Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi. On jest ponad wszystkiemi kastami. A ja jestem jego „chela“.
— Chodź tutaj — zawołał przyciszony, cienki głos z poza kotary. Kim podszedł, czując, że oczy, których nie mógł widzieć, śledzą go przez zasłonę. Jeden wychudły bronzowy palec obciążony pierścieniami spoczywał na brzegu wozu, a rozmowa odbyła się w tych słowach:
— Co to za jeden, ten człowiek?
— To bardzo świętobliwy człowiek. Przychodzi z daleka. Idzie aż z Tybetu.
— Z jakiego miejsca w Tybecie?
— Hen, z poza śniegów — z bardzo dalekiego miejsca. Zna się na gwiazdach, i robi horoskopy i umie czytać z nich przyszłość. Ale nie robi tego za pieniądze. Robi to z dobroci, z wielkiej miłości dla ludzi. Ja jestem jego uczniem. Nazywam się także „Przyjacielem Gwiazd“.
— Nie jesteś góralem?
— Spytaj go. On ci powie, że mnie wysłały do niego gwiazdy, abym mu pokazał jego drogę.
— Hm! Pamiętaj oberwańcze, że jestem starą kobietą i niezupełnie jeszcze szaloną. Lamów ja znam i oddaję im cześć, ale ty jesteś tak prawowitym „chelą“, jak ten mój palec może być dyszlem tego wozu. Ty jesteś bezkastowym Hindusem — zuchwałym i bezwstydnym żebrakiem, czepiającym się świętobliwego człowieka prawdopodobnie w celach zysku.
— Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? — Kim zmienił nagle ton, aby godnie odpowiedzieć na te obelgi. — Słyszałem... zaczął pleść na chybił–trafił, — ... słyszałem, że...
— Cóżeś słyszał, — niecierpliwiła się, stukając palcem o wóz, dama.