Przejdź do zawartości

Kim/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV

Następnie, zniżywszy głosy, zaczęli ze sobą rozmawiać. Kim położył się pod drzewem, chcąc odpocząć, ale Lama pociągnął go niecierpliwie za łokieć.
— Chodźmy dalej. Tu niema Rzeki.
— „Hai mai“! Czy nie szliśmy już dość długo, aby móc spocząć przez chwilę! Nasza Rzeka nie ucieknie nam. Cierpliwości, a wynagrodzi nas ona za to.
— Ten oto, — rzekł nagle stary wojak, — jest „Przyjacielem Gwiazd“. Przyniósł mi wczoraj ważne nowiny. Widział samego głównego dowódzcę we własnej osobie, wydającego rozkazy do wojny.
— Hm — rzekł tubalnym głosem syn. — Podsłuchał widocznie plotkę na jarmarku i chce ją wyzyskać.
Ojciec roześmiał się. — W każdym bądź razie nie przyjechał prosić mnie o nowego konia i bogowie wiedzą, ile rupji... — Czy pułki twoich braci otrzymały też rozkazy?
— Nie wiem. Ja wziąłem urlop i pojechałem szybko do ciebie, gdy tymczasem...
— Gdy tymczasem oni ubiegli cię i zdążyli już mnie naciągnąć. O! wszyscyście wy marnotrawcy i oszuści! Ale ty nie byłeś jeszcze nigdy w ataku. Dobry koń jest na to rzeczywiście potrzebny. Dobry służący i dobry „pony“ konieczny jest także do marszu. No zobaczymy... zobaczymy jeszcze... — mówił, uderzając w zamyśleniu o rękojeść szabli.
— To nie jest miejsce na rozrachunki, ojcze. Jedźmy do domu.
— Zapłać więc temu chłopcu. Ja nie mam przy sobie ani grosza, a on przyniósł mi ważne nowiny. Hej, Przyjacielu całego Świata, więc wojna jest za pasem, powiadasz?
— Tak, o ile wiem, będzie wojna, — odparł spokojnie Kim.
— Hę? — rzekł Lama przebierając palcami paciorki różańca, niecierpliwiąc się do dalszej podróży.
— Mój mistrz nie sprzedaje za pieniądze tego co mówią Gwiazdy. Myśmy przynieśli nowiny — a ty je sprawdź. Zrobiliśmy swoje, a teraz odchodzimy. — To mówiąc, podparł się Kim z dumą, z ręką na biodrze. Syn wyjął srebrną monetę, która błysnęła pod słońce, mrucząc coś o żebrakach i kuglarzach. Były to cztery „anna“ w jednej monecie i miały im zapewnić pożywienie na kilka dni. Lama spostrzegłszy blask metalu szepnął parę słów błogosławieństwa.
— Idź więc swoją drogą, Przyjacielu całego Świata — rzekł stary wojak — obracając się na swem popękanem siodle. — Po raz pierwszy w mojem życiu spotkałem prawdziwego proroka, który nie służył w Armji.
Ojciec i syn ruszyli przed siebie, stary siedział na koniu równie prosto jak młody.
Pendżabski policjant w żółtych lnianych spodniach wałęsał się po gościńcu. Widział on, że Kim dostał jakąś monetę.
— Stój! — krzyknął na nich po angielsku. — Czy nie wiecie, że ci, co schodzą na gościniec z tej bocznej drogi, płacą „takkus“ (taksa) po dwie „anna“ na głowę, co czyni razem cztery „anna“? Taki jest rozkaz Sirkara, a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększanie dróg.
— I napełnianie brzuchów policji — rzekł Kim uskoczywszy w bok przed wyciągniętem ramieniem. — Zastanów się przez chwilę, człowieku z brudną głową. Czy myślisz, że przychodzimy z najbliższego stawu, jak żaba, która jest twoją teściową? A czy słyszałeś kiedy jak się twój brat nazywa?..
— Czemże on był? Zostaw no tego chłopca w spokoju! — krzyknął na policjanta ubawiony starszy Konstabl, siadając na werandzie, aby wypalić fajkę.
— Wziął sobie napis z butelki od „belaitee-pani“ (woda sodowa) i nalepił ją sobie na moście, po czem brał przez cały miesiąc taksę od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkara. Aż przyszedł jeden Anglik i rozbił mu głowę. Ach, braciszku, ja jestem miejski ptaszek, nie ze wsi! — Zawstydzony policjant odszedł, a Kim wymyślał za nim jeszcze przez całą długość drogi.
— Czy istniał kiedy na świecie taki uczeń jak ja? — zawołał wesoło do Lamy. — Wszyscy zbieraliby twoje kości na dziesięć mil wokoło Lahory, gdybym ja nie był przy tobie.
— Zastanawiam się sam nie raz, czy ty nie jesteś duchem, a czasem wydajesz mi się złośliwym chochlikiem — rzekł Lama, uśmiechając się znacząco.
— Jestem twój „chela“, — odparł Kim drepcąc przy boku starca drobnym krokiem, którym można obejść cały świat dookoła.
— Idźmy więc dalej — mruknął Lama.
Szli w milczeniu, przerywanem klekotaniem paciorków różańca, robiąc jedną milę za drugą. Lama jak zwykle pogrążył się w głębokiem zamyśleniu, ale bystre oczy Kima były otwarte szeroko: „Ta wesoła szeroka droga — myślał — jest o wiele ciekawsza od ludnych zatłoczonych ulic Lahory“.
Spotykali co krok nowych ludzi z różnych kast, o których dotąd nigdy nie wiedział i nie słyszał. Nieco dalej zobaczyli gromadę długowłosych, silnie woniejących „Sansi“, z koszami pełnemi jaszczurek, oraz innej nieczystej strawy na plecach, z chudemi psami, które biegły za nimi, węsząc. Ludzie ci przesuwali się chyłkiem w szybkim pół-biegu; ludzie z innych kast omijali ich, bo zetknięcie się z „Sansi“ jest wielkim grzechem. Za nimi kroczył sztywnie, jakby był okuty w kajdany, człowiek świeżo wypuszczony z więzienia; jego pełny brzuch i świecące policzki były dowodem, że rząd karmi swoich więźniów lepiej, niż najuczciwszy człowiek na to zasługuje.
Kim znał dobrze ten chód i naśladował go umyślnie, ilekroć przechodzili tacy ludzie. Dalej spotkali jednego „Akali“, dzikookiego fanatyka z plemienia „Sikh“ o nastroszonych, zmierzwionych włosach, ubranego w pstrokaty błękitny kostjum ludzi swego wyznania, z błyszczącemi kółkami z polerowanej stali na wysokim błękitnym turbanie, który wracał z wycieczki do jednego z niezależnych państewek Sikhskich, gdzie śpiewał dawną chwalę Khalsy wychowankom tamtejszego kolegium, którzy noszą wysokie buty i spodnie plecione z białych sznurków. Kim ostrożny był wobec tego człowieka i uważał, żeby go nie rozgniewać, bo „Akali“ są gwałtownego usposobienia i łatwo chwytają za broń.
Często dopędzali lub rozmijali się z tłumem ludzi w wesołych kostjumach. Były to nieraz całe wsie wracające z miejscowej uroczystości; kobiety z dziećmi przy boku szły za mężami, starsi chłopcy podpierali się kijami z trzciny cukrowej, i ciągnęli za sobą niezgrabne, blaszane zabawki: lokomotywy, które sprzedają za pół pensa, lub z tandetnych tanich lusterek świecili starszym w oczy. Widziało się odrazu, co kto z nich nakupił. Wystarczyło porównać bronzowe ramiona kobiet jedno z drugiem, by poznać, która z nich sprawiła sobie nowe bransolety z matowego szkła, importowane przez handlarzy z Północnego Zachodu. Świętujący szli wolno, nawołując się wzajemnie i zatrzymując, aby się wytargować z handlarzami słodyczy, albo pomodlić przed jednym z przydrożnych ołtarzy, bądź to hinduskim, bądź muzułmańskim, którym niższe kasty obu tych wyznań oddają równą część z chwalebną bezstronnością. — Jednolita, niebieska linja wznosząc się i opadając, jak grzbiet pełzającej gąsienicy, wynurzyła się ze wzbitego tumanu kurzu i poszła w przeciwną stronę, z piskliwym hałasem. Był to pochód „changarów“, kobiet, które zajmują wszystkie ławki na wszystkich północnych kolejach. Mają płaskie stopy i wydatne biusty, silne członki, noszą błękitne kaftaniki i zarabiają przy robotach ziemnych, śpiesząc tłumnie ku Północy na każdą wieść o zarobku, nie tracąc czasu po drodze. Należą one do kasty, której mężczyznom nie wolno pracować i, szły też rozpychając się łokciami, kołysząc się w biodrach i zadzierając głowy do góry, jak przystało kobietom, na których ciążą tak ważne obowiązki. Nieco dalej wmieszał się do wielkiego pochodu orszak weselny z muzyką i hałasem, siejąc dookoła zapach niezapominajek i jaśminu, silniejszy nawet od dławiącego kurzu. Można było widzieć czerwono-złotą lektykę panny młodej, chwiejącą się wśród tumanów pyłu, podczas gdy przystrojone zielenią koniki drużbów odwracały w bok głowy i wyciągały wiązki siana z przejeżdżającego ładownego wozu. Wówczas Kim, żartując, życzył młodej parze stu synów a żadnej córki, zgodnie ze znanem przysłowiem. Jeszcze bardziej ciekawy i zabawny był widok, gdy wędrowny kuglarz z tresowanemi małpami, albo sapiący, stary niedźwiedź, albo kobieta z koźlemi rogami, przywiązanemi do nóg, tańczyli na linie i wywoływali między końmi popłoch, a między kobietami przenikliwe, przeciągłe okrzyki podziwu.
Lama nie podniósł oczu ani razu. Nie zauważył lichwiarza na pękatym koniku, spieszącego załatwiać swoje przebiegłe interesa; ani wykrzykującego niskiemi głosami oddziału urlopowanych żołnierzy krajowców, idących w szyku bojowym i cieszących się, że są już wolni od munduru, z radością zaczepiając w obelżywy sposób różne czcigodne niewiasty. Nie widział nawet handlarza wody z Gangesu, choć Kim spodziewał się, że mistrz zechce kupić butelkę tego drogocennego płynu. Patrzył z niewzruszonym spokojem w ziemię i szedł obojętnie całemi godzinami, podczas gdy duch jego pracował nieustannie. Ale Kim był w siódmym raju z radości. Główna droga w tem miejscu była podsypana nieco wyżej celem uchronienia jej przed potokami, spływającemi w czasie zimowych deszczów ze stóp sąsiednich gór tak, że szło się nieco wyżej górując nad okolicą, jakby wspaniałym korytarzem, z którego prawej i lewej strony poruszały się całe Indje.
Pięknie wyglądały kilkojarzmowe wozy ze zbożem lub bawełną, wlokące się po okolicznych drogach: można było słyszeć ich osie, skrzypiące na odległość całej mili, jak się zbliżają coraz bardziej, aż wreszcie wśród nawoływań, okrzyków i przekleństw, wóz po wozie gramolił się na pochyłość i zanurzał się w główny trakt wśród chóru wzajemnych obelg.
Piękny też był widok ludzi: małych figurek czerwonych, błękitnych, różowych, białych lub szafranowych, zawracających w bok, do swoich wiosek, rozpraszających się i malejących na gładkiej przestrzeni równiny. Kim czuł to wszystko, choć nie umiał wyrazić swych uczuć. Poprzestał na kupieniu trzciny cukrowej, wypluwając jej sok na drogę. Lama od czasu do czasu zażywał tabakę, aż wreszcie Kim nie mógł już dłużej znieść tego milczenia.
— To dobry kraj, to Południe, — odezwał się. — Powietrze tu dobre i woda dobra, co?
— Wszyscy oni wpleceni są w Błędne Koło Wszechrzeczy — rzekł Lama. — Jedno życie wplata ich w drugie. Żaden z nich nie widzi Drogi Zbawienia — zakończył, wracając do swych myśli.
— Porządny już kawał drogi uszliśmy teraz — rzekł Kim. — Niedługo dojdziemy zapewne do „parao“ (miejsce odpoczynku). Czy zatrzymamy się tam? Patrz, słońce skłania się ku zachodowi.
— Któż nas dziś wieczorem ugości?
— To obojętne. W tym kraju pełno jest dobrych ludzi. Zresztą, — tu zniżył głos do szeptu — mamy pieniądze.
Tłum gęstniał w miarę, jak się zbliżali do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Był to szereg kramów naładowanych bardzo prostemi potrawami i tytoniem, dalej stosy drzewa, posterunek policji, studnia, żłob dla koni, kilka drzew, wokoło których kawałek wydeptanego gruntu, poczerniałego od popiołu z wygasłych ognisk. Wszystko to razem składało się na „parao“ przy głównym trakcie, nie wyłączając wron i żebraków — również wygłodzonych.
Tymczasem słońce poczęło już rzucać szerokie złote pasma promieni przez dolne gałęzie magnolji; papugi i gołębie zlatywały się setkami do gniazd; krzykliwe wrony o szarych grzbietach gwarzyły o wypadkach dnia, przechadzając się po dwie lub trzy tuż pod nogami przechodniów. Szmery i szelesty w gałęziach wskazywały, ze nietoperze wyruszą wkrótce na nocne łowy. Światło słońca gasło szybko, ubarwiwszy na chwilę twarze, koła wozów i rogi wołów swą krwawą czerwienią. Za chwilę zapadła noc odświeżając powietrze, rozpościerając po całej okolicy nikłą, jednolitą mgłę, podobną do błękitnawej, pajęczej zasłony i ostrą a wyraźną woń dymu z palącego się drzewa i nawozu, oraz miły zapach podpłomyków, pieczonych w popiele. Z posterunku policyjnego wyruszył patrol wieczorny wśród znaczącego chrząkania i powtarzanych sobie wzajem rozkazów. Kawałek rozżarzonego węgla płonął czerwonym światłem w cybuchu przydrożnego woźnicy, podczas gdy Kim obserwował mechanicznie ostatnie błyski słońca na jego metalowych szczypczykach do fajki. Życie w „parao“ było na małą skalę bardzo podobne do trybu życia w Kaszmirskim Seraju. Kim zanurzył się w błogi azjatycki nieład, który po pewnym przeciągu czasu przynosi wszystko, czego skromny człowiek może potrzebować.
Potrzeby jego były bardzo ograniczone, bo ze względu na to, że Lama nie miał kastowych skrupułów, wystarczyło kupić w najbliższym kramie gotowe jedzenie; ale Kim lubiący zbytek, zakupił garść suchego nawozu, aby rozniecić ognisko. Naokoło niego, wokół jego małego ogniska, uwijali się ludzie i nawoływali o oliwę lub zboże, o słodycze lub tytoń, potrącając tych, którzy przy studni czekali na swoją kolej, a do męskich głosów dołączyły się z kolei piskliwe krzyki i śmiechy kobiet, dolatujące z poza przysłoniętych zasłon, których niewolno odsłaniać z oblicza.
Obecnie wśród bardziej wykształconych krajowców przeważa opinja, że jeżeli ich niewiasty mają już podróżować — a jeżdżą, nieraz daleko — to lepiej je przewieźć szybko w kolei żelaznej i w odpowiednio urządzonym przedziale dla kobiet. Zawsze jednak znajdą się stare uparciuchy, a zwłaszcza kobiety, bardziej konserwatywne od mężczyzn — które wolą kontynuować zwyczaje przodków i szczególnie na starość i pod koniec życia, lubią odbywać swe pielgrzymki na staroświecką modłę. Te właśnie, świadome, że nie budzą już pożądania, nie przestrzegają już nazbyt gorliwie zapuszczania owych zasłon. Nawykłe do załatwiania tysiącznych spraw, wymagających podróżowania, rozlubowały się w hałaśliwym rozgwarze podróży pod gołem niebem, w pobożnych pielgrzymkach i możliwości nieustannego plotkowania z kobietami pokrewnych sobie nawyknień. Zdarza się naprzykład, i to bardzo często, na nieszczęście towarzyszącej czeladzi, że starsza dama podróżuje po Indjach w ten właśnie sposób. Bogowie przecie lubią pielgrzymów. Dlatego też w całych Indjach, zarówno na pustkowiach jak na uczęszczanych gościńcach spotkać można łatwo garstkę niezadowolonych służących towarzyszących starej damie, mniej lub więcej zasłoniętej, jadącej na wozie zaprzężonym w woły. Służba ta, to ludzie bardzo dyskretni i obowiązkowi, którzy na widok europejczyka lub krajowca z wyższej kasty, wypełniają swe obowiązki ściśle i dokładnie, nieraz jednak nie zważają zbyt na to, czy zasłony kryjące za sobą taką damę są opuszczone, czy nie. Starsze panie należą przecież do rodzaju ludzkiego i lubią popatrzeć na życie.
Kim spostrzegł jaskrawo przystrojony „ruth“, czyli wóz familijny, ciągnięty przez woły z haftowanym baldachimem o dwu kopulach, przypominającym przez to dwugarbnego wielbłąda; wóz ten wjeżdżał właśnie do „parao“. Ośmiu ludzi stanowiło przyboczny orszak, a dwu z tych ośmiu było uzbrojonych w zardzewiałe szable. — Był to znak, że towarzyszyli oni jakiejś znaczniejszej osobie, bo lud prosty nie nosi broni. Wzmagający się hałas utyskiwań, rozkazów i żartów, ktorego żaden europejczyk znieśćby nie potrafił, rozlegał się z głębi wozu. Jechała w nim widocznie kobieta, przyzwyczajona do rozkazywania.
Kim przyglądał się krytycznie jej orszakowi. Połowa jego składała się z cienkonogich, siwobrodych „Ooryasów“ z Południa. Drugą połowę stanowili górale z Północy, odziani w wełniane szaty i filcowe kapelusze; mieszanina ta mówiła swojem narzeczem, nie troszcząc się wcale o nieustające krzyki, które wychodziły z pomiędzy dwu kopuł wozu. Stara dama jechała na Południe z wizytą — zapewne do jakiegoś bogatego krewnego, najprawdopodobniej do zięcia, który na znak uszanowania wysłał jej eskortę. Górale zaś byli to jej właśni ludzie z plemienia Kulu lub Kangra. Jasną było rzeczą, że nie wiezie ze sobą córki do ślubu, gdyż w takim razie zasłony byłyby upiększone we frendzle, a służba nie dopuszczałaby nikogo do wozu. — Musi to być jakaś wesoła i znaczna dama — myślał Kim, ważąc w jednem ręku kawałek nawozu, a w drugiem ugotowane pożywienie i porozumiewając się z Lamą za pomocą lekkiego trącania łokciem. — Z tego spotkania da się coś wyciągnąć. — Nie liczył na pomoc Lamy, ale jako sumienny „chela“ postanowił prosić za dwóch.
Rozniecił ogień, jak mógł najbliżej tego wozu, spodziewając się, że ktoś z eskorty każe mu iść precz. Lama położył się znużony na ziemię i wrócił do swego różańca.
— Odsuń no się dalej, żebraku! — Rozkaz ten wydał jeden z górali w łamanem hindustańskiem narzeczu.
— Ech! to tylko „pahari“ (góral) — rzekł Kim lekceważąco. — Odkądże te osły z gór wzięły sobie na własność całe Indje? W odpowiedzi otrzymał Kim żywy i barwny opis swego rodowodu od trzech pokoleń.
— Aa! — zawołał niby to słodkim tonem, rzucając kawałek nawozu na ognisko.
— W moim kraju rozmowę taką nazywają „gruchaniem“. — Przenikliwy cienki głos z poza kotary zachęcił górala do drugiego ataku...
— Nie tak ostro, nie tak ostro — rzekł Kim ze spokojem — a uważaj mój bracie, abyś nas, powiadam, nie skłonił do rzucenia nawzajem na was przekleństwa. Bo nasze przekleństwa są bardzo jadowite.
Jeden z Ooryasow roześmiał się, a góral skoczył groźnie naprzód, gdy Lama podniósł nagle głowę wynurzając swój wysoki czerwony kapelusz na pełne światło, świeżo roznieconego przez Kima ogniska.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
Góral zatrzymał się, jakgdyby się potknął o kamień.
— Ja, ja... — wyjąkał — omało nie popełniłem wielkiego grzechu...
— Nareszcie znalazł się dla niego kapłan — szepnął jeden z Ooryasów.
— Hej! czemu nie obito porządnie tego żebraczego płodu — krzyknęła stara dama.
Góral powrócił do wozu i szeptał coś cicho do kotary. Nastąpiła śmiertelna cisza, a potem przytłumione rozhowory.
— Dobra nasza — myślał Kim udając, że nic nie widzi ani nie słyszy.
— Gdy... gdy tu zje swoją kolację — zaczął przymilać się góral do Kima — to, to proszę, aby Świętobliwy zechciał zrobić ten zaszczyt i pomówić z pewną osobą, która pragnie z nim porozmawiać.
— Po jedzeniu będzie on spał — odparł wyniośle Kim. Nie wiedział jeszcze dokładnie jaki obrót sprawy nastąpił, ale postanowił koniecznie wyciągnąć z niej korzyść. — Teraz pójdę postarać się o jedzenie dla niego.
Ostatnie zdanie wypowiedział głośno i zakończył je słabem westchnieniem.
— Ja — ja sam i inni ludzie z mego plemienia zajmiemy się tem — jeżeli nam pozwolicie.
— Więc pozwalam, — rzekł Kim jeszcze wynioślej. — Świętobliwy, ci ludzie chcą nam przynieść jedzenie...
— To dobry kraj. Całe Południe jest dobre, — olbrzymi i przerażający jest ten świat — mruknął przez sen Lama.
— Pozwólcie mu spać, — rzekł Kim — i uważajcie, aby jedzenie było dobre, gdy on się obudzi, to bardzo święty człowiek.
W tej chwili, któryś z Ooryasów powiedział coś pogardliwego.
— To nie „fakir“. To nie żaden żebrak z Południa, — podchwycił surowo Kim, wskazując na gwiazdy. — To jest najświątobliwszy ze świątobliwych ludzi. On jest ponad wszystkiemi kastami. A ja jestem jego „chela“.
— Chodź tutaj — zawołał przyciszony, cienki głos z poza kotary. Kim podszedł, czując, że oczy, których nie mógł widzieć, śledzą go przez zasłonę. Jeden wychudły bronzowy palec obciążony pierścieniami spoczywał na brzegu wozu, a rozmowa odbyła się w tych słowach:
— Co to za jeden, ten człowiek?
— To bardzo świętobliwy człowiek. Przychodzi z daleka. Idzie aż z Tybetu.
— Z jakiego miejsca w Tybecie?
— Hen, z poza śniegów — z bardzo dalekiego miejsca. Zna się na gwiazdach, i robi horoskopy i umie czytać z nich przyszłość. Ale nie robi tego za pieniądze. Robi to z dobroci, z wielkiej miłości dla ludzi. Ja jestem jego uczniem. Nazywam się także „Przyjacielem Gwiazd“.
— Nie jesteś góralem?
— Spytaj go. On ci powie, że mnie wysłały do niego gwiazdy, abym mu pokazał jego drogę.
— Hm! Pamiętaj oberwańcze, że jestem starą kobietą i niezupełnie jeszcze szaloną. Lamów ja znam i oddaję im cześć, ale ty jesteś tak prawowitym „chelą“, jak ten mój palec może być dyszlem tego wozu. Ty jesteś bezkastowym Hindusem — zuchwałym i bezwstydnym żebrakiem, czepiającym się świętobliwego człowieka prawdopodobnie w celach zysku.
— Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? — Kim zmienił nagle ton, aby godnie odpowiedzieć na te obelgi. — Słyszałem... — zaczął pleść na chybił–trafił, — ... słyszałem, że...
— Cóżeś słyszał, — niecierpliwiła się, stukając palcem o wóz, dama.
— Nic godnego zapamiętania, tylko zwykłe plotki jarmarczne, które zapewne są nieprawdziwe, a mianowicie, że nawet Radżowie — mali Radżowie w górach...
— Ale nie ci, co pochodzą z dobrej rodziny Rajput.
— Z pewnością dobrej krwi Radżowie. Że oni nawet sprzedają najpiękniejsze ze swoich kobiet dla zysku. Sprzedają je na Południe — „zemindarom“ (właścicielom ziemskim) i tym podobnym.
Przeciw temu zarzutowi bronią się zaciekle mali górscy Radżowie; ale na jarmarkach, kiedy jest mowa o tajemniczym handlu niewolnikami w Indjach, ludzie skłonni są to uważać za prawdę. Stara dama objaśniła Kimowi w dobitnym i pogardliwym tonie, do jakiego stopnia jest złośliwym kłamcą. Gdyby Kim był to powiedział w czasie, kiedy była ona jeszcze młodą dziewczyną, zostałby tego samego dnia zadeptany na śmierć przez słonia. Stałoby się to bez żadnej wątpliwości.
— Aha! Jestem przecież tylko żebraczy płód, jak to „Oko Piękności“ powiedziało — jęknął Kim, udając przestrach.
— „Oko Piękności!“ doprawdy! Któż to ja jestem, że mnie częstujesz żebrackiemi komplementami! — Ale mimo to roześmiała się do dawno niesłyszanego słowa. — Przed czterdziestu laty można było to powiedzieć nie bez słuszności. Tak, przed trzydziestu jeszcze laty. Ale to skutki włóczenia się wzdłuż i wszerz po Hindostanie, że wdowa króla musi się stykać z szumowinami całego kraju i być pośmiewiskiem żebraków!
— Wielka Królowo! — rzekł szybko Kim, który słuchał z oburzeniem jej żalów. — Jestem tem, czem Wielkiej Królowej podoba się mnie nazwać, ale niemniej mój mistrz jest święty człowiek! On nie wie jeszcze nic o rozkazie Wielkiej Królowej...
— O rozkazie? Ja miałabym rozkazywać świętobliwemu Nauczycielowi Prawdy, by przyszedł i rozmawiał z kobietą! Nigdy!
— Ulituj się nad moją głupotą. Ja sądziłem, że to było powiedziane jako rozkaz.
— Nie. To była prośba. Czy to wyjaśni dostatecznie całą sprawę?
Kim ujrzał w tej chwili srebrną monetę, wysuwającą się ku niemu z poza zasłony. Wziął ją i skłonił się głęboko. Stara dama poznała, że on to jest okiem i uchem Lamy. Był przejednany.
— Jestem tylko uczniem Świętobliwego. Skoro się pożywił, może przyjdzie.
— Och, ty bezwstydny, nieznośny urwiszu! — Ozdobiony klejnotami palec pokiwał mu, grożąc; ale Kim posłyszał tłumiony śmiech starej damy.
— No, a o cóż właściwie chodzi? — Zapytał w najbardziej pochlebnym i poufnym tonie, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć.
— Czy, czy potrzeba może syna w rodzinie? Proszę mówić otwarcie, bo my, kapłani... — Ostatnie słowa były dosłownym plagiatem, wziętym od „fakirów“ przy bramie Taksali.
— Ty, kapłanie, jesteś jeszcze za młody, żeby... — Urwała żart nowym wybuchem śmiechu. — O, kapłanie, wierz mi, że my kobiety teraz i zawsze myślimy o czem innem, a nie o synach. A ponadto, moja córka urodziła już męskiego potomka.
Lepiej mieć dwie strzały w kołczanie niż jedną; a jeszcze lepiej trzy — rzekł Kim, cytując przysłowie i kaszląc znacząco. Patrzył przy tem dyskretnie w ziemię.
— Prawda to, prawda. Ale może to się jeszcze stanie. Rzeczywiście ci południowi Brahmini są zupełnie nic nie warci. Dawałam im podarki i pieniądze, to znów podarki, więc prorokowali...
— Ach, — szydził Kim z niezmierną pogardą — „prorokowali!“ — Nawet zawodowy wróżbita nie potrafiłby tego lepiej powiedzieć.
— Aż dopiero gdym sobie przypomniała swoich bogów, modlitwy moje zostały wysłuchane. Może to i dobra godzina... i może Świętobliwy twój słyszał kiedy o przełożonym klasztoru lamajskiego w Lung-Cho? Do niego to udałam się w tej sprawie i patrz! — w oznaczonym czasie stało się wszystko, czego chciałam. Brahmin w domu ojca mego zięcia powiedział potem, że stało się to wskutek jego modlitw, — ale to mała omyłka z jego strony, którą mu jasno wykażę, skoro będziemy u celu mojej podróży. A potem udam się do Buddh — Gaya złożyć „shraddha“ ofiarę za ojca moich dzieci.
— Tam właśnie idziemy i my.
— Wróżba to podwójnie dobra — świegotała stara dama — może więc będzie drugi syn!
— Oh, Przyjacielu całego Świata! — zawołał Lama, budząc się przelękniony jak dziecko na obcem sobie posłaniu.
— Idę, już idę, Świętobliwy! — Poskoczył do ognia, gdzie znalazł Lamę otoczonego już półmiskami, (jedzeniem) góralami ze służby damy, którzy starali się być usłużni i służbą z Południa, która patrzyła na niego niechętnie.
— Precz! Usuńcie się! — krzyknął Kim — czy mamy jeść publicznie jak psy? — Potem zabrali się do jedzenia, milcząc, odwróceni trochę od siebie, a Kim uwieńczył kolację skręconym własnoręcznie papierosem.
— Czy nie powtarzałem po tysiąc razy, że Południe to dobry kraj? Jest tutaj cnotliwa i wysoko urodzona wdowa jednego górskiego radży; odbywa pielgrzymkę, jak mówi, do Buddh-Gaya. — Ona to przysyła nam te półmiski; a jeżeli już dobrze wypoczął, chciałaby z tobą pomówić.
— Czy to także twoje dzieło? — zapytał Lama, zażywając tabakę.
— Któż to ciebie pilnował od początku naszej podróży? — oczy Kima świeciły żywo, podczas gdy on sam puszczał częste kłęby dymu przez nos, rozpościerając go po zapylonej ziemi. — Czy nie wystarałem się o wygody dla ciebie, o Świętobliwy?
— Błogosławieństwo niech spłynie na twoją głowę. — Lama pochylił się uroczyście. — Poznałem dużo ludzi w mojem długiem życiu i uczniów niemało. Ale żadnego z tych ludzi, jeśli ciebie zrodziła kobieta, nie umiłowało serce moje tak bardzo jak ciebie — przemyślnego, mądrego i miłego, chociaż właściwie małego łobuza.
— A ja nigdy nie widziałem takiego kapłana, jak ty. — Kim przeglądał dokładnie zmarszczkę po zmarszce na tej dobrotliwej, żółtej twarzy. — Zaledwie od trzech dni idziemy razem, a mnie się zdaje, jakbyśmy się znali od stu lat.
— Może w poprzedniem życiu było mi dane oddać ci jakąś przysługę. — Być może — uśmiechnął się — żem cię uwolnił z pułapki; albo schwytałem cię na haczyk wtedy, kiedy jeszcze nie byłem oświecony i puściłem się napowrót do rzeki.
— Być może — odrzekł Kim spokojnie. Słyszał on o tej filozofji wiecznego kołowania wszechrzeczy z ust ludzi, których Anglik nie uważałby za ludzi z wyobraźnią. — A co się tyczy tej kobiety na wozie, to sądzę, że ona pragnie drugiego syna dla swojej córki.
— Nie w ten to sposób dochodzi się do Drogi Zbawienia — westchnął Lama. — Ale ona też pochodzi z gór. Ach, góry i ten śnieg na górach.
Wstał i poszedł w stronę wozu. Kim byłby chętnie też poszedł nadstawić ciekawe ucho, ale Lama nie wezwał go ze sobą, nieliczne zaś słowa, jakiego doleciały, mówione były w języku obcym — rozmawiali bowiem w zwyczajnem narzeczu góralskiem. Niekiedy słyszał dźwięczny cytat chiński, mówiony przez Lamę.
Niezwykły to był obraz, któremu Kim przyglądał się oto przez przymknięte powieki. Lama stał sztywny i wyprostowany w swej żółtej szacie, na której głębokich fałdach i grały czarne cienie, padające od światła ognisk na „parao“, podobny do pnia rozłożystego drzewa podczas zachodzącego słońca i nachylał się nad złoconem i zdobionem laką „ruth“, które przy tem zmiennem oświetleniu mieniło się jak klejnot. Desenie na złotem szytych zasłonach wznosiły się, to opadały, zaginały się i rozpościerały w miarę, jak powiew nowego wiatru zawijał lub odchylał ich fałdy; w momentach, kiedy rozmowa stawała się poważniejsza, zdobny w klejnoty palec rozsiewał błyski iskier między wzorzystemi haftami. Z tyłu, za wozem, utworzył się tuman ciemnego kurzu, upstrzony małemi płomykami i ożywiony niewyraźnemi kształtami, postaciami i cieniami. Odgłosy wczesnego wieczoru ustąpiły przed jednolitym zmieszanym gwarem, którego najniższym tonem był ciężki tupot wołów po rozścielonej słomie, a najwyższym dźwięk „sitary“, bengalskiej tanecznicy. Przeważna część ludzi była już po wieczerzy i wciągała głęboko dym z klekocących nargilów, które w masie wydawały dźwięki podobne do rechotania żab.
Wreszcie Lama powrócił. Za nim szedł góral, niosąc watowaną bawełnianą kołdrę, którą troskliwie rozesłał przy ogniu.
— Ona zasługuje na dziesięć tysięcy wnuków — myślał Kim. — Niemniej jednak, bezemnie nic by nie było z tych podarunków.
— Cnotliwa to niewiasta — i mądra. — Lama usunął się zginając członki jak ociężały wielbłąd. — Świat pełen jest dobroci dla tych, którzy idą Drogą Zbawienia. — Przerzucił większą część kołdry na Kima.
— A co ci mówiła? — rzekł Kim otulając się w kołdrę.
— Zadała mi kilka pytań i starała się nakłonić mnie do pewnych spraw, z czego większa część była czczą gadaniną, słyszaną od zaprzedanych szatanowi kapłanów, którzy udawali, że idą Drogą Zbawienia. Na niektóre dałem odpowiedź, a o niektórych powiedziałem, że są nierozsądne. Wielu nosi suknię kapłańską, ale niewielu trzyma się prawdziwej Drogi.
— Tak, tak, to prawda. — Kim użył mądrego pojednawczego tonu, jakiego używają ci, co chcą wyciągnąć zwierzenie.
— Ale w poglądach swoich jest bardzo rozumna. Pragnie bardzo, abyśmy jej towarzyszyli do Buddh-Gaya; bo przez kilka dni, o ile dobrze zrozumiałem, drogi nasze prowadzą w jedną stronę na południe.
— I cóż?
— Chwilę cierpliwości. Odpowiedziałem jej, że moje poszukiwania są najważniejsze. Ona słyszała jakieś głupie legendy, ale o wielkiej prawdzie mojej Rzeki nigdy nie słyszała. Tacy to są kapłani z niższych gór! Znała przełożonego z Lung-Cho, a nie wiedziała o mojej Rzece, ani nie znała podania o Strzale.
— Cóż dalej?
— Mówiłem więc o Poszukiwaniu i o Drodze i o innych pouczających rzeczach, ona zaś pragnęła tylko, abym jej towarzyszył i modlił się o drugiego syna.
— Aha! My, kobiety, nie myślimy nigdy o dzieciach — rzekł Kim sennym głosem.
— Ponieważ zaś drogi przez pewien czas idą razem, nie uważam, abyśmy pod jakim względem odstąpili od naszego Poszukiwania, jeśli jej będziemy towarzyszyć aż do... Zapomniałem jak się to miasto nazywa.
— Hej! — zwrócił się Kim, mówiąc przenikliwym szeptem do jednego z Ooryasów, leżącego o kilka kroków dalej. — Gdzie leży dom waszego pana?
— Trochę poniżej Saharunpore, wpośród owocowych ogrodów.
Wymienił nazwę wioski.
— To jest to miejsce właśnie — rzekł Lama. — Tak daleko możemy jej zresztą towarzyszyć.
— Strumienie idą do węgorzów — mruknął niewyraźnie Ooryas.
— Dla chorych krów; dla chorego człowieka, Brahminie. — Kim wygłosił to przysłowie bez osobistego przytyku, stosując je do cienistych wierzchołków drzew nad głową.
Ooryas zaszemrał i uspokoił się.
— Więc pójdziemy z nimi, Świętobliwy?
— Czyż jest jaki powód, któryby przeciw temu przemawiał? Mogę iść ciągle z boku i uważać na wszystkie rzeki, przez które droga prowadzi. Ona pragnie abym poszedł. Bardzo gorąco tego pragnie.
Kim stłumił śmiech kołdrą. Skoro już raz ta samowładna stara dama powróciła do przyrodzonej sobie czci dla Lamy, uważał za możliwe, że będzie godnie go słuchać.
Już prawie zasypiał, gdy nagle Lama przytoczył przysłowie: „Małżonkowie gadatliwych kobiet otrzymują w przyszłym życiu wielką nagrodę“. Następnie posłyszał Kim jak Lama zażył po trzykroć tabaki — i śmiejąc się ciągłe, zasnął.
Djamentowo-jasny świt pobudził ludzi, wrony i woły.
Kim usiadł, ziewnął, otrząsnął się i drgnął z rozkoszy. To się nazywało widzieć świat w jego rzeczywistej prawdzie; to było życie, jakiego on pragnął — gwarne i hałaśliwe; nakładanie uprzęży, bicie wołów i skrzypienie kół; migotanie ognisk i gotowanie strawy; nowe widoki wszędzie, gdzie się tylko zwróciło rozmiłowane oko. Poranna mgła płynęła w rzecznych wirach, papugi poleciały krzyczącemi zielonemi stadami do pobliskiej rzeki, a żórawie studzienne poczęły pracować z hałasem. Indje zbudziły się, a Kim znajdował się w samym ich środku, bardziej zbudzony i podniecony, niż ktokolwiek inny; i gryzł gałązkę, której właśnie miał zamiar użyć jako szczoteczki do zębów, bo czerpał pełnemi garściami ze wszystkich obyczajów tego kraju, który znał i kochał. Nie trzeba było troszczyć się o żywność, nie trzeba było kupować sośniny w natłoczonych kramach. Był uczniem świętobliwego człowieka, towarzyszącego starej damie o żelaznej woli. Wszystko dla nich będzie przygotowane, a skoro zostaną z godnością zaproszeni, zasiądą i będą jeść.
Zresztą — Kim śmiał się w duchu, czyszcząc zęby, — jego opiekunka powiększy jeszcze uciechy podróży. Oglądał krytycznie jej woły idące pod jarzma mrucząc i sapiąc. Jeśliby szły zbyt szybko — nie wydawało mu się to prawdopodobne — będzie miał rozkoszne miejsce przy dyszlu! Lama siądzie obok woźnicy. Ekskorta naturalnie będzie szła piechotą. Stara dama równie naturalnie będzie bardzo dużo mówić, a wnosząc z tego co już słyszał, rozmowie tej nie zbraknie pieprzu. Już teraz rozkazywała, hałasowała, łajała i, przyznać trzeba, obrzucała przekleństwami służbę za opieszałość.
— Dajcie jej fajkę. Na bogów, dajcie jej fajkę i zatkajcie jej przeklęte usta, — krzyknął jeden Ooryas, biorąc na plecy bezkształtne toboły pościeli. — Ona i papugi to jedno. Skrzeczą od świtu.
— Przednie woły! hej! — zważaj na przednie woły! — Woły cofały się i skręciły w tył, bo oś wozu ze zbożem zaczepiła je za rogi. —
— Którędy jedziesz, ty synu sowy — krzyknął do wykrzywionego woźnicy.
— Aj, jaj, jaj! Oto królowa z Delhi jadąca modlić się o syna! — odkrzyknął ów człowiek ze swego naładowanego wozu.
Już za nim nadjechał drugi wóz, naładowany korą, przeznaczoną dla południowych garbarzy, a woźnica jego dorzucił kilka komplementów, podczas gdy woły „ruth“ cofały się i cofały wstecz.
Z poza poruszających się zasłon wypadła salwa obelg. Nie trwało to długo, ale podobnych złośliwości i przekleństw Kim nigdy przedtem nie słyszał. Widział jak naga pierś woźnicy zapadła się od podziwu, jak człowiek ten ukłonił się przedtem głową, z szacunkiem zsunął się z dyszla i pomógł eskorcie wyciągnąć ich arkę na główną drogę. Wówczas człowiek ten opowiedział mu dokładnie jakiego rodzaju kobietę zaślubił i co ona czyniła w jego nieobecności.
— Oh, „shabash“ — mruknął, nie mogąc się powstrzymać Kim, podczas gdy ów człowiek usunął się chyłkiem na stronę.
— Dobrze mu dojechałem, co? To wstyd i hańba, że biedna kobieta nie może pojechać modlić się do swoich bogów, aby nie być potrąconą i lżoną przez wszystkie wyrzutki Hindostanu tak, że musi połykać „gâli“ (obelgi) jak mężczyźni połykają „ghi“ (rodzaj potrawy). Ale ja mam jeszcze trochę siły w języku. Jedno albo dwa słowa dobrze wypowiedziane mogą się przydać w pewnych okolicznościach. A ciągle jeszcze jestem bez tytoniu. Gdzież ten jednooki nieszczęsny syn hańby, który mi jeszcze nie przygotował fajki?
Jeden z górali nałożył ją pospiesznie i wkrótce smuga gęstego dymu, wychodząca z każdego rogu zasłon dowodziła, że spokój jest już przywrócony.
Jeśli dzień przedtem Kim szedł dumnie jako uczeń świętobliwego człowieka, to dzisiaj kroczył z dziesięćkroć większą dumą w orszaku pół-królewskiego pochodu, mając przyznane sobie zaszczytne miejsce pod protektoratem starej damy o ujmujących manjerach i niewyczerpanem bogactwie. Eskorta z głowami przybranemi w narodowe stroje, rozdzieliwszy się, szła po obu stronach wozu i zionęła olbrzymiemi kłębami dymu.
Lama i Kim szli nieco dalej z boku; Kim gryzł swój kij z trzciny cukrowej i nie ustępował nikomu z drogi pod ochroną swej kapłańskiej godności. Słychać było język starej damy klekocący równie uporczywie jak cep ryżowy. Kazała swojej eskorcie opowiadać sobie, co się dzieje na drodze, a skoro wyjechali z „parao“ na otwarte pole, odsunęła kotary i wyglądała na drogę, odsłoniwszy trzecią część welonu. Jej ludzie nie patrzyli się na nią wprost, gdy się zwracała do nich i w ten sposób prawidła przyzwoitości były mniej więcej zachowane.
Obok na zmęczonym koniu przejeżdżał ciemnożółty nadkomisarz okręgowej policji w mundurze bez skazy, a poznawszy po jej otoczeniu kim była, rozpoczął zaloty.
— O matko, krzyknął, czy wy tak robicie w „zenanas“? Przypuśćmy, że jakiś Anglik by podjechał i zobaczył, że nie masz nosa?
— Co? — zapiszczała w odpowiedzi. — Twoja własna matka niema nosa. Któż mówi coś podobnego na otwartej drodze?
Replika była piękna, Anglik wzniósł rękę ruchem człowieka, który otrzymał ranę. Stara dama zaśmiała się i pogroziła mu palcem.
— Czy taka twarz może przywieść na pokuszenie? — Odsłoniła cały welon i spojrzała mu w oczy.
Twarz ta nie była żadną miarą pociągająca, ale Anglik zebrawszy cugle, nazwał ją Rajskim Księżycem, Niszczycielką spokoju i kilku innemi fantastycznemi epitetami, które podwoiły jej wesołość.
— To „nut-cut“ (łobuz) — rzekła, — wszyscy policjanci są „nut-cut“; ale naczelnicy policji są najgorsi. — Hej, mój synu, nigdybyś tego nie umiał, gdybyś nie był przyjechał z „Belait“ (Europa). Kto cię wykarmił?
— „Pahareena“, pewna góralka z Dalhuzji, moja matko. Ukryj twoją urodę w cieniu — o „Rozdawczyni Rozkoszy“ — poczem odjechał.
— To właśnie jest jeden z tych — zaczęła, nadając sobie ton subtelnego oceniania i napełniwszy usta betelem. — To jest jeden z tych, co czuwają nad sprawiedliwością. Znają oni kraj i jego obyczaje. Wszyscy inni, świeżo przybyli z Europy, wykarmieni przez białe kobiety i uczący się naszej mowy z książek, gorsi są od zarazy. Są to wrogowie Królów. — Następnie zaczęła opowiadać długą, długą historję wszystkim, kto tylko chciał słuchać o niedoświadczonym młodym urzędniku policyjnym, który prześladował jakiegoś małego Radżę z gór, jej dalekiego krewniaka, z powodu jakiejś głupiej błahostki, okraszając opowiadanie cytatami, wziętemi z dzieł zgoła nie pobożnych.
Następnie humor jej uległ zmianie i kazała jednemu z eskorty zapytać, czy Lama zechce iść przy niej i rozprawiać z nią o religji. Wówczas Kim ukrył się w tumanach kurzu i wrócił do swej laski trzcinowej. Więcej niż przez godzinę szeroki kapelusz Lamy świecił jak księżyc przez mgłę, a Kim ze wszystkiego co mógł dosłyszeć wywnioskował, że stara dama płakała. Jeden z Ooryasów usprawiedliwiał się ze swej szorstkości poprzedniej nocy, mówiąc, że nigdy jeszcze nie widział swojej pani w tak łagodnem usposobieniu i przypisywał to obecności cudzoziemskiego kapłana. On sam wprawdzie wierzył w Brahminów mimo, że, podobnie jak wszyscy krajowcy, przeświadczony był o ich chytrości i chciwości.
Tymczasem, gdy Brahminowie oburzyli swą żebracką natarczywością świekrę jego pana i gdy ta odprawiła ich z taką złością, że przeklęli cały orszak, (co było właściwą przyczyną, dlaczego drugi wół dyszlowy okulał, a dyszel złamał się poprzedniej nocy), gotów był zgodzić się na jakiegokolwiek kapłana innego rodzaju z Indji czy z poza Indji. Kim słuchał go, przytakując mu i kiwając mądrze głową poczem zwrócił uwagę Ooryasa na to, że Lama nie bierze pieniędzy, a koszt utrzymania jego i Kima będzie im stokrotnie wynagrodzony powodzeniem, jakie czeka całą ich karawanę w przyszłości. Opowiadał mu też różne miejskie anegdotki z Lehory, zaśpiewał parę piosenek, które ubawiły całą eskortę. Jak miejska mysz obznajmiony z ostatniemi piosenkami najnowszych kompozytorów, którymi w przeważnej części były kobiety — Kim znaczną miał przewagę nad mieszkańcami małej wioski, żyjącej ze swoich sadów z poza Saharunpore, ale nie dawał im uczuć swej wyższości.
W południe zboczyli z drogi, aby się posilić, a obiad był dobry, obfity i przyzwoicie podany: na czystych półmiskach poza obrębem tumanów kurzu. Resztki oddano żebrakom, aby osiągnąć spełnienie życzeń, a potem zaczęło się długie i rozkoszne palenie fajek. Stara dama skryła się za zasłony, ale mieszała się bardzo swobodnie do rozmowy, podczas gdy służba dysputowała i sprzeczała się z nią, jak to zawsze czyni służba na Wschodzie. Dama porównywała chłód i sosny z gór Kangra i Kulu z pyłem i magnoljami Południa; opowiedziała bajkę o kilku starych miejscowych bogach z nad granicy państewka jej męża; paliła nadmierną ilość tytoniu i wymyślała na Brahminów oraz spekulowała bez ustanku, jakby sprowadzić na świat kilku wnuków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.