Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starsze panie należą przecież do rodzaju ludzkiego i lubią popatrzeć na życie.
Kim spostrzegł jaskrawo przystrojony „ruth“, czyli wóz familijny, ciągnięty przez woły z haftowanym baldachimem o dwu kopulach, przypominającym przez to dwugarbnego wielbłąda; wóz ten wjeżdżał właśnie do „parao“. Ośmiu ludzi stanowiło przyboczny orszak, a dwu z tych ośmiu było uzbrojonych w zardzewiałe szable. — Był to znak, że towarzyszyli oni jakiejś znaczniejszej osobie, bo lud prosty nie nosi broni. Wzmagający się hałas utyskiwań, rozkazów i żartów, ktorego żaden europejczyk znieśćby nie potrafił, rozlegał się z głębi wozu. Jechała w nim widocznie kobieta, przyzwyczajona do rozkazywania.
Kim przyglądał się krytycznie jej orszakowi. Połowa jego składała się z cienkonogich, siwobrodych „Ooryasów“ z Południa. Drugą połowę stanowili górale z Północy, odziani w wełniane szaty i filcowe kapelusze; mieszanina ta mówiła swojem narzeczem, nie troszcząc się wcale o nieustające krzyki, które wychodziły z pomiędzy dwu kopuł wozu. Stara dama jechała na Południe z wizytą — zapewne do jakiegoś bogatego krewnego, najprawdopodobniej do zięcia, który na znak uszanowania wysłał jej eskortę. Górale zaś byli to jej właśni ludzie z plemienia Kulu lub Kangra. Jasną było rzeczą, że nie wiezie ze sobą córki do ślubu, gdyż w takim razie zasłony byłyby upiększone we frendzle, a służba nie dopuszczałaby nikogo do wozu. — Musi to być jakaś wesoła i znaczna dama — myślał Kim, ważąc w jednem ręku kawałek nawozu, a w drugiem ugotowane pożywienie i porozumiewając się z Lamą za pomocą lekkiego trącania łokciem. — Z tego spotkania da się coś wyciągnąć. — Nie liczył na pomoc