Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie Lama powrócił. Za nim szedł góral, niosąc watowaną bawełnianą kołdrę, którą troskliwie rozesłał przy ogniu.
— Ona zasługuje na dziesięć tysięcy wnuków — myślał Kim. — Niemniej jednak, bezemnie nic by nie było z tych podarunków.
— Cnotliwa to niewiasta — i mądra. — Lama usunął się zginając członki jak ociężały wielbłąd. — Świat pełen jest dobroci dla tych, którzy idą Drogą Zbawienia. — Przerzucił większą część kołdry na Kima.
— A co ci mówiła? — rzekł Kim otulając się w kołdrę.
— Zadała mi kilka pytań i starała się nakłonić mnie do pewnych spraw, z czego większa część była czczą gadaniną, słyszaną od zaprzedanych szatanowi kapłanów, którzy udawali, że idą Drogą Zbawienia. Na niektóre dałem odpowiedź, a o niektórych powiedziałem, że są nierozsądne. Wielu nosi suknię kapłańską, ale niewielu trzyma się prawdziwej Drogi.
— Tak, tak, to prawda. — Kim użył mądrego pojednawczego tonu, jakiego używają ci, co chcą wyciągnąć zwierzenie.
— Ale w poglądach swoich jest bardzo rozumna. Pragnie bardzo, abyśmy jej towarzyszyli do Buddh Gaya; bo przez kilka dni, o ile dobrze zrozumiałem, drogi nasze prowadzą w jedną stronę na południe.
— I cóż?
— Chwilę cierpliwości. Odpowiedziałem jej, że moje poszukiwania są najważniejsze. Ona słyszała jakieś głupie legendy, ale o wielkiej prawdzie mojej Rzeki nigdy nie słyszała. Tacy to są kapłani z niższych gór! Znała przełożonego z Lung-Cho, a nie wiedziała o mojej Rzece, ani nie znała podania o Strzale.