Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hej! czemu nie obito porządnie tego żebraczego płodu — krzyknęła stara dama.
Góral powrócił do wozu i szeptał coś cicho do kotary. Nastąpiła śmiertelna cisza, a potem przytłumione rozhowory.
— Dobra nasza — myślał Kim udając, że nic nie widzi ani nie słyszy.
— Gdy... gdy tu zje swoją kolację — zaczął przymilać się góral do Kima — to, to proszę, aby Świętobliwy zechciał zrobić ten zaszczyt i pomówić z pewną osobą, która pragnie z nim porozmawiać.
— Po jedzeniu będzie on spał — odparł wyniośle Kim. Nie wiedział jeszcze dokładnie jaki obrót sprawy nastąpił, ale postanowił koniecznie wyciągnąć z niej korzyść. — Teraz pójdę postarać się o jedzenie dla niego.
Ostatnie zdanie wypowiedział głośno i zakończył je słabem westchnieniem.
— Ja — ja sam i inni ludzie z mego plemienia zajmiemy się tem — jeżeli nam pozwolicie.
— Więc pozwalam, — rzekł Kim jeszcze wynioślej. — Świętobliwy, ci ludzie chcą nam przynieść jedzenie...
— To dobry kraj. Całe Południe jest dobre, — olbrzymi i przerażający jest ten świat — mruknął przez sen Lama.
— Pozwólcie mu spać, — rzekł Kim — i uważajcie, aby jedzenie było dobre, gdy on się obudzi, to bardzo święty człowiek.
W tej chwili, któryś z Ooryasów powiedział coś pogardliwego.
— To nie „fakir“. To nie żaden żebrak z Południa, — podchwycił surowo Kim, wskazując na gwiazdy. — To jest najświątobliwszy ze świątobliwych