał ręce nieobmyte, krwią jeszcze zawalane, przeto pożegnał rychło tam zgromadzonych i cyrk opuścił.
Program zabawy obejmował jeszcze szóstego byka, którego nareszcie wypuszczono do walki. Jak on się zachował, czy walecznie, czy tchórzliwie, tego już niej wiem, bo wzrok mój i cała, uwaga gdzieindziej była skierowana. Siedziałem, jak na węglach, a nie było możności opuszczenia miejsca przed ukończeniem widowiska. Zdaje mi się, że i publiczność mało już była tem widowiskiem zaciekawiona, bo głośno rozprawiała tylko o przebiegu walki, którą zakończył tak niespodziewanie nieznajomy. Ta rozmowa kilkotysięcznego tłumu tak głośne przybrała rozmiary, że głuszyła wszelkie inne objawy czy to zadowolenia, czy niezadowolenia. Zwróciłem się do najbliżej siedzących z zapytaniem, czy nic wiedzą, kto był ów młody człowiek, który odbył tak świetną walkę, ale nikt objaśnić mnie nie mógł więcej nad to, że to był jakiś nie miejscowy. Ja nie spuszczałem wzroku z loży Manueli, ale już jej drugi raz nie ujrzałem; przypuszczałem nawet, że to może było złudzenie, ale zanadto miałem wzrok dobry, abym się pomylił.
Widowisko nareszcie się skończyło. Publiczność rzuciła się do wyjść; ja także tłoczyłem się między drugimi, żeby czemprędzej stanąć przed amfiteatrem. Widziałem wychodzące i odjeżdżające damy, ale pomiędzy niemi już nie było Manueli. Prawdopodobnie przed ukończeniem widowiska amfiteatr opuściła. Przy wyjściu spotkałem się tylko z generałem, który mnie życzliwie pozdrowił i prosił, aby tegoż dnia być u niego na tertulii. Z największą przyjemnością przyjąłem zaproszenie, będąc pewny, że się coś bliższego tam dowiem i o Manueli i o tym, któremu ona rzuciła wiązankę kwiatów.
Jeszcze nie wiele było osób, gdy przybyłem do generała. Rozpocząłem od podziękowania mu za łaskawie mi udzielone pozwolenie oglądania tak niezwykłego widowiska. Generał wypytywał zaraz, jakie też na mnie uczyniło wrażenie, opowiedziałem mu więc otwarcie doznane uczucia.
— Najzupełniej z panem je podzielam — rzekł generał. — Nie przypuszczałem, aby się można zachwycać obrzydliwszą zabawą. Po pierwszym byku miałem już dosyć, i gdyby nie moje stanowisko, które mi nakazywało pozostać, byłbym niewątpliwie amfiteatr opuścił. Drugi raz na podobne widowisko nie dozwolę; póki tylko będę w Grenadzie, ta barbarzyńska heca nie powtórzy się. Przyznam się jednak panu, że jeden jej epizod mocno mnie zainteresował, to jest, gdy na arenę wystąpił ów młody, ochotnik matador, który tego wściekłego byka położył. Obserwowałem go z uwagą. Jakiż to spokój, jaka pewność siebie! To prawdziwie do zadziwienia. Śledziłem każde jego poruszenie: żeby mu choć jeden muskuł drgnął w twarzy, — nie! A najmniejszy fałszywy ruch mógł sprowadzić to samo, co się przytrafiło matadorowi Nuniozowi. Rzeczywiście, z tej walki wyszedł prawdziwym bohaterem.
— A czy nie wiadomo panu generałowi — spytałem — kto był ten młody człowiek?
— Owszem, był mi przedstawiony przez alkada, jako jego znajomy. Ale nazwiska nie pamiętam. Przybył tu umyślnie z Sewilli, aby być obecnym walce byków.
Na tertulii było kilkanaście dam miejscowych, ale między niemi nie było Manueli, a chociaż rozmowa toczyła się głównie o wypadku w cyrku dnia bieżącego, to jednak żadna z dam nie umiała mnie objaśnić o osobie, o której pragnąłem bliższych zasięgnąć wiadomości.
Miałem chwilowo myśl udania się do Sewilli, czy tam nie napotkam Manueli. Ale ponieważ był to projekt z wielu połączony trudnościami, szybko go zaniechałem. Raz jeszcze podziękowawszy generałowi za łaskawe względy, udałem się na miejsce mego przeznaczenia.




  1. Wymawia się: czulillosów.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W tym miejscu w wydaniu brak fragmentu tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.