Przejdź do zawartości

Męczennica na tronie/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Daleko później ruszono ze Strassburga, niż postanowionem było, królewna z modlitwą na ustach polską, dwór z uśmiechem wyswobodzenia.
Pierwszym objawem własnej woli Marji było, ażeby po miastach, po wsiach i zamkach, gdzie zapowiedziano uroczyste jej przyjęcie, owacje, powitania, jak najskromniej się to odbywało, bez występowania kosztownego. Marja pamiętała nędzę ludu, którą zbliska poznała w Alzacji, a która też w całej Francji równie była widoczną.
We dwa dni po rozstaniu król, który miał list przyobiecany i niecierpliwie go wyglądał, odebrał pismo następujące:

„A! tatku kochany, — pisała przyszła królowa — jakże to dawno było pozawczoraj! a ja ani słowa od pozawczoraj nie mówiłam z tobą! Ci dobrzy Francuzi wysilają się na to, aby mnie rozrywać i nie dać mi się nudzić. Mówią mi najśliczniejsze w świecie rzeczy, ale nikt nie powiada, że ty jesteś przy mnie!
Może i to mi wkrótce powiedzą, bo podróżuję po krainie czarów i jestem w istocie pod czarodziejską jakąś władzą. Co chwila zmieniam się, przeistaczam na coraz świetniejsze zjawiska. To piękniejszą jestem od Gracyj, to należę do rodziny sióstr dziewięciu (muzy). Tu mam cnoty aniołów, gdzie indziej widok mój ubłogosławia. Wczoraj byłam cudem świata, dziś jestem gwiazdą, której promienie ślą i wróżą szczęście. Każdy mnie, jak umie, ubóstwia, a jutro pewnie stanę ponad nieśmiertelnymi. Aby urok ten rozproszyć, kładę rękę na głowie i natychmiast powraca wtedy, kochany mój tatku — ta, którą ty kochasz i która ciebie najczulej kocha...

Twoja
Maruchna.“

Widoku nędzy powszechnej, w tym roku jeszcze powiększonej wielkiemi rzek wylewami, które straszliwe wyrządziły szkody — niepodobna było oszczędzić młodej królowej, chociaż pilno się starano o to... Po drodze miasteczka występowały z przyjęciami, ale Marja uwiadomiona o stanie kraju, szczególniej przez starego Villarsa, który w Strassburgu o tem Stanisławowi rozpowiadał szeroko, nalegając na obowiązek oszczędności w wydatkach — Marja prosiła i błagała, aby gminy koszta przyjęć obracały na potrzeby miejscowe. Nie chciała niczego, prosiła tylko, aby ją kochano.
Już w pierwszych zaraz dniach podróży nastręczała się sposobność przekonania, że młoda królowa a dwór jej zupełnie odmiennie pojmowali obowiązki swoje i samo życie. Z dworaków nikogo nie obchodziło zubożenie ludu, widok pustek, ludzi odartych i ogłodzonych, gdy Marja o wszystkiem zapominała, jedno nieszczęście tych biednych, których nazywała bliźnimi, mając na myśli.
Z kilkakroć pochwyconych bliźnich królowej naśmiewano się pocichu i robiono kalembury dowcipne.
Dokoła niej panowały tylko wesołe śmiechy, a rozmowy toczyły się o przyjęciu zgotowanem w Fontainebleau i Paryżu, o balach, ogniach sztucznych, pochodach, o pięknych pułkach, które miały występować — gdy ona tymczasem napróżno badała przyczyny nędzy, sposoby, jakiemiby można klęskom zapobiec i dotkniętych niemi ratować.
Ludzie poważni, jak marszałek Villars, przedewszystkiem oszczędność zalecali. Marja też od pierwszego kroku przejęta była obowiazkami, jakie wkładało na nią nowe położenie, i siliła się na jak najskromniejsze potrzeb zaspokojenie. Wszystkie te jej oszczędności wyśmiewano w sposób bardzo zabawny i nikt jej w tem naśladować nie myślał. Uwielbiano tę czułość młodej królowej, ale znajdowano ją nie w miejscu.
Podróż wesoła szła dosyć powolnie, a, mimo zubożenia powszechnego, zapał ludności ją odznaczał. Miłość, jaką mieli Francuzi dla swych monarchów, entuzjazm, jaki obudzał młodziuchny spadkobierca starożytnej dynastji, spływała i na Marję. Ona miała być matką odrodzonego domu.
Szlachta, duchowieństwo, urzędnicy zbiegali się po drodze, aby ją widzieć, słać kwiaty pod jej stopy, obsypywać życzeniami i błogosławieństwami. Entuzjazm zdawał się rosnąć w miarę zbliżania się do Paryża.
Posłańcy ze stolicy, od księcia, od króla codzień nadbiegali do pani de Boufflers, do księcia d’Antin; codzień też słano królowi szczegółowe wiadomości o podróży.
Trzeciego września cały ten obóz powozów, gwardji, jezdnych, dworzan wjeżdżał przy dźwięku rozkołysanych dzwonów i okrzykach nieskończonych do Sezanne.
Czekał tu na jego przybycie wysłaniec króla, jeden paź tylko, z bukietem od niego, a paziem tym był książę de Conti.
Radość była powszechna, lecz ktoby zajrzał do serca Maruchny, byłby już teraz w brzasku nowego życia mógł dojrzeć w jasnych obłoczkach jutrzenki zarodu chmur, które później widnokrąg cały zaciągnąć miały. Wokoło biednej ofiary nagle zmieniło się wszystko...
Z rana nie witał ojciec ukochanej swej Maruchny, nie ściskała jej staruszka babcia, nie ucałowała matka. Dama honorowa z całą uroczystością sługi i wielkiej pani zaczynała dzień powitaniem czcią przejętem i zimnym ocukrowanym uśmiechem. Z sukniami potrzeba było wkładać kajdany.
Samo nabożeństwo poddane było tylu formom, że sercu w nich ciasno być musiało.
Chociaż wszystko to zawczasu przewidzianem i zapowiedzianem było, nieubłaganej etykiecie nie bez jakiegoś upokorzenia poddawać się musiała królewna — a mimo największego starania, aby się zastosować do niej, nieustannie przestrzegano Marję, że chybiała przeciwko przepisom.
Nawet sam na sam z pannami dworu nie mogła żadnej z nich skłonić, ażeby na chwilę przy niej bliżej, niż dozwalała etykieta, lub na krześle z poręczami usiadła. Wchodząc, żadna nie śmiała od ukłonów wyznaczonych się uwolnić.
Maruchna przekonywała się codzień mocniej, jak inny świat ją otaczał, gdzie ani żywszemu uczuciu objawić się swobodniej, ani słowu wyrwać się z ust nie było wolno. Jałmużna, msza, praktyki religijne podlegały także tym formom żelaznym.
Ale to wszystko niczem było w porównaniu do trwogi, jaka ją ogarniała na myśl, że będzie musiała wkrótce cała z sercem i duszą oddać się człowiekowi, którego nie znała, który dla niej i dla całego świata jeszcze był zagadką. Każda chwila zbliżała tę godzinę ostatecznej ofiary. Znała go... z samych tylko pochwał przesadzonych, jakiemi go obsypywano, z portretów, na których heroicznie wyglądał, z powieści marszałka Villars, pań i dworzan.
Wszyscy zgodnie głosili go ideałem i takim on naówczas mógł się wydawać w istocie. Piękność jego przechodziła wszystkich rówieśników, wrodzona powaga, elegancja, ukazywanie się zawsze w blasku uroczystym — robiły z niego rodzaj bożyszcza.
Podnosiła się zasłona, król występował, wszyscy padali na twarze.
Zamknięty w sobie, bojaźliwy, czasem tylko strzelający słowy krótkiemi, brzmiącemi jak wyroczni rozkazy, Ludwik XV był dla Francji rodzajem istoty nadludzkiej, której tajemniczą potęgę wielbiono, nie śmiejąc zbliska jej rozpoznawać. Blask jej oślepiał.
Dotąd nie znano w nim żadnej słabostki, a jedyną namiętnością, zapowiadającą w nim rycerza, była pasja do myślistwa, po przodkach odziedziczona. Ale i te młodzieńcze popisy zręczności i siły ujęte były w pewne reguły, które każdy krok ujmowały w przepisane prawa.
Zbiegano się, aby oglądać triumfującego zawsze na tych wyścigach wcześnie przygotowanych, zachwycając się pięknością bohatera, którego krew i ród malowały się w wejrzeniu, tajemniczo osłoniętem długiemi rzęsami, w uśmiechu dumnym a spokojnym, w pewności siebie i majestacie, jaki go cechował.

Z Sezanne pośpieszniej, zapewne z rozkazu króla, zaczęto zdążać ku Fontainebleau, gdzie król miał oczekiwać z dworem swoim. Ale o dwie mile od Moret niespodzianie dla królowej, która modliła się zadumana, — nagle wstrzymały się powozy, powstał ruch i d’Antin nadbiegł, oznajmując, że sam król na powitanie narzeczonej przybywał.
Widziano w tem dobrą wróżbę miłości Ludwika XV dla przyszłej małżonki.
Królowa wysiadła, aby uklęknąć przed swym panem.
Zaledwie panie towarzyszące miały czas pochwycić poduszkę z powozu i rzucić ją pod kolana Marji, która przed bladym, zmieszanym, uśmiechającym się przymusowo Ludwikiem poklękła.
Stał przed nią, może wdzięczniejszy jeszcze młodością i życiem, niż wizerunki go przedstawiały, ale zimny, majestatyczny, straszny... Upadającą podniósł i uścisnął, składając lodowaty na czole jej pocałunek...
Zamienionych wyrazów, kilku zaledwie, nikt nie dosłyszał.
Twarz królowej blada świadczyła o przejęciu uczuciem, w którem bojaźń brała górę. Poszanowanie, miłość pokorna służebnicy, nakoniec przeczucie ofiary, która życie swoje przynosi panu swemu, wiązały się z sobą... W pierwszem zamienionem wejrzeniu i on, i ona mieli objawienie przyszłości. Trwało to jeden błysk tylko, ale dwie te dusze, które święty węzeł miał połączyć, poczuły się wzajemnie. Król wyczytał na jej twarzyczce dziewiczej pokorę poświęcenia, miłość żony, rezygnację męczennicy, a posłuszeństwo rozkochanej istoty, której on miał być całym światem, — ona w nim czuła pana, którego miłość być miała despotyczną, samolubną, dziwaczną, ale namiętną i wytrwałą.
Gdy dwór, poczynając od księcia Bourbon, w tej pani, starszej wiekiem od małżonka, córce filozofa, wykarmionej mądrością rodzica, spodziewał się niewiasty mężnej, mającej panować mężowi i prowadzić go — Marja od dnia tego wiedziała już, że nigdy mu rozkazywać nie będzie, a zawsze ulegać.
Młodzieniaszek ten, wydający się tak łatwym do zawojowania tym, co go powierzchownie znali, dla niej był już takim, jakim miało wyrobić go życie.
Po krótkiem przywitaniu, które także etykieta ścieśniała do bardzo małych rozmiarów — powozy szły dalej do Moret... Stąd już o świcie nazajutrz królowa, przybrana raz ostatni w najprostsze swe codzienne sukienki — wyruszyła do Fontainebleau.
Tu panowanie ceremonjału i mistrza ceremonji rozpoczynało się z całą surowością reguł, tradycjami uświęconych. Świetne, krocie kosztować mające uroczystości, następujące jedne pod drugich bez przerwy, zapowiadały się na dni następne.
Królową otoczył tłum, chciwy widzenia jej, odgadnięcia, sądzenia, tysiące oczów skierowały się ku tej wybranej, w której wyniesieniu Leszczyński widział pobożnie cud Opatrzności, a ludzie tylko losu dziwactwo, lub intryg a rachub wypadek.
— Jest to wprost un conte de fées, — mówili dowcipnisie — coś nakształt Cendrillon... i baśni starych piastunek... Cnota ukryta, niepoznana i nagrodzona.
Wiedziano już w Paryżu, iż królowa nie jest piękną, ale nie spodziewano się jej znaleźć tak spokojnie, dobrodusznie, niewymuszenie z wieśniaczą występującej prostotą, która się o żaden sztuczny urok nie starała.
Jeden z najzłośliwszych ludzi wieku, ten, który później stać się miał przyjacielem pani de Pompadour, Voltaire, pisał naówczas o królewskiem weselu:
„...Królowa nasza bardzo się dobrze prezentuje, chociaż twarzyczkę ma wcale nieładną. Wszyscy zachwyceni są jej cnotą (sic) i uprzejmością. Pierwszem dziełem jej było, że księżniczkom i damom pałacowym rozdała te wspaniałe podarki, które się składały na jej „koszyk weselny“. Były to klejnoty wszelkiego rodzaju, oprócz diamentów. Gdy zobaczyła szkatułeczkę, w której to było złożone.
— Ach! — zawołała — pierwszy raz w życiu przecie będę w możności obdarzenia kogoś!
W dzień wesela miała odrobinkę różu na twarzy, tyle, ile było potrzeba, aby się nie wydać bladą.
W kaplicy na małą chwilę omdlała, ale tylko dla formy. (Jak w tem znać Voltaire’a). Tegoż dnia wieczorem komedję grano. Ja przygotowałem był małe divertissement, ale pan de Mortemart nie chciał go pozwolić przedstawić. Zamiast niego, dano „Amfjona“ i „Lekarza mimo woli“, co się niebardzo przyzwoitem wydało. Po wieczerzy był fajerwerk z mnóstwem rac, ale bardzo ubogo obmyślany i urozmaicony. Zresztą mamy tu hałas, wrzawę, ścisk i tumult przerażający...“
Począwszy od tego różu, którego królowa używać była zmuszoną, pomimo iż go jej sumienie wzbraniało, bo zwyczaje dworskie tego wymagały, wszystek przepych, jakim ją okryto w ciągu uroczystości dni następnych, przykrym jej był strasznie, stał się ciężarem i rodził niepokój. Ze skarbca najsłynniejsze naówczas diamenty „Sancy“ i „Regent“ połyskiwały na jej białem czole i szyi.
Na chwilę nie dawano jej spoczynku. Program zawczasu przyjęty i potwierdzony, całe dnie zajmował szeregiem najrozmaitszych zabaw i popisów, umiejętnie z sobą połączonych. Od nabożeństwa rannego aż do balu wszystko było świetne i na wywarcie wrażenia obrachowane, a wszędzie królowa stanowiła główną postać i główną grać musiała rolę.
Wśród tych zabaw nie pozostawiono jej swobody napawania się temi nowemi dla niej widokami. D’Argenson, Villars, sam ks. Bourbon poczęli zawczasu wtajemniczać ją w to posłannictwo, którego spełnienia po niej oczekiwano...
W pierwszych tych początkach pożycie młodego małżeństwa osłaniała tajemnica. Zgadzają się na to wszyscy spółcześni świadkowie, iż łączyła je najgorętsza, namiętna miłość ze strony króla, najczulsza ze strony królowej.
Zdawało się, że żadna najlżejsza chmurka nie powinna zaćmić tak szczęśliwie rozjaśnionych horyzontów. Miłość ta idealnie pięknego Apolina ku dzieweczce, starszej nieco od siebie, niepięknej, a zamiast obyczaju dworu i jego elegancji, odznaczającej się prostotą, która miała w sobie coś „cudzoziemskiego“, oryginalnego, — była dla wszystkich zagadką.
Ale dla księcia Bourbon i trzymających z nim przywiązanie króla było najszczęśliwszym wypadkiem. Rachowali oni na nie, na wychowanie królowej, jej rozum, powagę, spodziewając się przez nią zawładnąć królem i kierować.
Wkrótce jednak poczęli się przekonywać, że nieśmiałość i pokora Leszczyńskiej stawały temu na przeszkodzie. Spodziewano się podbudzić ją, ośmielić i wymóc, aby szła za wskazówkami, jakie jej dawać mieli książę sam, marszałek Villars, przyjaciel ojca, i poważny d’Argenson.
Ale, jakkolwiek miłość króla dla żony nie ulegała wątpliwości, była jawną, charakter jej pozostawał niezrozumiałym. Ludwik XV kochał żonę, dawał dowody czasem namiętnego przywiązania, okazywał się niekiedy niecierpliwym i pożądliwym, a pomimo to nigdy jej głębi swoich myśli nie odkrywał, nigdy się z niczem nie zwierzał.
Wesół czy smutny, z nią czy ze swoim dworem, odegrywał rolę bóstwa, otoczonego kołem, którego nikt przestąpić nie mógł. Co się w nim kryło, tego domyślać się było wolno, ale nikt z pewnością nie wiedział.
Marja, choć dla niej król okazywał miłość wielką, tak samo była niewtajemniczoną, jak inni, jak nawet kardynał Fleury, który go wychował i uczynił takim, jakim był... Gdy jakieś gwałtowniejsze poruszenie wydobyło z niego na moment jakgdyby mimowolny okrzyk i uśmiech, sam zaraz za to karał się milczeniem i czołem zachmurzonem.
Królowa drżała, ilekroć zbliżał się do niej; modliła się, śledziła niespokojnie każde jego poruszenie. Prawda, że nawzajem Ludwik XV nigdy nie zapragnął ani poznać jej bliżej, ani zdobyć jej zaufania, ani poufalszemi uczynić stosunki, zawsze nieco etykietalne. Serce Marji czekało na to, aby się dla niego całkiem mogło otworzyć, a musiało pozostać zamkniętem.
Dwór, który z natężoną ciekawością patrzył na te stosunki, różnie wróżył o przyszłości i — czekał. Większość była tego przekonania, że namiętność króla — gdyż miłość przybierała ten charakter — wprędce wyczerpać się musi.
W samych nawet początkach upatrywano już chwilowe symptomata znużenia...
Królowej miłość, która nigdy namiętną nie była, a stała się tylko, jako uświęcona i sakramentalna, potężną, nie wymagała więcej nad to, co jej król dawał, nie przewidywała żadnych zmian w przyszłości. Marja, wiedząc, że małżeństwo jest węzłem nierozerwanym, liczyła na jej stałość.
Ci, co na wpływ królowej rachowali, zawczasu, jakeśmy mówili, wzięli się do dzieła. Zaraz w pierwszych dniach marszałek Villars i d’Argenson, towarzyszący królowej w przechadzkach po ogrodzie Diany, po wspaniałych alejach nowych, któremi ona zachwycała się, pierwszy raz w życiu oglądając tę zieloną architekturę — zagajali sprawę, opowiadając jej o stanie Francji, o potrzebach kraju, i przedstawiali jej, jak wiele dobrego uczynić mogła, starając się króla pozyskać i wpływać na niego.
Villars, przyjaciel Leszczyńskiego, mąż wielkiej powagi i niepospolitej znajomości ludzi, pierwszy począł zwracać jej uwagę na rządy kraju.
Bourbon niecierpliwy, nieostrożny, lękając się, aby ktoś nie uprzedził go, naglił z opanowaniem królowej. Chociaż najmniejsza dotąd nuta dysharmonijna nie zakłóciła dni wesela, a Marja mogła się cieszyć tą jutrzenką, obiecującą dni jasne, Villars znajdował, że należało już królowej być czynniejszą, a nadewszystko począć się obeznawać z położeniem i odciągnąć króla od przebywania w kółku płochej młodzieży. Wszystkiego miała dokonać królowa, sama nie czując się zdolną do roli, jaką jej narzucano.
— Spodziewam się, — mówiła z uśmiechem łagodnym do poważnego towarzysza swego, Villarsa — iż ta dobroć, z jaką mnie tu przyjmujecie i kierujecie mojemi nieśmiałemi krokami, które stawiam po nieznanej drodze — nie wyczerpie się i towarzyszyć mi nie przestanie. Czuję się słabą, nieświadomą, potrzebującą rady, a do kogożbym po nią z większem zaufaniem, niż do was udać się mogła?
— N. pani — odparł Villars — może rachować na służby moje nietylko z obowiązku, ale dla czci, którą wyznaję dla niej... Nie ja jeden tem uczuciem jestem przejęty; wszyscy wogóle są z małżeństwa króla uszczęśliwieni i wszyscy też, poznając bliżej w. kr. mość, pragną i spodziewają się, że potrafisz niezwłocznie nad umysłem króla uzyskać przewagę, zdobyć wpływ na niego. Naród cały wiele się po w. kr. mości spodziewa. Zwiększy się jego miłość i uwielbienie, jeżeli zechcecie to wrażać w umysł króla, że szczodrość jego, wspaniałość, chętne szafowanie skarbami podsycać musi ofiarność Francji. To, czem król dla Francuzów rozporządza, od nich też pochodzi; naród bogatym nie jest, w rozdawnictwie więc, w rozchodach trzeba ciągłej pamięci na pochodzenie grosza. Potrzebujemy nadewszystko oszczędności.
Królowa z żywością wielką pośpieszyła oświadczyć marszałkowi, że zupełnie się zgadza z jego sposobem widzenia.
— Wierzcie mi, — rzekła — że nikt pewnie gorliwiej nie będzie nawracał króla na poskromienie szczodrobliwości, która u niego z najszlachetniejszych pobudek pochodzi. Co do mnie, ja do najskromniejszego nawykłam życia; ale król reprezentuje wielkość Francji, i nie dla siebie, ale dla niej musi częstokroć występować wspaniale. Ojciec mój także ciągle mi te same przypomina w listach swoich obowiązki.
I Marja, która miała zwyczaj zawsze ostatni list ojca nosić przy sobie, nie rozstając się z nim aż do odebrania następnego, dobyła z pośpiechem pismo Leszczyńskiego, dając je panu Villars.
— Czytajcie je, — odezwała się — niema w niem tajemnic; przekonacie się, że też same daje mi rady. Godzicie się z tym, który was zowie przyjacielem swoim.
Marszałek, posłuszny, list przebiegł oczyma, a że w nim znalazł wzmiankę przyjazną o sobie, skłonił się przed królową, oddając go i dziękując.
— N. pani, — ciągnął dalej — łaska ta, którą mnie ojciec w. kr. mości zaszczyca, daje mi odwagę mówić z nią otwarcie, bo w charakterze moim niema zbytniej śmiałości. Jako dworak jestem lękliwy i niezręczny. Udzielenie mi tego listu wkłada na mnie obowiązek, abym raz jeszcze jeden nalegał na w. kr. mość o wpajanie w umysł n. pana potrzeby i obowiązku ekonomiki, rachunku, skrzętności. Pieniądze się rozsypują nad miarę. W. kr. mość dasz z siebie przykład pierwsza, odezwiesz się głośno, a wszystko to wpływ wielki wywrzeć może.
— Panie marszałku, — przerwała żywo Marja — pójdę za radą waszą tem chętniej, że ona prowadzi mnie drogą obowiązku. Nic mnie to nie będzie kosztowało. Ale sądzicież, że istotnie mój wpływ coś znaczyć może?
Spojrzała na towarzysza, który chwilkę, zdumiony, zawahawszy się z odpowiedzią, tem goręcej potem dodać pośpieszył:
— Nie godzi się wątpić o tem...
Rumieniec okrył twarz królowej, jakgdyby ona wątpiła, ale wątpliwości tej wypowiedzieć nie śmiała. Spuściła główkę smutnie.
— Panie marszałku, — dodała — znajdziecie mnie zawsze chętnie wam posłuszną, we wszystkiem ucieknę się do waszego światła, bo sobie nie dowierzam; — ale co się tyczy tego wpływu, na który zdajecie się rachować tak wiele — ja o nim wątpię i nie wiem, zaprawdę, czy go pozyskać potrafię.
Stary Villars, słuchając, zdawał się w początku to wyznanie królowej brać za wyraz jej skromności; uderzył go jednak ton szczerości, z jaką Marja bez żalu, chłodno mówiła o sobie, jakby o kimś obcym.
— Dlaczegóżbyś w. kr. mość — odparł — nie miała uzyskać zbawiennego wpływu na męża? Jest on jej należnym, potrzeba się tylko o niego starać, a zdobywszy, użyć go lepiej, niż ci, co dotąd naszych królów serca sobie jednali, aby sami tylko z nich korzystali... Francja tego się po w. kr. mości spodziewa.
— Kochany przyjacielu, — zawołała królowa, zawsze z tym spokojem i powagą, które jej nigdy nie opuszczały — ja dotąd nie znam kraju, ani potrzeb jego, wiele, a raczej wszystkiego uczyć się muszę. Nieśmiało też stawię kroki.
— Czuwać i pomagać w. kr. mości jest naszym obowiązkiem — rzekł Villars. — Ks. Bourbon, d’Argenson, ja jesteśmy w każdej chwili na jej usługi. Dotąd nasz młody pan zna tylko bliżej jednego, swojego nauczyciela i kierownika młodości, kardynała Fleury, którego radom ślepo powodować się daje. Nie mamy nic przeciwko ks. biskupowi Frejus — dodał — ale rządy Richelieu i Mazarina są nam pamiętne, nie życzymy sobie, aby się one powtórzyć miały. Kardynał zdala napozór trzyma się dotąd od polityki, milczący, zimny, gra rolę obojętnego, ale to właśnie trwożyć nas zaczyna. Król jest pod jego wpływem wyłącznym; chcielibyśmy, aby ta władza, którą w. król. mość łatwo nad umysłem męża uzyskać potrafisz, uchroniła go od ślepego poddania się człowiekowi, którego skryta dotąd ambicja jest dla nas postrachem.
Królowa słuchała z natężoną uwagą i powolnością, a wkońcu, uśmiechając się, rzekła:
— Będę posłuszną, to jedno przyrzec wam mogę, ale... powtarzam wam, że ja w swój wpływ nie wierzę, dlatego może, iż sztuki starania się i zabiegania o niego nie znam i nie czuję w sobie do niej zdolności. Król dotąd o sprawach publicznych nigdy ze mną nie mówił słowa.
— Inicjatywa więc ze strony w. kr. mości wyjść powinna — dodał nieporuszony Villars.
Królowa nieco się zamyśliła nad odpowiedzią.
— Szczerą z wami być muszę, — poczęła — jakbym z ojcem mówiła. Co się tyczy spraw publicznych, zdaje mi się, że król niezbyt lubi zajmować się niemi. — Często daje uczuć, że mu one ciężą, lub go nudzą, a wogóle milczący, zamknięty w sobie, nierad spowiadać się przed nikim.
— Wyjątek w. kr. mość powinnaś stanowić — rzekł Villars. — Wychowanie Fleury’ego uczyniło króla bojaźliwym; obcowanie z w. król. mością zrobi go otwartym i śmiałym.
W tej chwili wzrok królowej, zwrócony na mówiącego, nie dał mu dokończyć.
— A! panie marszałku, — odezwała się — zaprawdę wielkich rzeczy wymagacie ode mnie, do których ja, nieśmiała też, maleńkie stworzenie, powołaną i zdolną się nie czuję. Na chęciach nigdy mi zbywać nie będzie, ale zawsze na siłach, ufam tylko pomocy Bożej.
Marszałek, nie dając rozszerzać się dłużej, miał dodać jej otuchy, gdy nadchodzące panie, a między niemi żywa i roztrzepana de Prie, przerwały dalsze zwierzenia i ocaliły królową od nalegań Villarsa.
Całe postępowanie królowej dalekie było od zaspokojenia tych, którzy w niej pokładali nadzieję. Ks. Bourbon, który tylko dla zawładnięcia przez nią królem dał mu ją za żonę, niecierpliwił się już i nie dawał jej prawie odetchnąć, przynaglając do czynu. Otaczano ją, usiłowano pobudzić, wskazywano drogi i środki, uczono, jak dziecko. Królowa słuchała cierpliwie, ale nie uczyniła kroku przeciwko przekonaniom, któremi kierowały wpojone przez ojca zasady.
To, o czem Villars mówił z królową, było tylko przygotowaniem do nowych wymagań. Między damami dworu znajdująca się pani de Prie miała też posłannictwo nawracania i spełniała je gorliwie; ale po niejakim czasie, upokorzona, musiała się uznać za bezsilną.
— Próbuj wasza książęca mość sam — ja nie mam do niej szczęścia — mówiła zniechęcona.
Villars nakłaniał też księcia, aby on sam zbliżył się do królowej.
Nikogo ona nie odpychała, dla wszystkich była uprzejmą, ale ostatecznie trudno było wpłynąć na nią...
W nadskakiwaniu szczebiotliwem pani de Prie Marja nie smakowała, chociaż chwilowo bawiła ją złośliwym dowcipem i umiejętnem przybieraniem roli, jakiej położenie wymagało. Paris-Duverney, mianowany sekretarzem, nieustannie razem z nią kręcił się i narzucał królowej, częstokroć umiejąc stać się użytecznym. Pochlebiali sobie oboje, że się staną niezbędnymi królowej, ale po niejakim czasie musieli się przyznać, że żaden ściślejszy węzeł nie zbliżył ich do niej, i wielka tylko jej dobroć łudzić się im dozwalała pozyskanemi względami.
Królowa nie tęskniła do pani de Prie, nic używała jej do rady, a Paris, który się do jakichś tajemnic przypuszczonym być spodziewał, przekonał się tylko, iż Marja żadnych nie miała.
Zasnute więc dokoła sieci na nic się nie przydały. Wszyscy, którzy rachowali na tę biedną sierotę, przez wdzięczność mającą się im poddać, przekonali się poniewczasie, iż ona ani z wywyższenia korzystać, ani się cieszyć niem nie umiała, a znała tylko jedno: obowiązek.
Nie odkryli w niej żadnej słabostki, na którąby działać mogli. Nie lubiła nic, oprócz kościoła, nabożeństwa i szpitalów, wszelka ambicja zdawała się jej być obcą. Cóż z taką prostaczką począć mogli?
Paris-Duverney w chęci przypodobania się zszedł tak nisko, iż nawet ulubioną królowej psinę nosił na ręku, aby tem ją sobie pozyskać. Pani de Prie używała swoich przyjaciół do wyszukiwania biednych, którzyby niezbyt odrażająco wyglądali i wonieli... Wszystko to jednak wielkiego wpływu im nie wyjednało.
Ks. Bourbon, pragnący też zjednać sobie królową, chlubiący się swoim wyborem, zowiący Marję swoją monarchinią — wyrobił naprzód dla jej ojca potrzebne fundusze na utrzymanie pokaźniejszego i liczniejszego domu, któryby tytułowi przyznanemu lepiej odpowiadał; potem uzyskał przeniesienie do zamku Chambord, skąd naostatek przejechał król do Meudonu, aby bliżej być córki.
Tu Marja miała nadzieję częściej napotykać sposobność oglądania ojca, i Ludwik XV obiecywał jej towarzyszyć niekiedy. Tymczasem nader uszczuplony orszak, otaczający Leszczyńskiego, starano się na pokaźniejszej postawić stopie. Ale dla Leszczyńskiego wszystko to się zdawało dość obojętnem; głosił swoją wdzięczność i miłość dla zięcia, obchodził się małem i nie wymagał niczego... Zajmowała go nadewszystko córka i los jej... Cała rodzina żyła teraz listami z Wersalu.
Chociaż przed Villarsem i księciem de Bourbon królowa ciągle zarzekała się, aby na małżonka wpływ jaki wywierać mogła, dworacy znajdowali, iż poszanowanie i przywiązanie, jakie jej okazywał Ludwik XV, rosło i wróżyło bardzo wiele. Zwrócono się więc ze wszech stron do królowej, usiłując przypodobać się i pozyskać jej łaski.
W istocie, pożycie małżonków, powierzchownie przynajmniej, było budujące. Młody król, podczas uroczystości w Fontainebleau i Wersalu, ciągle był razem z żoną, tak że nawet na ulubione łowy często mu towarzyszyć musiała. Później, chociaż myślistwo na dłużej go od żony odrywało, dawał ciągle dowody troskliwości o jej zdrowie, zbiegał niespodziewanie, aby z nią wieczór przepędzić, okazywał jej publicznie, ostentacyjnie wielkie poszanowanie i miłość.
Pomimo tej miłości, spoufalenie się, zbliżenie serdeczne, wpływ spodziewany nie przychodził. Od pierwszego spotkania się i uścisku do końca miodowych miesięcy nie zaszła najmniejsza zmiana. Król nie mówił z żoną ani więcej, ani dłużej, niż z początku, nie zwierzał się z niczem, nie zapragnął być częściej. Witał ją z tąż samą czułością pańską, żegnał z tym samym uśmiechem protekcjonalnym, jak od pierwszego prawie spotkania...
Ks. de Bourbon niecierpliwił się i zżymał. Villars ubolewał. Obyczaje ożenionego młodzieńca nie uległy też żadnej znacznej zmianie. Ciż sami młodzi towarzysze zabaw, d’Epernon, de Chalais, de Nesle otaczali go na łowach, a polował z taką namiętnością, jak dawniej. Położenie kardynała de Fleury, który w radzie króla zasiadał, nie mając w niej żadnego oznaczonego wyższego stanowiska, zachowywało dawny charakter opieki nad młodym panem. Król okazywał mu toż samo uszanowanie, co dawniej, powodował się chętnie jego radami, wywoływał często jego zdanie, chociaż kardynał z pewnym uporem trzymał się biernie roli. Nie był zawadą nikomu, a jednak Bourbon czuł w nim współzawodnika, obawiał się i rad był z koła ministrów go wyłączyć. Raziło go to szczególniej, że król nigdy sam na sam się nie naradzał, nie mając nieodstępnego Fleury’ego przy boku.
Pierwsze miesiące upłynęły tak w potajemnych przygotowaniach, naradach spiskowych, a oczy wszystkich zwracały się na królową, jako na posłuszne narzędzie, które powinno było za daną wskazówką nowy świat stworzyć z podstawionych żywiołów.
Naglona, popychana, królowa zdawała się nic nie widzieć i niczego się nie domyślać. Ks. Bourbon ze swoimi przyjaciółmi był u niej nieustannym gościem, a jeżeli nie on, to Paris-Duverney siedział na straży z jednej, gdy pani de Prie czuwała z drugiej strony.
Zresztą z książąt krwi mało kto zaglądał do Wersalu... Najsympatyczniejszy Marji, wielkiej egzaltowanej pobożności syn regenta okupował winy ojca niesłychaną bogobojnością, która się publicznie ciągle objawiała naprzekór tym, co się z niej naśmiewali; zajęty zaś pobożnemi sprawami, bardzo rzadko pokazywał się na dworze. Hrabiowie de Charolais, zajęci myślistwem, więcej się do króla z powodu tego zbliżali, gdy książę i księżna du Maine trzymali się od niego zdala. Od hrabiny Tuluzy, którą król lubił, oddalały wspomnienia przeszłości, o czem usłużne damy zawczasu ostrzegły królową.
Wszystko, co było żywszego, młodszego, weselszego, zwolna się oddalać zaczęło, a dokoła Marji tworzyło się kółko smętnych, sztywnych, surowych i kwaśnych postaci. Towarzystwo wesołe, zmuszone trzymać się na wodzy, nie miało ochoty garnąć się pod surowe prawa; poważniejsze nie skupiło się jeszcze — król ze swoją młodzieżą ukazywał się tylko czasami. Królowa więc była osamotnioną; ale nawykła w Wissenburgu do tej ciszy, nie znajdowała jej ciężką dla siebie. Modliła się, zajmowała robotami dla kościołów, trochę malarstwem i muzyką.
Ciszę tych dni, upływających spokojnie, przerywało czasem nagle przybycie Ludwika XV z młodzieżą, którą prowadził za sobą, a za królem szły bale, przyjęcia i wieczory z grą obowiązkową, w której i Marja uczestniczyć musiała. Ten ruch, jaki się rozbudzał naówczas, innym bardzo pożądany, dla niej był nieznośnym, ale należało do obowiązków królowej nim się zabawiać.
O wszystkiem tem król Stanisław był przez listy córki zawiadamiany. Usiłowała ona to życie malować z powabnej strony, a ojciec w duchu dopowiadał resztę. Ten, który wierzył, że wyniesienie córki było cudem Opatrzności, musiał też patrzeć na owoc tego cudu, w najjaśniejszych je barwach sobie wystawując. Nawet co było ciężkiem dla Maruchny, służyło przyszłości...
Stary Villars przybywał czasem do Meudonu, ale i ten nie miał daru głębokiego wnikania w stosunki; wynosił tylko królową i jej cnoty. Spodziewano się, że rychło wystąpi ona czynnie, gdyż Bourbon naglił, prosił i był przekonany, że nareszcie dramat władzy grać się rozpocznie. Miano tylko żal do Marji, iż się ociągała, wahała i opierała mieszaniu się do spraw publicznych.
Villars nareszcie postanowił o tem mówić królowi, sądząc, że go do współdziałania nakłoni.
— Nie mamy wyrazów na uwielbienie naszej młodej pani — rzekł, przybywszy raz do Meudonu, i siedząc w królewskim gabinecie, z którego okien wesoły widok na ogrody się otwierał. — Kochamy ją wszyscy, lecz mamy do niej trochę żalu.
Leszczyński, słuchając, uśmiechał się z błogiem uczuciem.
— Żalu? do mojej Maruchny? — szepnął — a toż za co?
— Nazbyt jest skromną i nieśmiałą; — mówił Villars — za mało królową. Król w niej potrzebował anioła stróża i poradnika, jest łagodny i powolny, łatwoby go wiodła, a tyle jest do zrobienia! Książę de Bourbon prosi ją i zachęca, aby była czynniejszą, a ona się trzyma na uboczu i daje się wszystkim, kto chce, wyprzedzać.
— Komu? — zapytał Leszczyński.
— Nawet pustej młodzieży, która z nim jeździ na łowy; nawet zimnemu i apatycznemu Fleury’emu.
Król zdawał się nie rozumieć.
— A o cóż to wam idzie? — zapytał dobrodusznie.
— Czas jest, aby się więcej zaczęła zajmować sprawami kraju wogóle — rzekł Villars. — Księciu de Bourbon częstokroć bywa ciężko wystąpić samemu, onaby mu łatwo drogi jego mogła przygotować, umysł króla skłonić. Książę wiele rachował na królową.
Leszczyński się zadumał i westchnął.
— Ja jej tego za złe brać nie mogę, — rzekł — że się trzyma zdala od spraw publicznych. Nie jest to dla kobiet zajęcie. Największe to nieszczęście kraju, gdy się sprawy publiczne w ręce niewieście dostaną. Słuchaj mnie, Villars, jej zadanie inne jest i być powinno... Ona je tak samo, jak ja, rozumie. Wzięliście ją, aby wam dała potomków ze krwi Ludwika Świętego, aby była matką dynastji nowej. To macierzyństwo jest jej powołaniem; sądzę, że o tej wielkiej powinności myśli i cała w niej zawczasu żyje. Ona wam przyszłość wykołysze, da dzielnych rycerzy, mądrych prawodawców, królewny piękne, rodzinę błogosławioną. Maruchna moja żyje w dzieciach, których się spodziewa; a z postępowania Ludwika XV wnoszę, że i on w niej nie widzi kogo innego, nad matkę swoich dzieci.
Villars się zmarszczył nieco.
— Ale macierzyństwo nie przeszkadza, aby nad krajem czuwała, — odezwał się po chwili — może współdziałać i pomagać mężowi. Winna mu pomoc i radę.
Król potrząsnął głową.
— Wierzaj mi, Villars, — wyrzekł — wyście jej do tego skłaniać nie powinni, a wogóle nie potrzeba nią kierować. Zostawmy jej wolę własną; natchnie ją Opatrzność, gdy wystąpić będzie potrzeba. Wszakże Bourbon nie zachwiał się w łaskach króla?
— On! w łaskach! — odparł marszałek. — Mówiąc otwarcie, Bourbon ich nie miał nigdy. Wziął go Ludwik, bo się nie mógł posłużyć Orleanem, który mszy słucha na klęczkach, ale na finansach nie zna się wcale. Bourbon, przyjmując obowiązki pierwszego ministra, rachował na pomoc królowej.
— Ona go też pewno nie zawiedzie — przerwał Leszczyński, — ale w tej chwili nic mu nie zagraża.
— Król unika księcia de Bourbon, — ciągnął Villars po przestanku — trzeba, aby królowa go posiłkowała, aby ich zbliżyła z sobą.
— Nie obawiajcie się o niego, — odezwał się król — niema go kim zastąpić.
— Tak, niema nikogo, oprócz jednego człowieka, który na oddaleniu Bourbona skorzystać i czyhać na nie może, a szkodzić mu starać się będzie — mówił Villars. — Człowiek ten, jak się zdaje, zdawna się przygotowywał do tego... Jest nim kardynał de Fleury. Dla widoków swoich całe wychowanie Ludwika skierował tak, aby go od wszelkich myśli poważniejszych oddalić, do pracy zniechęcić. Dlatego bawił go zawsze, nigdy nic nie zabraniając takiego, co mogło być rozrywką. Dlatego Ludwik XV szył w krosnach jak panienka, toczył, sadził kwiatki, nawet gotować się uczył, gdy powinien był uczyć się rządzić.
— Mówicie o kardynale — wtrącił król.
— Fleury, jeżeli się nie mylimy, a wątpię, byśmy się mylili, dlatego tylko księcia przypuścił do władzy, aby z niej raz wyzutego niemożliwym na przyszłość uczynić. Będziemy mieli nowego Mazaryna...
Milczenie panowało chwilę.
— Mało znam biskupa de Frejus, — odezwał się Leszczyński — ale z tego, co wiem, posądzałbym go raczej o chciwość niż ambicję.
— Oboje razem iść może — począł Villars. — Fleury wyrósł z bardzo małego człowieczka. Ojciec jego był poborcą dziesięcin w diecezji Glandève. Kardynał de Bonzy dał mu pierwszą kanonję, z którą on potem wśliznął się do dworu. Tu długo z początku wycierał przedpokoje, a posługiwały się nim kobiety i ich protekcji winien wzrost, ale i giętkość przejął od nich, z jaką się zawsze umiał stosować do wymagań towarzystwa. Był zawsze i jest bardzo w obcowaniu przyjemnym, słodkim, i nigdy w życiu nie potrącił nikogo... co nie przesądza, że się nie jednemu da we znaki, kiedy dojdzie do mety... Pomimo zręczności, Fleury nie wszystkich serca umiał sobie pozyskać. Ludwik XIV nie mógł go znieść, wstręt czuł do niego, przeczuwał w nim intryganta, i zmuszony tylko, mimowoli dał mu biskupstwo Frejus. Fénelon, choć mu się starał podobać i dworował, nie lubił go także. Wszechmocna protekcja pani de Maintenon, potem list pasterski w sprawie bulli Unigenitus, ale najbardziej pono umiejętność przypodobania się, słodycz, miękkość doprowadziły go do pozyskania miejsca ochmistrza, nauczyciela przy delfinie. Tu skorzystał z tego, że marszałek de Villeroy był nieznośnie szorstkim, aby niewyczerpaną powolnością zaskarbić sobie łaski młodego ucznia. Był to pierwszy i jedyny może człowiek, którego Ludwik XV ukochał, w którego uwierzył i poddał mu się zupełnie...
Leszczyński skorzystał z krótkiej chwili spoczynku Villarsa, aby głos zabrać.
— Sądzicie, że króla tak do siebie przywiązać potrafił? że ma nad nim taką władzę? — Nie wiem! Starałże się z tego na złe korzystać?
Pytaniem tem, bardzo zręcznie wtrąconem, Leszczyński nieco zmieszał marszałka.
— Tego mu nie zarzucamy, — odparł — ale może gorszego coś nad to... Z miłości ucznia korzystał, aby go uczynić dzieckiem zawczasu znudzonem i rozpieszczonem. Odjął mu powagę i siłę.
— O, nie wyrokujcie tak stanowczo zawczasu! — przerwał król z pewnym wyrzutem.
— Radbym być powolniejszym, — bronił się Villars — ale prawdy zamilczeć mi nie wolno, zwłaszcza przed wami. Dziśby jeszcze z tej apatji czas wyprowadzić króla, a tego może tylko dokonać królowa, córka wasza.
— Kto? ta biedna Maruchna moja? — podchwycił Leszczyński. — Nie wymagajcie od niej za wiele. Z natury jest nieśmiałą. Ciągle mi w listach pisze, że męża poznać jeszcze nie mogła, że dla niej jest zamknięty. Dajcież jej czas, aby go dobrocią i łagodnością pozyskała...
— Ach! — zawołał Villars — czas ten właśnie jest dla nas, dla księcia niezmiernej ceny, bo inni go na to spożytkowują, aby króla uwikłać i przeciwko Bourbonowi zniechęcić... W. król. mość, — dodał marszałek — starajcie się skłonić królową, aby zbyt nie zwlekała, bo Fleury i przeciwko niej, i przeciwko księciu potrafi wychowańca zniechęcić...
— Wszystko to być może! — westchnął Leszczyński — cóż kiedy i ja, i Maruchna jesteśmy fataliści!
— Królowa — podchwycił Villars — tylko z pomocą księcia de Bourbon może swoją powagę utrzymać; on jeden jest jej prawdziwie oddany; cały zresztą dwór płochy, obawia się jej surowości i zawsze będzie się starał szkodzić królowej w umyśle króla... Przeciwko niej i jej wpływom spiskują wszyscy... Powinna znać swoich przyjaciół i nawzajem ich trzymać stronę u króla. Edykt przeciwko protestantom, proces Blanca, spory z parlamentem, nędza w kraju... wszystko to ma być winą Bourbona... jego za to odpowiedzialnym czynią. Fleury potajemnie szkodzić mu się stara.
— Lękam się, kochany przyjacielu, — zimno odpowiedział Leszczyński — ażebyś nie był uprzedzonym. Maruchna mi pisze, że Fleury dotąd najmniejszego udziału czynnego w rządach nie ma.
— Komedja! — przerwał Villars.
— Przecież — ciągnął dalej Leszczyński — człowiek ten dotąd mi wogóle na komedjanta i intryganta nie wyglądał, nie ma z nikim stosunków, nie bywa prawie u nikogo, chyba parę razy na tydzień w Vaugirard pod Issy, gdzie mieszka staruszka, pani de Levis, wierna jego przyjaciółka, i dobroduszna Dangeau. Te dwie babusie stanowią całe kółko jego, a tych my się obawiać nie potrzebujemy. Pani Levis wyrzekła się oddawna wszelkich z dworem stosunków... Ja nie posądzam Fleury’ego...
— A ja utrzymuję, że się obawia wpływu królowej, że będzie się przeciwko niej starał króla usposobić, grożąc mu opanowaniem... Pamiętajcie tę moją przestrogę, niebezpieczeństwu należy zapobiec zawczasu — dodał Villars.
W ten sposób Villars i d'Argenson, sprzyjający królowej, napróżno przez Leszczyńskiego i wprost ją samą przestrzegali przeciwko Fleury’emu; ani jej charakter, ani zasady, w jakich była wychowana, nie dopuszczały jej wystąpić zbyt śmiało. Ostygnięcie i postępowanie nieco dziwaczne Ludwika XV z żoną tem więcej ją onieśmielało. Widzieli w tem wszyscy, oprócz niej, wpływ Fleury’ego.
Gdy przeszły pierwsze zabawy, uroczystości, pobudzone niemi życie weszło w karby codzienne. W tym czasie nawet Voltaire miał sposobność docisnąć się do Marji, a tytułem do tego było uwielbienie dla króla-filozofa. Napisał nawet tragedję, którą złożył u stóp młodej pani, jeszcze względem niego nie rozczarowanej, przyjmującej objawy sympatji sercem wdzięcznem.
W pięknym wierszu dedykacyjnym Voltaire wyrażał się o Leszczyńskim jako o bohaterze wyższym nad swoją dolą i nad wszelkie wywyższenia. Tragedję tę, „Marjannę“, cudownie odegrała sławna Adrjanna Lecouvreur; ale, mimo to, słaby utwór nie utrzymał się na scenie. Przypisywano to mało znaczącemu trafunkowi, który w chwili wypicia trucizny przez bohaterkę widzów pobudził do śmiechu.
Poeta należał wówczas do gorących wielbicieli wschodzącego słońca i pisał o Marji: „Królowa jest zachwycająca; płakała na mojej „Marjannie“, śmiała się na „Indiscret“, nazywa mnie swoim biednym Voltaire’m“.
Cały ten ruch i wrzawa powoli przebrzmiewały w Paryżu; życie wracało z warunkami powszedniemi; młody król, pomimo czułości dla żony, tęsknił do polowania w Rambouillet i biegł z młodzieżą na długie wyprawy w lasy, zostawiając żonę samą. Parę tylko razy w ciągu kilku miesięcy, przez wzgląd może na ludzi i na królowę, razem z nią wybrał się do Meudonu. Leszczyński z wielką duszy pociechą widział go wtedy bardziej ożywionym niż zwykle, rozmowniejszym, weselszym, poufalszym, co jak najlepsze w przyszłości rokowało nadzieje. Nie postrzegano tego, że u Ludwika XV wszystko przychodziło obmyślane, wyrachowane, w swoich godzinach, wybuchami bez czucia... Zrozumieć go trudno było...
Leszczyński, we wszystkiem optymista, córkę i siebie uspokajał i pocieszał.
Te dwukrotne odwiedziny Meudonu, które kardynałowi dawać musiały do myślenia, Bourbonowi wlały odwagę do przynaglenia królowej, aby zbliżyła się do męża i starała wpłynąć na niego.
Nie było dnia, ażeby książę i pani de Prie nie wpajali tego Marji, iż powinna męża z opieki Fleury’ego oswobodzić. Ale nieśmiała, skromna pani z trudnością dawała się do czynu jakiegoś pobudzić. Najczęściej Ludwik XV przybywał nagle do Paryża, do żony, a pozostawszy z nią sam na sam, obchodził się z nią tak dziwnie, tak kapryśnie, iż odwagę jej wszelką odejmował do zwierzenia się sobie.
Ile razy była między nimi mowa o sprawach publicznych, król ostygał, odzywał się krótko, szorstko, — jakgdyby ją chciał odstraszyć. — Przestraszona ustępowała... ale Bourbon nalegał... nie ustawał, przekonywał, że należało koniecznie coś począć dla usunięcia Fleury’ego. Wśród tej niepewności królowa naostatek raz wśród niemych pieszczot wieczornych starała się z męża coś wydobyć.
— Proszę cię, — rzekła naiwnie — czy bardzo kochasz kardynała Fleury’ego?
Ludwik, posłyszawszy to pytanie, zwrócił się żywo ku niej, zmarszczył i odparł sucho:
— Bardzo!
Po chwili królowa dodała:
— A księcia de Bourbon?
Piękna twarzyczka króla przybrała wyraz jakiś surowy.
— Tak... dosyć — odparł po namyśle.
W tejże chwili król tak najzupełniej zmienił przedmiot rozmowy, iż Marja więcej się już nic dowiedzieć nie mogła, a humor męża zdawał się jej dawać do zrozumienia, że mu badanie to było przykrem i natrętnem.
Tymczasem położenie księcia de Bourbon z każdym dniem widocznie się pogorszało, Ludwik XV był dla niego grzecznym, ale w sprawach ważniejszych nigdy mu z sobą poufnie mówić nie dawał.
Gdy książę rozpoczynał o podatkach, król przerywał opisem ostatniego polowania na jelenia. Rozmowy z nim tak się zawsze składały, że ktoś obcy był ich świadkiem, a najczęściej asystował Fleury, który dawnego wychowańca nie opuszczał na chwilę; król, okazując mu ciągle poszanowanie najniższe, zarazem Bourbona rażącą zbywał obojętnością.
Dwór cały, chwytając te symptomaty, wróżył mu już upadek. Niepokojono się... Pani de Prie, sekretarz królowej Paris-Duverney coraz natrętniej przynaglali, aby królowa była czynniejszą... ta opierała się — wahała... katastrofa jakaś zdawała się zapowiadać; czuli ją wszyscy. Bourbona odbiegali przyjaciele.
Tak zaledwie upłynęły miodowe miesiące tak szczęśliwą zapowiadające przyszłość, gdy życie dwojga małżonków poczęło przybierać charakter walki.
Ludwik XV powracał do kawalerskiej swojej swobody i z monotonnego towarzystwa żony, bawiącej go nabożeństwem i poważnemi rozmowami, uciekał ze swoim Epernon i młodzieżą na łowy i kończące je ożywione kolacyjki, w których oprócz większej swobody nie było nic zdrożnego, ale dowodziły, że królowa Marja całkiem męża zająć sobą nie mogła.
Królowa, pozostawiona samą, wyszukiwała kapłanów, objeżdżała klasztory, odbywała odpusty i potrosze bawiła siebie malarstwem i muzyką, ale muzyka w apartamentach jej częściej brzmiała modlitwą niż wesołością, rozmowy zamiast się żywić zabawnemi plotkami miejskiemi schodziły na opowiadaniu o cudach, o żywotach świętych i t. p.
Złośliwość, dowcip odzywać się tu nie śmiały.
Niezbyt zrazu wyraźnie, powoli, w początkach już dwa obozy króla i królowej oddzieliły się od siebie i nabrały nieprzyjaznego charakteru.
Ci, co tak gorliwie prowadzili Marję na tron, postrzegli, że popełnili błąd i zawiedli się na niej.
Pani de Prie z płochością godną czasów regencji, które ją wychowały, odzywała się z gniewem:
— Jeżeli królowa nie potrafi być taką, jakiej nam potrzeba, ha! wszakże w Rzymie równie rozwód jak dyspensa wyjednać się daje...
Książę Bourbon głową potrząsał.
— Król słuchać jej nie chce, — mówił — to prawda, nie daje się mieszać do spraw publicznych, ale niemniej szanuje i wymaga, aby świat ją szanował; — gdyby silniejszą wolę okazała, byłby uległ...
Naostatek kończyło się to na obwinianiu kardynała, który królowej szkodził, zniechęcał do niej, ostrzegał... Trzeba się więc było pozbyć koniecznie kardynała.
Codzień na to nowy środek obmyślano, ale nazajutrz okazywał się nieprzydatnym lub śmiesznym.
W obozie Bourbona, który coraz fałszywszemi krokami czynił się niepopularnym i zniechęcał wszystkich, rosła niecierpliwość.
— Bądź co bądź, — mówił Bourbon — potrzeba grę uczynić jasną. Daliśmy królowej dosyć czasu do przygotowania się, musimy żądać, aby wystąpiła stanowczo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.