Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lamy, ale jako sumienny „chela“ postanowił prosić za dwóch.
Rozniecił ogień, jak mógł najbliżej tego wozu, spodziewając się, że ktoś z eskorty każe mu iść precz. Lama położył się znużony na ziemię i wrócił do swego różańca.
— Odsuń no się dalej, żebraku! — Rozkaz ten wydał jeden z górali w łamanem hindustańskiem narzeczu.
— Ech! to tylko „pahari“ (góral) — rzekł Kim lekceważąco. — Odkądże te osły z gór wzięły sobie na własność całe Indje? W odpowiedzi otrzymał Kim żywy i barwny opis swego rodowodu od trzech pokoleń.
— Aa! zawołał niby to słodkim tonem, rzucając kawałek nawozu na ognisko.
— W moim kraju rozmowę taką nazywają „gruchaniem“. — Przenikliwy cienki głos z poza kotary zachęcił górala do drugiego ataku...
— Nie tak ostro, nie tak ostro — rzekł Kim ze spokojem — a uważaj mój bracie, abyś nas, powiadam, nie skłonił do rzucenia nawzajem na was przekleństwa. Bo nasze przekleństwa są bardzo jadowite.
Jeden z Ooryasow roześmiał się, a góral skoczył groźnie naprzód, gdy Lama podniósł nagle głowę wynurzając swój wysoki czerwony kapelusz na pełne światło, świeżo roznieconego przez Kima ogniska.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
Góral zatrzymał się, jakgdyby się potknął o kamień.
— Ja, ja... wyjąkał — omało nie popełniłem wielkiego grzechu...
— Nareszcie znalazł się dla niego kapłan — szepnął jeden z Ooryasów.