Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oh, „shabash“ — mruknął, nie mogąc się powstrzymać Kim, podczas gdy ów człowiek usunął się chyłkiem na stronę.
— Dobrze mu dojechałem, co? To wstyd i hańba, że biedna kobieta nie może pojechać modlić się do swoich bogów, aby nie być potrąconą i lżoną przez wszystkie wyrzutki Hindostanu tak, że musi połykać „gâli“ (obelgi) jak mężczyźni połykają „ghi“ (rodzaj potrawy). Ale ja mam jeszcze trochę siły w języku. Jedno albo dwa słowa dobrze wypowiedziane mogą się przydać w pewnych okolicznościach. A ciągle jeszcze jestem bez tytoniu. Gdzież ten jednooki nieszczęsny syn hańby, który mi jeszcze nie przygotował fajki?
— Jeden z górali nałożył ją pospiesznie i wkrótce smuga gęstego dymu, wychodząca z każdego rogu zasłon dowodziła, że spokój jest już przywrócony.
Jeśli dzień przedtem Kim szedł dumnie jako uczeń świętobliwego człowieka, to dzisiaj kroczył z dziesięćkroć większą dumą w orszaku pół-królewskiego pochodu, mając przyznane sobie zaszczytne miejsce pod protektoratem starej damy o ujmujących manjerach i niewyczerpanem bogactwie. Eskorta z głowami przybranemi w narodowe stroje, rozdzieliwszy się, szła po obu stronach wozu i zionęła olbrzymiemi kłębami dymu.
Lama i Kim szli nieco dalej z boku; Kim gryzł swój kij z trzciny cukrowej i nie ustępował nikomu z drogi pod ochroną swej kapłańskiej godności. Słychać było język starej damy klekocący równie uporczywie jak cep ryżowy. Kazała swojej eskorcie opowiadać sobie, co się dzieje na drodze, a skoro wyjechali z „parao“ na otwarte pole, odsunęła kotary i wyglądała na drogę,