Kim/Tom I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Kim‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V

Raz jeszcze gwarna, wyciągnięta pod sznur, ociągająca się procesja ludzi zapełniła gościniec i wlokła się aż do najbliższego miejsca postoju. Marsz ten był dość krótki i brakowało jeszcze godziny do zachodu słońca, więc Kim począł myśleć, jakby się trochę rozerwać.
— Dlaczego nie siedzisz i nie odpoczniesz trochę? — zapytał go jeden z eskorty. — Tylko djabli i Anglicy włóczą się tu i tam bez powodu. —
— „Nie zawieraj nigdy przyjaźni z djabłem, małpą, ani z chłopcem.“ Nie wiadomo nigdy, co który z nich zrobi za chwilę, — rzekł jego towarzysz.
Kim odwrócił się za całą odpowiedź pogardliwie plecami. Nie miał ochoty słuchać starej historji, jak to djabeł bawił się z chłopcami, a potem żałował tego, poczem oddalił się, by powałęsać się po okolicy.
Lama dążył za nim. Przez cały ten dzień, ilekroć przechodzili przez jakiś strumień, odchodził na bok, aby mu się przyjrzeć, ale nic nie ostrzegło go, że znalazł swoją Rzekę. Nieczuły również na przyjemność rozmowy, prowadzonej w sposób rozumny, a przy tem czczony i szanowany szczególnie przez wysoko urodzoną kobietę, jako jej duchowny doradca, postanowił zapomnieć na chwilę o celu swego Szukania. Był zresztą przygotowany do spędzenia długich spokojnych lat na swojej wędrówce, zwłaszcza, że wolny był od niecierpliwości, cechującej rasę ludzi białych i wielką miał wiarę.
— Dokąd to idziesz? — zawołał na Kima.
— Nigdzie, droga była wąska, a to wszystko — tu Kim zakreślił ręką koło w powietrzu — jest dla mnie zupełnie nowe.
— Bezwątpienia mądra to i bystra kobieta. Ale przykro pomyśleć, że...
— Wszystkie kobiety są takie same, — zaopinjował Kim, jak sam Salomon.
— Przed moim klasztorem była szeroka platforma z kamienia — mruknął Lama, wyciągając wytarty różaniec. — Zostawiłem na niej ślady moich stóp, od ciągłego chodzenia po niej tam i z powrotem z temi paciorkami...
Przesuwając paciorki różańca między palcami, zaczął nabożnie odmawiać modlitwę: „On mane pudme hum“, — pełen wdzięczności za chłód, spokój i brak zupełny kurzu w powietrzu.
Leniwe spojrzenie Kima biegło po równinie od jednego przedmiotu do drugiego. Szedł przed siebie bez celu, zaciekawiony jedynie kształtem chałup, które znajdowały się niedaleko.
Dostali się na szeroki gościniec, biegnący wśród pastwisk, i odcinający się czerwono-bronzowym kolorem w świetle południowego słońca, z małą kępką rozłożystych magnolji w pośrodku. Uwagę Kima zwrócił uwagę niezwykły fakt, że w miejscu wyjątkowo tak do tego się nadającem nie widać było ani jednego ołtarza. Kim obserwował te rzeczy nie gorzej, niż gdyby był z powołania kapłanem. W dali na końcu równiny dojrzał nagle idących obok siebie czterech ludzi, którzy z tej odległości wydawali się bardzo mali. Przyglądając się im z wytężeniem zauważył, przysłoniwszy oczy dłonią, błysk metalu.
— To żołnierze. Biali żołnierze! — zawołał do Lamy. — Chodźmy ich zobaczyć.
— Ile razy idziemy sami we dwu, zawsze musimy spotkać żołnierzy. Ja jednak nigdy jeszcze nie widziałem białych żołnierzy.
— Oni nie robią nikomu krzywdy, chyba że są pijani. Schowajmy się za drzewo.
Skryli się obaj za grube pnie w chłodnym cieniu magnolii. Widzieli, jak dwie małe figurki zatrzymały się nagle, zaś drugie dwie szły dalej naprzód niepewnym krokiem. Była to przednia straż pułku maszerującego za nimi z tyłu którą, jak zwykle, wysłano przodem dla zbadania okolicy. Nieśli oni kije wysokie na pięć stóp z powiewającemi chorągiewkami i nawoływali się ciągle, jeśli pułk rozsypał się szeroko na równinie.
Żołnierze z pierwszej straży zbliżyli się wreszcie do gaiku cienistych magnolii.
— Tu, albo tam dalej pod drzewami, staną namioty dla oficerów. To miejsce ja zabieram; reszta naszych może się rozlokować dookoła. Czy oni zaznaczyli tam z tyłu miejsce dla wozów z bagażami?
Krzyknęli na swych towarzyszy na tyłach, a odpowiedź, chociaż była dana donośnym głosem, doleciała ich słabo, przygłuszona oddaleniem.
— Zatknij więc tu chorągiewkę — rzekł jeden z żołnierzy.
— Co oni robią? — pytał zdziwiony Lama. — Wielki i straszny jest ten świat. Co znaczyć może ta chorągiewka?
Jeden z żołnierzy wetknął w ziemię drążek, w niewielkiej odległości, gdzie byli obaj ukryci, poczem mruknąwszy coś z niezadowoleniem, wyrwał go z powrotem, naradzał się chwilę z towarzyszem, który zmierzywszy okiem od góry do dołu całą zieloną gąszcz drzew, odwrócił chorągiewkę i zatknął ją na nowo do ziemi.
Widowisko to pochłonęło zupełnie uwagę Kima, który przyglądał mu się namiętnie, z zapartym oddechem. Po chwili żołnierze oddalili się nurzając w zupełnem świetle słonecznem.
— O, Świętobliwy — szepnął Kim. — Zaczyna się sprawdzać moja przepowiednia, ta, którą wyrysował na piasku kapłan w Umballi! Przypomnij sobie tylko co on mówił. „Najprzód przyjdzie dwóch „ferashes“ (szeregowców) — aby wszystko przygotować... w miejscu cienistem. — Tak, jak się to zawsze dzieje na początku przy wizjach.
— Ależ to nie jest wizja — rzekł Lama. — To tylko zwykła ułuda tego świata i nic ponadto.
— ...„A za nimi przyjdzie Byk — Czerwony Byk na zielonem polu“. Patrz-no! Oto i on!
To mówiąc, Kim wskazał na chorągiewkę, wbitą w odległości niespełna dziesięciu stóp od miejsca, gdzie byli ukryci, którą powiewał wieczorny wietrzyk. Była to zwyczajna chorągiewka do sygnałów, ale pułk dbały zawsze o swe honorowe odznaki, ozdobił ją herbem pułkowym, zwanym Czerwonym Bykiem, który jest chlubą pułku Mawericków — dużym Czerwonym Bykiem na tle irlandzkiej zieleni.
— Widzę i przypominam sobie teraz — odrzekł Lama. — Tak, to z pewnością twój Byk. I napewno muszą to być ci właśnie dwaj ludzie, co mają wszystko przygotować, którzy tu przyszli przed chwilą.
— To są żołnierze — biali żołnierze. A co mówił kapłan? Znak Byka w przepowiedniach oznacza Wojnę i zbrojnych ludzi! O, Świętobliwy! to wszystko wyraźne, że odnosi się do tego, czego szukam.
— Prawda. Tak, to prawdziwe — Lama wpatrzył się usilnie w godło na chorągiewce, którego płomienna barwa zdawała się płonąć jak rubin w ciemnościach — Kapłan z Umbalii mówił, że twój znak oznaczę Wojnę.
— Cóż więc mamy teraz zrobić?
— Czekać. Czekajmy.
— Nawet zmrok zaczyna się teraz rozjaśniać — zauważy Kim — co było zresztą naturalne, ponieważ słońce zachodząc odbiło się raz jeszcze o pnie otaczających drzew i rozświetliło na chwilę wszystko rozpylonem światłem. Dla Kima było to jednak potwierdzenie przepowiedni Brahmina z Umballi.
— Słyszysz? — zawołał nagle Lama. — Tam daleko biją w bębny!
W spokojnem dotąd powietrzu ozwał się dźwięk, przypominający zrazu oddalony huk armatni w głowie. Niebawem dźwięk ten stał się wyraźniejszy.
— Ach! to muzyka — objaśniał go Kim. Znał on dźwięk pułkowej kapeli który zadziwił Lamę.
Na dalekim końcu równiny zwolna, w tumanach kurzu, wysunęła się z za horyzontu kolumna wojska. W chwilę potem doleciały ich słowa pieśni:

Prosimy was, pozwólcie opowiedzieć
cośmy widzieli gdyśmy szli
do gwardji Mulligan
poniżej portu Sligo.

W tem miejscu śpiew przerwał przeraźliwy głos piszczałek.

Wzięliśmy broń na ramię,
szliśmy — szliśmy naprzód

od parku Feniks
aż do zatoki Dublińskiej.
Och, słodko — bo grały
bębny i flety,
gdyśmy szli — szli — szli z gwardją Mulligan!“

To kapela Mawericków grała pułkowi do marszu; żołnierze bowiem maszerowali z bagażami. Kolumna wysunęła się zwolna na równinę, a za nią wozy. Potem rozdzieliła się na lewo i na prawo, rozbiegła się jak rój mrówek, i...
— Ależ to prawdziwe czary! — zawołał Lama.
Niebawem cała równina zaroiła się od rozproszonych namiotów, które zdały się wyrastać z wozów. Jedna grupa ludzi weszła do gaiku magnolji, rozbiła w milczeniu duży namiot, dookoła którego rozstawiła jeszcze siedem czy osiem innych namiotów, wkopała w ziemię kotły do gotowania, zniosła na to miejsce pakunki, któremi zajął się natychmiast tłum służących, złożony z żołnierzy krajowców — i oto w miarę jak się przyglądali temu z ukrycia, otaczający ich gaik magnolji zamienił się niemal w zwykłe miasto.
— Chodźmy, — rzekł nagle Lama, cofając się z przerażeniem, kiedy dokoła błysnęły ogniska, a oficerowie ubrani biało, z błyszczącemi szablami, weszli do głównego namiotu.
— Ukryj się w cieniu. Nie można niczego dojrzeć po za światłami ognisk — rzekł Kim, nie mogąc oderwać oczu od chorągiewki. Nigdy jeszcze dotąd nie widział szybkości, z jaką wyćwiczony pułk rozbija cały obóz w trzydzieści minut.
— Patrz, patrz, patrz — syknął Lama. — Stamtąd oto idzie kapłan.
To Bennett, anglikański kapelan pułku, szedł utykając, odziany w czarną opończę. Ktoś z otoczenia dokuczył mu kilkakrotnie w czasie marszu, przymawiając mu na temat gorliwości, jaka powinna cechować kapłana, więc Bennett, ażeby go zawstydzić, szedł, kulejąc, przez cały dzień razem z żołnierzami. Czarny strój, złoty krzyż przy dewizce od zegarka, ogolona twarz i czarny miękki kapelusz z szerokiem rondem były na całym obszarze Indji wystarczające, żeby go wyróżnić, jako świętobliwego człowieka. Zbliżywszy się do namiotu oficerskiego, padł zmęczony na krzesełko polowe i zdjął trzewiki. Trzech czy czterech oficerów zebrało się koło niego, żartując z jego bohaterskiego wysiłku.
— To co mówią ci biali ludzie, niema żadnej godności — rzekł Lama, przypatrując się temu obrazkowi. — Widzę tylko powierzchowność tego kapłana, ale sądzę, że jest uczony. Gdybym wiedział, że zna on nasz język, pomówiłbym z nim chętnie o tem, czego obaj szukamy.
— „Nie rozmawiaj nigdy z białym, dopóki jest głodny“ — rzekł Kim, cytując mu dobrze znane przysłowie. — Oni zabiorą się teraz do jedzenia i wątpię, czy byliby zadowoleni, gdyby im w tem przeszkodzono. Chodźmy teraz napowrót do naszego postoju, a po jedzeniu wrócimy tu znowu. To był z pewnością ten Czerwony Byk — mój Czerwony Byk.
Gdy czeladź starszej damy podała im kolację, byli obaj tak zamyśleni, że nikt nie odezwał się do nich. Zresztą służba nie chciała się im, jako gościom, naprzykrzać.
— A teraz — rzekł Kim, dłubiąc w zębach — wrócimy znów na tamto miejsce. Ale ty, Świętobliwy, musisz przez chwilę zaczekać gdzieś na mnie, bo twoje nogi bardziej zmęczone są od moich, ja zaś muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym czerwonym byku.
— Jakże ty będziesz mógł zrozumieć ich mowę? Nie idź tak szybko, droga tak ciemna — mówił Lama niespokojnie.
Kim zbył pytanie milczeniem.
— Koło
tego miejsca, gdzieśmy się ukryli pod drzewami, zauważyłem skrytkę, gdzie będziesz mógł spokojnie siedzieć i czekać na mnie. — Zauważywszy, że Lama chce protestować, przerwał mu: — Pamiętaj o tem, że muszę to zrobić, gdyż szukam mego Czerwonego Byka. Znaki na gwiazdach nie dotyczyły twego szukania. Znam trochę zwyczaje żołnierzy i lubię zawsze zobaczyć coś nowego.
— Czego ty nie widziałeś już na tym świecie? — zauważył Lama, poczem, zrezygnowany, przysiadł w małem zagłębieniu równiny na jakie sto kroków od grupy magnolji, zarysowującej się ciemną plamą na tle usianego gwiazdami nieba.
— Czekaj tu, póki cię nie zawołam — rzekł mu na pożegnanie Kim i znikł w ciemności.
Wiedział, że wokoło obozu rozstawione będą placówki i uśmiechnął się do siebie, usłyszawszy skrzyp trzewików jednego z wartujących żołnierzy. Chłopca, który umie wałęsać się po dachach Lahory przy świetle księżyca, wyzyskując każdą ich nierówność i ciemne ich zakątki, żeby uniknąć pościgu — takiego chłopca nie potrafi zatrzymać nawet linja dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Kim zrobił im ten zaszczyt, że przepełznął między dwiema linjami placówek i biegnąc lub przystając, przemykając się lub przypadając do ziemi, kierował się ku oświetlonemu namiotowi oficerskiemu. Przypadłszy doń przytulił się szczelnie do pnia magnolji i czekał, póki jakieś przypadkowe słowo nie da mu oczekiwanego wyjaśnienia.
Jedyną rzeczą, jaka zaprzątała w tej chwili jego myśli, były to dalsze wiadomości, dotyczące czerwonego byka. O ile mógł się domyśleć, a naiwność Kima była równie ciekawa i nieobliczalna jak jego bystrość, — to dziewięciuset zuchów z przepowiedni jego ojca miało modlić się o zmierzchu do tego zwierzęcia, podobnie jak Hindusi modlą się do swej świętej krowy. Byłoby to zresztą zupełnie słuszne i logiczne, a kapłan ze złotym krzyżem byłby wówczas osobą, od której możnaby w tej sprawie zasięgnąć wiadomości. — Z drugiej znów strony miał Kim jeszcze dobrze w pamięci owych księży o trzeźwych fizjognomjach z Lahory, których starał się unikać — obawiał się więc trochę, że ów kapłan ze złotym krzyżem mógł go wziąć na spytki i w rezultacie kazać mu chodzić do szkoły. Ale! Czyliż w Umballi nie wykazano dostatecznie, że jego znak na wysokiem niebie oznacza wojnę i zbrojnych ludzi? Zali nie był przyjacielem gwiazd równie jak przyjacielem całego świata, który od stóp do głowy pełny był straszliwych tajemnic? Wreszcie — i to było głównym powodem jego obecnej wyprawy — ta wycieczka, przedsięwzięta pomimo, że nie znał obozowego hasła Anglików — była podziwu godnym figlem, rozkosznem przedłużeniem dawnych wycieczek nocnych Kima po szczytach domów w Lahorze, ponadto zaś przedsięwzięta została w interesie doniosłej przepowiedni.
Położywszy się na brzuchu, podpełznął pod drzwi oficerskiego namiotu, trzymając rękę na amulecie, wiszącym na jego szyi.
Wewnątrz ujrzał to, co przypuszczał. Sahibowie modlili się do swego Boga. Oto na środku stołu — jako jego jedyna ozdoba — stał złoty byk, starodawna zdobycz wojenna, zabrana z pałacu letniego w Pekinie. Był to czerwono-złoty byk, pędzący z pochylonym łbem przez pole irlandzkiej zieleni. Do niego to wznosili Sahibowie swoje szklanki i wykrzykiwali coś na głos wśród wrzawy zmieszanych głosów.
Ale chociaż reverendissimus Artur Bennett zwykł był zawsze opuszczać namiot po pewnej ilości toastów — to dziś bardziej był utrudzony całodziennym marszem i ruchy jego były bardziej niepewne i chwiejne, niż zazwyczaj. Kim, uniósłszy w górę głowę, wpatrywał się uporczywie w swój „totem“ (świętość) stojący na stole, gdy nagle Kapłan, wychodząc z namiotu, nastąpił mu na prawą łopatkę. Przerażony chłopak zwinął się pod skórę namiotu i, tocząc się na bok, zwalił go z nóg, ten zaś, ponieważ był człowiekiem czynu, schwycił Kima za kark i omal z niego duszy nie wytrząsnął. Wtedy Kim kopnął go z rozpaczy w brzuch. Mr. Bennett jęknął i potoczył się na bok. Nie zwalniając jednak uścisku, wydobył się znów na wierzch i pociągnął Kima do swojego namiotu. Ludzie z pułku Mawericków byli znani zawsze ze swego nieuleczalnego, wypróbowanego kpiarstwa; Anglik uznał, że w tej chwili milczenie było rzeczą najbardziej wskazaną, dopóki śledztwo nie wyjaśni mu przyczyny całego zajścia.
— Cóż to — chłopiec! — zawołał, zaciągnąwszy swą zdobycz pod światło latarni. Potrząsnął nim i krzyknął srogim głosem:
— Co tutaj robisz? Jesteś złodziej! „Choor“? „Mallum“?
Jego znajomość hindostańskiego języka była bardzo ograniczona, wobec czego potłuczony i skwaszony niepowodzeniem Kim postanowił na razie przybrać narzuconą mu rolę. Przyszedłszy nieco do siebie, wymyślił na poczekaniu jakąś ładną i prawdopodobną historję o swem pokrewieństwie z obozowym kucharzem, bacząc jednak pilnie, czy mu się nie uda zemknąć. Sposobność nadarzyła się niebawem i Kim, schyliwszy się, dał nura po pod lewe ramię Kapłana i pomknął ku drzwiom, ale długie ramię wysunęło się szybko za nim i dosięgło jego karku zrywając sznurek, na którym zawieszony był amulet Kima.
— Proszę mi to oddać. Och! proszę mi oddać! Czy nic nie wypadło? Niech mi pan odda moje papiery!
Słowa te wymówił po angielsku — w delikatnej sztucznej angielszczyźnie, jaką się posługują krajowcy. Kapłan zaś aż podskoczył ze zdziwienia.
— Co to, szkaplerz? — rzekł otwierając rękę. — No, to jakaś odmiana pogańskiego zabobonu. Co? Co? to ty umiesz po angielsku? A czy wiesz, że mali chłopcy za kradzież dostają cięgi?
— Ależ ja nic... nic nie ukradłem.
Kim tańczył w śmiertelnym strachu, jak jamnik, na widok wzniesionego kija.
— O, proszę mi to oddać. To moja świętość. Proszę tego nie ukraść.
Kapłan nie zwracał na to uwagi, tylko podszedłszy do drzwi namiotu, zawołał głośno. Zjawił się pulchny ogolony człowiek.
— Potrzeba mi waszej rady, ojcze Wiktorze — rzekł Bennett. — Natknąłem się na tego chłopca w ciemności obok głównego namiotu. Zgodnie ze zwyczajem powinienbym go ukarać i puścić wolno, bo uważam go za złodzieja. Ale zdaje mi się, że umie on po angielsku i zależy mu bardzo na tej oto świętości, która wisiała na jego szyi. Myślę, że może potraficie mi w tem dopomóc.
W przekonaniu Bennetta, między nim a rzymsko-katolickim kapłanem irlandzkiego pułku leżała nieprzebyta przepaść, ale godne było uwagi, że ilekroć Kościół anglikański miał do rozwiązania jakiś problem ogólno-ludzki, odwoływał się zawsze chętnie do rzymskiego Kościoła o pomoc. Oficjalną niechęć Bennetta do katolików i wszelkich ich praktyk religijnych łagodził jedynie jego prywatny szacunek dla ojca Wiktora.
— Złodziej mówiący po angielsku? Pokażcie no mi tę jego świętość. Nie, Bennecie, to nie jest szkaplerz — to mówiąc, podniósł przedmiot w górę.
— Ale czy mamy prawo otworzyć to? Może lepiej byłoby oćwiczyć go i puścić.
— Ja nie kradłem. To pan mi porobił sińce na całem ciele. Proszę mi oddać moją świętość, a pójdę sobie.
— Zaczekaj-no chwilę. Obejrzymy to najpierw — rzekł ojciec Wiktor, rozwijając powoli pergaminowy „ne varietur“ biednego Kimballa O’Hary, jego świadectwo odejścia ze służby i metrykę Kima. O’Hara, mając jakąś niejasną ideę, że działa cuda dla swego syna — nabazgrał na metryce kilkakrotnie: „Uważajcie na chłopca. Uważajcie, proszę, na chłopca“ — podpisując się za każdym razem pełnem nazwiskiem oraz numerem swego pułku.
— Zgińcie Moce piekielne! — zawołał ojciec Wiktor, wręczając to wszystko Mr. Bennettowi. — Czy ty wiesz, co to ma wszystko oznaczać?
— Wiem, — odrzekł Kim. — To wszystko należy do mnie, a ja chcę już odejść.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł Mr. Bennett. — On nosił to prawdopodobnie w jakimś celu. Może to jakiś żebraczy fortel.
— Nie widziałem nigdy żebraka, któryby mniej chciał pozostać w otoczeniu ludzi. Zaczyna się tu jakaś wesoła tajemnica. Czy wy wierzycie w Opatrzność, Bennett?
— No, spodziewam się.
— Dobrze, a ja wierzę w cuda, co wychodzi na to samo. Moce Piekielne! Kimball O’Hara i jego syn. Ależ to przecie wyraźnie krajowiec, a Kimballa, o ile pamiętam, ja sam ożeniłem z Anusią Shott. Od jak dawna nosisz te rzeczy, chłopcze?
— Od czasu, jak byłem małem dzieckiem.
Ojciec Wiktor podszedł parę kroków i rozpiął koszulę Kima.
— Widzicie, Bennett, że on nie zupełnie jest ciemnego koloru. A jak ci na imię?
— Kim.
— Czy Kimball?
— Być może. Czy pozwolisz mi odejść?
— Jak jeszcze?
— Nazywano mnie jeszcze: Kim Rishtike. To znaczy Kim z Rishtike.
— Co to jest — Riszti?
— Iryjski. To pułk mego ojca.
— Ach, irlandzki, rozumiem.
— Tak. Ojciec mi tak mówił. — Mój ojciec żył.
— Gdzie żył?
— Żył. Z czasem, naturalnie, że umarł... — odrzekł.
— O! Czy zawsze tak lakonicznie odpowiadasz?
Bennett przerwał rozmowę.
— Bardzo być może, że wyrządziłem temu chłopcu krzywdę. To jest napewno biały, chociaż bardzo zaniedbany malec. Jestem pewny, że musiałem go trochę potłuc. Ja nie wierzę w duchy.
— Dajcie mu szklankę sherry i pozwólcie wyciągnąć się na hamaku. No, Kim — ciągnął ojciec Wiktor — nikt ci tu nic złego nie zrobi. Wypij to i opowiedz nam o sobie. Ale pamiętaj, mów prawdę, jeśli nie masz powodów, by mówić inaczej.
Kim kaszlnął, stawiając na stole szklankę wypitą do dna i zamyślił się. Był to moment, w którym ostrożność była rzeczą równie wskazaną, jak i puszczenie swobodne wyobraźni. Chłopców, którzy wałęsają się po nocy w obozie, przepędzają zazwyczaj precz, wychłostawszy ich uprzednio. Kim jednak nie dostał batów — zatem jego amulet działał najwyraźniej na jego korzyść i wszystko wogóle zdawało się świadczyć, że przepowiednia w Umballi i kilka słów, jakie zdołał zapamiętać z majaczeń swego ojca, zaczynały się spełniać w najcudowniejszy sposób. Bo dlaczegóż tłusty padre zdawał się być pod tak silnem wrażeniem i pocóżby dawano szklankę gorącego żółtego wina takiej, jak on, mizerocie?
— Ojciec mój umarł w mieście Lahorze, gdy byłem jeszcze mały. Kobieta miała sklep z „kabarri“ niedaleko miejsca, gdzie stały dorożki — zaczął Kim z zakłopotaniem, nie mając jeszcze pewności, czy mówienie prawdy wyjdzie mu na dobre.
— Czy twoja Matka?
— Nie, — zaprzeczył z niechęcią. — Ona przyszła do nas, kiedy ja się już urodziłem. Mój ojciec dostał te papiery z Jadoo-Gher — czy jak wy tam to nazywacie? — (Bennett skinął głową potwierdzająco) — bo był dobrze urodzony... Czy tak się to mówi? (Bennett przytwierdził mu znowu) — Tak mi to mówił mój ojciec. On także i Brahmin, który zrobił dla mnie rysunek na piasku w Umballi, przed dwoma dniami. Mówili mi, że znajdę Czerwonego Byka na zielonem polu i że Byk ten będzie mi pomagał.
— Co za fenomenalny łgarz z tego malca, — mruknął Bennett.
— Precz Siło Nieczysta! Cóż to za kraj! — szepnął ojciec Wiktor. — Mów dalej!
— Ja nic nie kradłem, a prócz tego jestem teraz uczniem jednego bardzo świętobliwego człowieka. Siedzi on tu niedaleko. Zobaczyliśmy obaj, jak przyszli dwaj ludzie z chorągwiami, aby przygotować miejsce. Tak się dzieje zawsze podobno we śnie, albo gdy się ma spełnić przepowiednia. To też wiedziałem, że się moja spełni. Zobaczyłem Czerwonego Byka na zielonem polu, zaś ojciec mój mówił: „Dziewięciuset „pukka“ (zuchów) i pułkownik na koniu zaopiekują się tobą, jeżeli znajdziesz Czerwonego Byka!“ Nie wiedziałem, co mam zrobić, gdy zobaczyłem Czerwonego Byka, więc odszedłem, a potem wróciłem znowu, gdy się ściemniło. Musiałem znów zobaczyć Czerwonego Byka i zobaczyłem go znowu i — i Sahibów, jak się modlili do niego. Myślę, że teraz Byk będzie mi pomagać. Mój Świętobliwy też tak mówi. Czy nie zrobicie mu nic złego, jeśli go teraz przywołam? On jest bardzo pobożny i może zaświadczyć, że wszystko, co mówiłem, jest prawdą i że ja nie jestem złodziejem.
— Oficerowie modlący się do byka!... Co u licha można z tego wszystkiego wyrozumieć? — zawołał Bennett. — Uczeń świętobliwego człowieka! Czy ten malec nie chory?
— To z wszelką pewnością syn O’Hary. Syn O’Hary związany z wszystkiemi Mocami Piekieł. Jego ojciec dokonywał wielkich rzeczy, gdy był pijany. Zaprośmy tu lepiej tego świętobliwego, który może coś wiedzieć.
— Ależ on nic nie wie — rzekł Kim. — Pokażę go wam, jeśli chcecie pójść ze mną. On jest moim mistrzem. Ale potem będziemy mogli odejść?
— Siła Nieczysta! — wykrzyknął ojciec Wiktor, któremu zdumienie odjęło mowę, Bennet zaś ruszył, wspierając mocno rękę na ramieniu Kima. Znaleźli Lamę tam, gdzie go zostawił chłopak.
— Moje Szukanie blizkie już jest kresu — zawołał do Lamy Kim w narzeczu. — Znalazłem Byka, ale Bóg wie, co się dalej stanie. Oni nie zrobią ci nic złego. Chodź do namiotu tego grubego kapłana z tym chudym człowiekiem i zobacz, jak się to skończy. Wszystko tam jest nowe, a oni obaj nie umieją wcale po hindusku. Jeden i drugi, to niegarbowane osły.
— A, to nie trzeba drwić z ich nieświadomości — odparł Lama. — Rad jestem, że ty się cieszysz, mój „chelo“.
Z godnością i bez podejrzliwości wszedł do małego namiotu, powitał kapłana, jak przystało na kapłana i usiadł przy żarzącej się fajeczce z węglami. Żółte podszycie namiotu zabarwiło teraz go przy świetle lampy czerwono-żółtym refleksem. Bennett patrzył na niego z wyniosłą obojętnością swej wiary, która dziewięć części świata mieni pogardliwie poganami.
— Jakże więc skończyło się twoje szukanie i co ci przyniósł w darze Czerwony Byk? — zwrócił się Lama do Kima.
— On pyta się, co chcecie ze mną zrobić — rzekł Kim, podejmując we własnym interesie rolę tłómacza. Bennett zwrócił pytające spojrzenie na ojca Wiktora.
— Nie rozumiem zgoła, co ma wspólnego ten fakir z tym chłopcem, który prawdopodobnie jest ofiarą jego oszustwa, albo też jego wspólnikiem — zaczął Bennett. — Nie możemy przecież pozwolić, żeby chłopiec angielskiego pochodzenia... Przyjąwszy, że jest synem masona, to im wcześniej odda się go do masońskiego przytułku dla sierot, tem lepiej będzie dla niego.
— Ach, takie jest wasze zdanie, jako sekretarza pułkowej Loży — odrzekł ojciec Wiktor. — Ale temu starcowi możemy powiedzieć otwarcie, co zamierzamy zrobić z chłopcem. Nie wygląda on na łajdaka.
— Wiem z doświadczenia, że nie podobna przeniknąć umysłowości człowieka Wschodu. No, Kimball, chcę, żebyś powtórzył temu człowiekowi, to, co ja powiem — ale dosłownie.
Kim złączył kilka zdań Bennetta i zaczął temi słowy:
— O, Świętobliwy! Ten chudy głupiec, który wygląda jak wielbłąd, mówi, że ja jestem synem Sahiba.
— Jakże to być może?
— O, to prawda. Wiedziałem o tem od urodzenia, ale on mógł dowiedzieć się o tem dopiero po przeczytaniu amuletu, który nosiłem na szyi i z papierów, jakie tam były. On myśli, że ten, kto raz jest Sahibem, jest zawsze Sahibem i obaj chcą albo przyjąć mnie do pułku, albo posłać do „madrissah“ (szkoły). Zdarzało mi się to już i dawniej, ale zawsze tego unikałem. Ten tłusty głupiec chce jedno, a ten podobny do wielbłąda — drugie. Ale niema się co sprzeczać. Zostanę tu może jedną noc, albo i następną. Zdarzało mi się tak już i dawniej. Potem ucieknę i wrócę do ciebie.
— Ale powiedz im, że ty jesteś mój „chela“. Opowiedz im, jak przyszedłeś do mnie gdy byłem słaby i niepewny. Powiedz, czego my obaj szukamy, a puszczą cię z pewnością natychmiast.
— Mówiłem im już o tem. Śmieli się i zagrozili policją.
— O czem wy mówicie? — zapytał Mr. Bennett.
— Ech! On tylko mówi, że jeżeli mnie zabierzecie, to przeszkodzi mu to w jego interesach, to jest w jego ważnych pry... prywatnych sprawach.
Ta ostatnie wyrazy były tylko zaczerpnięte z rozmowy Kima z eurazjańskim pisarzem w departamencie kanalizacji, ale wywołały tylko u księży uśmiech, który rozgoryczył Kima.
— Gdybyście wiedzieli jakie to sprawy, nie śpieszylibyście się tak ze stawianiem im przeszkód.
— Cóż to jest zatem? — zapytał ojciec Wiktor, przyglądając się fizjognomji Lamy nie bez pewnej sympatji.
— Jest tu w tych okolicach Rzeka, którą on chciałby bardzo odnaleźć. Wytrysła ona z powodu Strzały, która... (Tu Kim tupnął zniecierpliwiony nogą, gdyż trudno mu przychodziło tłumaczyć, co myślał, na koszlawą angielszczyznę) — E! ona została zrobiona przez naszego pana: Boga Buddę, którego znacie, i jeżeli wykąpiecie się w niej, to będziecie obmyci ze wszystkich waszych grzechów i staniecie się tak biali, jak bawełna. (Kim był niedawno na pewnem kazaniu wygłoszonem przez misjonarza). Więc ja jestem jego uczniem i my musimy odnaleźć tę Rzekę. To bardzo jest ważne dla nas.
— Powtórz to raz jeszcze — rzekł Bennett.
Kim powtórzył, upiększając opowiadanie różnemi dodatkami.
— Ależ to bluźnierstwo — zawołał członek anglikańskiego Kościoła.
— Ts! Ts! — wtrącił się ojciec Wiktor, którego to opowiadanie usposobiło sympatycznie dla obu. — Dałbym wiele za to, żebym mógł mówić ich narzeczem. — Rzeka, która zmywa grzechy!... A jak dawno już jej szukacie?
— O, od kilku dni. Teraz chcielibyśmy odejść i szukać ją nadal. Tutaj jej niema, jak widzicie.
— Widzę — odparł poważnie ojciec Wiktor. — Ale chłopiec nie może odejść w towarzystwie tego staruszka. Byłoby to, mój Kimie, obojętne, gdybyś nie był synem żołnierza. Powiedz mu, że pułk chce się tobą zaopiekować, i zrobić z ciebie porządnego człowieka. Powiedz, że jeżeli wierzy w cuda, to musi uwierzyć, iż...
— Niema potrzeby nadużywać jego łatwowierności — przerwał mu Bennett.
— Nic podobnego nie przyszło mi do głowy. On musi uwierzyć, że przyjście tego malca tutaj, do jego własnego pułku, w czasie gdy szukał swego Czerwonego Byka, ma coś z cudu. Zważcie tylko, Bennett, ile szans przeciwnych miał ten malec. Sam jeden chłopak na całe Indje, i oto właśnie nasz pułk, a nie inny, idzie naprzeciw niego, żeby go spotkać. To było z góry przeznaczone. Tak. Powiedz mu, że to „Kismet“ (cud). „Kismet, mallum“? (Czy rozumiesz?)
Domawiając tych słów zwrócił się do Lamy, do którego mógł z równym skutkiem mówić o Mezopotamji.
— Oni mówią — tu oczy starca zalśniły dziwnym blaskiem — oni mówią, że moja przepowiednia spełniła się teraz i że, choć ja tu przyszedłem tylko przez ciekawość, jak wiesz, to należę do tych ludzi i ich Czerwonego Byka, więc muszę pójść do „madrissah“ i zostać Sahibem. Teraz to ja udam, że się zgadzam, ale w najgorszym razie to tylko kilka razy zjem z nimi obiad, z daleka od ciebie. Potem wymknę się i pójdę w dół, ku Saharunpore. Dlatego, mój Świętobliwy, trzymaj się ciągle tej niewiasty z Kulu i nie oddalaj się za nic od jej wozu, dopóki do ciebie nie wrócę. Przecież mój znak to Wojna i ludzie zbrojni. Widzisz, że dali mnie wina i posadzili mnie na honorowem łóżku! Mój ojciec musiał być widocznie znaczną osobą i jeśli mnie zatrzymają dla oddania honorów, to dobrze, jeśli nie, to także dobrze. Cokolwiek się stanie, ucieknę do ciebie, gdy mi się tylko sprzykszy. Ale trzymaj się Rajputni, bo zgubię twój ślad... Tak! tak! — powiedziałem mu wszystko, coście chcieli, żebym mu powiedział.
— Ja też nie widzę powodu, na co onby miał jeszcze czekać — rzekł Bennett, grzebiąc w kieszeniach spodni. — Potem zastanowimy się nad różnemi szczegółami, a teraz dam mu ru...
— Czemu się tak spieszycie? — On może kocha tego malca — rzekł ojciec Wiktor, zatrzymując w połowie ruch księdza.
Lama wyjął różaniec i nasunął rondo wysokiego kapelusza na oczy.
— Czegóż on jeszcze może chcieć?
— On mówi — tu Kim podniósł do góry rękę — ...mówi, żebyście się uciszyli. On musi porozmawiać o mnie teraz sam ze sobą. Widzicie, że nie zrozumielibyście ani słowa z tego co on mówi i myślę, że gdybyście mu teraz przeszkodzili, to mógłby rzucić na was ciężkie przekleństwo. Ile razy bierze do ręki te kuleczki, które widzicie, to zawsze potrzebuje wtedy spokoju.
Słowa Kima przekonały obu Anglików, którzy usiedli, ale w spojrzeniu Bennetta było coś, co wyglądało na złą wróżbę dla Kima.
— Więc Sahib i syn Sahiba... — powtarzał Lama, a głos jego nabrzmiały był od cierpienia. — A przecież żaden z białych ludzi nie zna tak naszego kraju i jego zwyczajów, jak ty. — Jakże to może być prawdą?
— Niewarto o tem mówić, o Świętobliwy. Pamiętaj, że to nie potrwa dłużej, jak noc lub dwie. Wiesz, jak ja szybko umiem się przemieniać. Wszystko się stanie tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy rozmawiałem z tobą pod Zam-Zammah, pod tą wielką armatą.
— Ubrany byłeś wtedy jak biały... kiedy przyszedłem do domu cudów. — A drugi raz to byłeś w ubraniu hinduskiem. W cóż ty się przeobrazisz po raz trzeci? — zapytał, uśmiechając się smutnie. — Ach, chelo! Wyrządziłeś krzywdę starcowi, bo ukochało cię moje serce.
— A moje ukochało ciebie. Ale skądże ja mogłem wiedzieć, że ten czerwony byk wprowadzi mnie w takie położenie?
Lama zasłonił swoją twarz powtórnie i przebierał nerwowo paciorki różańca. Kim przykucnął przy jego boku i oparł się o fałdy jego sukni.
— Więc teraz już pewne, że ten chłopiec jest Sahibem? — zaczął Lama głuchym głosem. — Takim samym Sahibem jak ten, który pilnował obrazów w domu cudów? — Lama nie wiele wiedział o ludziach białej rasy i powtarzał w kółko jedno i to samo, jak wyuczoną lekcję. — A jeżeli tak, to nie godzi się, żeby robił co innego, niż inni Sahibowie. Musi wrócić do swego narodu.
— Tylko na jeden dzień, na noc i jeszcze jeden dzień — tłumaczył mu Kim.
— Nie, ty nie pójdziesz! — rzekł ojciec Wiktor i widząc, że Kim zerka w stronę drzwi, zagrodził mu drogę, wystawiając nogę.
— Nie rozumiem obyczajów tych białych ludzi. Ten kapłan, co pilnował obrazów w domu cudów w Lahorze, był grzeczniejszy niż ten chudy człowiek. Mają mi zabrać mego chłopca. Chcą z mego ucznia zrobić Sahiba? Biada mi! Jakże ja zdołam teraz znaleźć moją Rzekę? Zapytaj ich, czy oni nie mają swoich uczniów, że zabierają ich innym.
— On mówi, że jest bardzo zmartwiony, iż nie będzie już mógł odnaleźć teraz swojej Rzeki. Pyta, dlaczego wy nie macie swoich uczniów i dlaczego znęcacie się nad nim? On przecież chce się obmyć ze swoich grzechów!
Ani Bennett, ani ojciec Wiktor nie znaleźli na to pytanie odpowiedzi. Kim, zgnębiony rozpaczą Lamy, rzekł po angielsku: Jeżeli teraz pozwolicie mi stąd odejść, to pójdziemy obaj w spokoju i nie będziemy kraść niczego. Będziemy szukali tej Rzeki jak przedtem, zanim złapaliście mnie. Wolałbym był wcale tu nie przychodzić, ani odnajdywać Czerwonego Byka i różnych podobnych rzeczy. Mogę się bez tego obejść.
— To spotkanie mój młodzieńcze — rzekł Bennett — jest dotychczas najlepszem ze wszystkich zdarzeń twego życia.
— Mój miły Boże! — zawołał ojciec Wiktor, patrząc na Lamę. — Nie wiem sam, jak go pocieszyć. Chłopca zabrać ze sobą nie może, ale widać, że to dobry człowiek. Jestem tego pewny. — Dajcie pokój, Bennett! Jeśli mu dacie tę rupję, to przeklnie was z pewnością.
Przez parę długich minut zapanowało milczenie, w którem słychać było tylko ich własne oddechy. Potem Lama podniósł głowę i zapatrzył się w przestrzeń.
— I jam jest ten, co idzie Drogą Zbawienia — zaczął znów głosem pełnym goryczy. — Mój jest grzech i moją jest kara. Wmówiłem w siebie — bo teraz widzę, że tylko w siebie to wmówiłem — że jesteś mi zesłany, żeby mi pomóc w mojem Szukaniu. I tak przywiązało się moje serce do ciebie za twoją dobroć i grzeczność i za to, żeś tak mądry mimo lat twoich. Ale ci, którzy idą po drodze Zbawienia, nie powinni dopuszczać do siebie pożądania ani przywiązania, bo wszystko to jest złudzeniem. Oto, co mówi... (zacytował w tem miejscu jakiś bardzo stary tekst chiński, którego trafność poparł jeszcze dwoma innemi). — Zboczyłem z mej drogi, mój „chelo“. Nie twoja w tem wina. Zacząłem się radować widokiem życia, różnymi ludźmi, snującymi się po drogach, oraz tem, że ty z tego się cieszysz. Upodobałem sobie ciebie, ja, który winienem był myśleć tytko o mojem Szukaniu i o niczem więcej. Więc oto jestem pełen smutku, ponieważ zabierają mi ciebie, a moja Rzeka daleko gdzieś płynie odemnie. Złamałem Najwyższe Prawo!
— Precz, Siło Nieczysta — zawołał ojciec Wiktor, który jako doświadczony spowiednik, słyszał ból w każdem zdaniu Lamy.
— Teraz widzę, że znak Czerwonego Byka miał swoje znaczenie tak samo dla mnie, jak i dla ciebie. — Wszelkie pożądanie jest czerwone i — złe... Teraz będę za to pokutować i muszę znaleźć moją Rzekę.
— W każdym razie jednak wróć do tej niewiasty z Kulu — przekładał mu Kim, — bo inaczej zgubisz drogę. Będzie cię ona żywić, dopóki ja nie wrócę do ciebie.
Lama trzepnął ręką w powietrzu na znak, że sprawę tę już rozstrzygnął.
— A teraz — rzekł głosem zmienionym do Kima — powiedz mi, co oni chcą z tobą zrobić? Ostatecznie, pokutując, zdobędę jakieś zasługi i mogę zmazać to zło, jakie się stało.
— Chcą ze mnie zrobić Sahiba; a przynajmniej takie mają zamiary. Ale nie martw się. Ja pojutrze wrócę do ciebie.
— Jakiego rodzaju Sahiba? Czy takiego, jak ci obaj? — zapytał, wskazując na księży. — Czy też takiego, jakich widziałem wczoraj, jednego z tych co nosili broń i stąpali ciężkim krokiem?
— Być może.
— To niedobrze. Tacy ludzie gonią za pożądaniem i zbierają nicość. Ty nie powinieneś być taki.
— Kapłan z Umballi mówił, że mój znak to Wojna — odrzekł Kim. — Zapytam tych głupców... ale to zbyteczne. Ucieknę jeszcze dziś w nocy, bo muszę przedewszystkiem zobaczyć nowe rzeczy.
Potem Kim zadał ojcu Wiktorowi parę pytań po angielsku, tłumacząc następnie odpowiedź Lamie.
— On mówi jeszcze, że chcecie mnie zabrać od niego, a nie wiecie, co ze mną zrobić! Chcę, żebyście mu to powiedzieli, zanim stąd odejdzie, bo to nie drobnostka mieć dziecko.
— Zostaniesz posłany do szkoły, a co potem będzie, to zobaczymy. Myślę, Kimball, że chciałbyś zostać żołnierzem?
— „Gorah-log?“ (białym żołnierzem). O! nie! nie! — Kim zaprzeczył gwałtownie głową. Ćwiczenia i rutyna nie przemawiały wcale do jego natury.
— Nie chcę być żołnierzem!
— Będziesz tem, czem ci każę być, — rzekł Bennett — i powinieneś być wdzięczny za to, że przychodzimy ci z pomocą.
Kim uśmiechnął się z politowaniem. Jeśli ci ludzie łudzą się, że on będzie robił co innego, niż to, co mu się podoba — to tem lepiej.
Nastąpiło ponowne długie milczenie. Bennett nie mógł usiedzieć z niecierpliwości i proponował, żeby zawołać wartę, by wypędziła fakira.
— Czy od Sahiba pobiera się naukę darmo, czy za opłatą?... Zapytaj się ich o to — rzekł Lama, a Kim przetłumaczył te słowa.
— Oni mówią, że nauczycielowi płaci się, ale pieniądze będzie dawać pułk... Niema o czem mówić. To nie potrwa dłużej, jak jedną noc.
— A czy im więcej się płaci, to tem lepsza jest nauka? — Lama nie zwracał uwagi na plan wczesnej ucieczki Kima. — To słusznie, że się płaci za naukę: pomagać nieświadomemu w kształceniu, jest zawsze zasługą. — Zaczął przebierać z szaloną szybkością paciorki różańca, poczem spojrzał na swoich ciemiężycieli.
— Zapytaj ich, za ile pieniędzy dadzą ci mądrą i słuszną naukę i w jakim mieście dają taką naukę?
— Hm — rzekł ojciec Wiktor po angielsku, gdy Kim tłumaczył — to zależy... Pułk płaciłby za ciebie przez cały czas twego pobytu w Ochronce Wojskowej; albo też mógłbyś się wpisać na listę Pendżabskiego Masońskiego Przytuliska (ani ty, ani on nie zrozumiecie, co to znaczy); ale najlepsze wykształcenie, jakie chłopiec może dostać w Indjach dają naturalnie w St. Xavier in Partibus w Lucknow.
Tłumaczenie tych słów zajęło trochę czasu, gdyż Bennett chciał się z tem krótko załatwić.
— On chce wiedzieć ile? — zapytał Kim spokojnie.
— Dwieście, albo trzysta rupji rocznie.
Ojciec Wiktor już oddawna uległ pewnego rodzaju zadziwieniu. Bennett niecierpliwił się, nic nie rozumiejąc.
— On powiada: „Napiszcie nazwę szkoły i ilość pieniędzy na papierze i dajcie mu to. Mówi także, że pan musi pod tem napisać swoje nazwisko, bo on za kilka dni napisze do pana list. On mówi, że pan jest dobry człowiek. Powiada, że ten drugi człowiek jest głupi. Chce odejść“.
Lama powstał nagle. — Idę dalej szukać mojej Rzeki, — krzyknął i odszedł.
— Gotów wpaść pomiędzy straże — zawołał ojciec Wiktor, zrywając się po odejściu Lamy — ale nie można również zostawić tu chłopca samego.
Kim zrobił szybki ruch, żeby wybiec, ale się powstrzymał. Nie słychać było żadnych nawoływań na dworze. Lama zniknął.
Kim ułożył się, wygodnie na księżowskim hamaku. Bądź co bądź Lama przyrzekł trzymać się radżputajskiej kobiety z Kulu, a o resztę nie dbał. Podobało mu się, że obaj Ojcowie byli tak widocznie podnieceni. Mówili długo przytłumionym głosem, ojciec Wiktor przedkładał jakiś projekt Bennettowi, który zdawał się mu nie ufać. Wszystko to było nowe i ciekawe, ale Kim zaczął uczuwać senność. Potem zawołali różnych ludzi do namiotu, między innymi był tam pewnie i ów pułkownik, jak przepowiadał jego ojciec, i zadawali mu nieskończoną ilość pytań, zwłaszcza dotyczących kobiety, która go wychowywała. Kim odpowiadał na wszystko dokładnie i wyczuwał, że nie uważali tej kobiety za dobrą opiekunkę.
W każdym razie było to najnowsze z jego doświadczeń. Prędzej czy później, skoro zechce, będzie się mógł ukryć w wielkich szarych niezmierzonych obszarach Indji, ratując się ucieczką z pośród namiotów, księży i pułkowników. Tymczasem, korzystając z wrażenia, jakie jego pojawienie się wywołało w obozie Sahibów, będzie starać się, aby spotęgować je jeszcze o ile tylko można. Wszak niedarmo należał także do białej rasy.
Po długich rozmowach, których sensu nie mógł rozumieć, oddano go pod opiekę sierżantowi, wraz ze ścisłemi instrukcjami, uniemożliwiającemi mu ucieczkę. Pułk miał iść do Umballi, zaś Kima postanowiono wysłać do miejscowości zwanej Sanawar, a koszta jego podróży miały być pokryte częściowo z funduszów Loży, częściowo zaś ze składki, urządzonej na miejscu.
— To nie do pojęcia, Pułkowniku — mówił ojciec Wiktor, którego przemowa trwała już bez przerwy od dziesięciu minut. — Jego nauczyciel, Buddysta, ulotnił się, wziąwszy moje nazwisko i adres. Nie mogę rozeznać, czy zamierza płacić za wychowanie chłopca, czy też postanowił wykonać jakieś czarodziejstwa na własny rachunek. Dożyjesz jeszcze chwili, — ciągnął, zwracając się do Kima, — w której będziesz wdzięczny swemu przyjacielowi, Czerwonemu Bykowi. Zrobimy z ciebie w Sanawar człowieka — nawet, gdyby przyszło nam przerobić ciebie na protestanta.
— Oczywiście, oczywiście — potwierdził Bennett.
— Ale wy nie pójdziecie do Sanawar? — zapytał Kim.
— Pójdziemy, chłopaczku. Pójdziemy do Sanawar, bo taki jest rozkaz naczelnego komendanta, który jest nieco ważniejszą osobą od syna O’Hary.
— Nie pójdziecie do Sanawar. Pójdziecie na wojnę.
W natłoczonym ludźmi namiocie rozległ się śmiech.
— Gdy nieco lepiej zapoznasz się ze swoim pułkiem, potrafisz odróżnić lepiej niż dziś zwykły marsz ćwiczebny od wojennego, Kimie. Mamy też nadzieję, że kiedyś również pójdziemy na wojnę.
— O, ja wiem wszystko! — zawołał Kim na chybił — trafił. Zmiarkował, że skoro pułk nie szedł oficjalnie na wojnę, to nikt nie wiedział o tem, o czem on usłyszał z rozmowy na werandzie w Umballi.
— Ja wiem, że teraz nie idziecie na wojnę, ale powiadam wam, że jak tylko dostaniecie się do Umballi, to zostaniecie wysłani na wojnę, na nową wojnę. Będzie to wojna prowadzona przez osiem tysięcy ludzi z armatami.
— Dość dokładne masz o tem wiadomości. Widocznie obok innych zalet masz także dar prorokowania. Odprowadźcie go, wachmistrzu. Wybierz mu towarzystwo wśród doboszów i uważajcie, żeby nam się nie wymknął pomiędzy palcami. Któż może powiedzieć, że czasy cudów już minęły. No, ale czas mi już do łóżka. W mojej biednej głowie zaczyna się trochę mącić.
W godzinę potem w najdalszym krańcu obozu siedział Kim milczący i nieruchomy jak zwierzątko, cały wymyty i odziany w okropne sukienne ubranie, które krępowało mu ręce i nogi.
— Ciekawie bardzo wygląda to małe pisklę — rzekł sierżant. — Zjawia się w towarzystwie jakiegoś żółtogłowego capa Brahmina ze świadectwami swego ojca na szyi i plecie Bóg wie co o czerwonym byku. Cap Brahmin znika bez żadnych objaśnień, a ten siada ze skrzyżowanemi nogami na łóżku kapelana i prorokuje wszystkim wkoło krwawą wojnę. Indje to dziwny kraj dla pobożnego człowieka. Przywiążę go chyba za jedną nogę do słupka na wypadek, gdyby mu przyszła chętka zemknąć. Cóż mówisz o wojnie?
— Osiem tysięcy ludzi z armatami — odrzekł Kim. — Przekonacie się wkrótce sami o tem.
— Jesteś mały urwis, kuty na cztery nogi. Idź, połóż się między doboszami, a ci dwaj chłopcy z boku będą pilnowali twego snu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.