Kim/Tom I/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Kim‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Z tyłu, za nimi, szedł rozgniewany chłop, wywijając bambusowym kijem. Był to ogrodnik z kasty Arain, trudnił się hodowlą jarzyn i kwiatów, które sprzedawał na targach w Umballi. Kim zrozumiał to w mgnieniu oka.
— Taki człowiek, — rzekł Lama, nie zwracając uwagi na psy, które ich opadły, — jest niegrzeczny dla podróżnych, nieumiarkowany w języku i nielitościwy. Niechaj ci jego zachowanie posłuży za naukę, mój uczniu.
— Hej! bezwstydni żebracy! — krzyczał na nich chłop. — Wynosić się stąd! Precz!
— Idziemy już, — odparł Lama z godnością. — Opuszczamy te niegościnne miejsca.
— Ach! — syknął ze złością Kim. — Gdy twoje najbliższe żniwa będą złe... to możesz tylko przeklinać swój własny język.
Uwaga ta strapiła i zaniepokoiła chłopa.
— Ale bo... w tej okolicy, roi się od żebraków, — zaczął łagodniej, nawpół usprawiedliwiając swój pierwszy wykrzyknik.
— A z czegoż-to sądziliście, że chcemy u was żebrać, o Mali?! — zapytał złośliwie Kim, przezwawszy go nazwą, której ogrodnicy niezbyt lubią. — Idąc tędy chcieliśmy tylko popatrzeć na rzeczkę za onem polem.
— Na rzekę? Doprawdy! — parsknął ze śmiechu ogrodnik. — Skądże to pochodzicie, że nie poznaliście, że to zwyczajny sobie kanał? Płynie to przecie prosto jak strzała, a za jego wodę płacę tyle, jakgdyby woda z niego była z samego srebra. Wypływa z rzeki, która płynie tam, powyżej. A może potrzebujecie wody i mleka, to wam dam.
— Nie, pójdziemy do rzeki, — rzekł Lama, ruszając z miejsca.
— Pożywcież się trochę, — wybełkotał zaniepokojony chłop, — dam wam mleka i trochę strawy... — mówił, przyglądając się niezwykle wysokiej postaci Lamy.
— Nie chciałbym, — ciągnął chłop dalej — ściągnąć mimowoli jakiego nieszczęścia na siebie, albo na moje zbiory... Krzyknąłem na was, bo tutaj roi się od żebraków, a czasy są bardzo ciężkie...
— Widzisz chłopcze, — zwrócił się Lama do Kima — oto masz doświadczenie. Czerwona mgła gniewu zaślepiła go, więc obszedł się z nami szorstko. Ale skoro tylko ustąpiła, stał się uprzejmy i łagodnego serca. Błogosławione niech będą jego pola. Pamiętaj-że gospodarzu, nie sądź ludzi zbyt pospiesznie.
— Znałem takich yogi, którzy byliby was przeklęli od proga waszego domu aż po sam komin, — rzekł Kim do zawstydzonego ogrodnika. — Czyż to nie jest prawdziwie mądry i święty człowiek? Ja zaś jestem jego uczniem! — dokończył przechwałką, zadzierając wyniośle nosa i idąc z godnością po wąskiej miedzy.
— Nie wiedzą oni, co to duma, — rzekł Lama po chwili — ci, którzy idą po drodze Zbawienia.
— Mówiłeś przecie, że ten, to z niskiej kasty, a w dodatku gbur.
— Nie powiedziałem, że jest z niskiej kasty, bo jakże może istnieć coś, czego wogóle niema. Zresztą, potem żałował swojej nieuprzejmości, więc wybaczyłem mu. Pozatem, on też wpleciony jest, jak my, w Błędne Koło Wszechrzeczy... tylko, że nie idzie po drodze Zbawienia.
Zatrzymał się przy małym strumieniu płynącym przez pola i wpatrzył się w jego powierzchnię, zmarszczoną drobną falą.
— Poczem-że poznasz twoją Rzekę? — zapytał Kim, usiadłszy w cieniu wysokich trzcin cukrowych.
— Gdy będę w pobliżu niej, spłynie na mnie zapewne łaska oświecenia. Teraz czuję, że to nie to miejsce. O! gdybyś mi mogła powiedzieć, gdzie płynie moja Rzeka, — ty najdrobniejsza z bieżących wód!.. Bądź jednak błogosławiona za to, że użyźniasz te pola!
— Miej-no się na baczności! — nagle zawołał Kim, zerwawszy się na nogi i odepchnąwszy Lamę w tył. Z purpurowych, szumiących łodyg trzciny ześlizgnęła się w tej chwili żółtobronzowa smuga, przypełzła do strumienia i, wyciągnąwszy nad wodą szyję, piła przez chwilę, poczem legła bez ruchu. Był to dużych rozmiarów okularnik o nieruchomych oczach, pozbawionych powiek.
— Nie mam pod ręką kija — nie mam kija! — wołał Kim. — Muszę go gdzieś wyłamać i przetrącę mu grzbiet.
— Po co? On tak samo należy do Koła Wszechrzeczy, jak i my — w żywocie zmierzającym w górę lub w dół — bardzo jest daleki wyzwolenia. Wielki jakiś grzech musiała popełnić dusza, która jest zamknięta w taką postać.
— Nienawidzę wężów, — odpowiedział Kim. Żadne wychowanie, choćby nawet indyjskie, nie zdoła w człowieku należącym do białej rasy, przemóc wrodzonego wstrętu do wężów.
— Pozwól mu żyć jego życiem. — Bronzowy potwór syknął i otworzył paszczę. — Obyś nie czekał zbyt długo na swe zbawienie, mój bracie, — mówił Lama spokojnie. — Może ty wiesz przypadkiem coś o mojej Rzece?
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego, jak ty, człowieka, — szepnął zdumiony Kim. — Czy węże rozumieją twoje słowa?
— Kto wie? — odrzekł Lama, przechodząc tuż obok jadowitej głowy okularnika, który cały zwinął się w kręgi. — Chodź że! — zawołał przez ramię do Kima.
— Nie chcę! — wołał Kim. — Wolę obejść go naokoło.
— Chodź! On ci nie zrobi krzywdy.
Kim zawahał się. Lama wezwanie swoje poparł jakimś dźwięcznym chińskim cytatem, który Kim wziął za magiczne zaklęcie. Usłuchał więc i skoczył przez strumień, a wąż istotnie, nie drgnął nawet.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego człowieka, — szepnął Kim, ocierając pot z czoła.
— A teraz dokąd pójdziemy?
— To twoja rzecz. Ja jestem stary i cudzoziemiec, zdala od mojego kraju. Chociaż te rêl — wozy napełniają mi uszy szatańskim hałasem, przecież pojechałbym niemi do Benares, tylko że w takiej podróży moglibyśmy ominąć Rzekę. Poszukajmy gdzie innej.
Przez cały dzień wlekli się obaj przez okolice, które dawały trzy i czterokrotne zbiory do roku — wśród łanów trzciny cukrowej, tytoniu i dużych, białych rzodkwi, zbaczając z drogi, ilekroć dostrzegli zdala blask wody. Szli wśród naszczekiwania psów przez wsie, pogrążone w południowym śnie. Lama powtarzał swe niezmienne pytania z niezamąconą prostotą. Szukali Rzeki — mającej cudowne właściwości uzdrawiania. Pytali się, czy gdzie o niej nie słyszano. Niektórzy tylko śmieli się w odpowiedzi, większość pytanych wysłuchiwała ich opowiadania do końca i ofiarowywała im spoczynek w cieniu, mleko i posiłek. Kobiety były zawsze najprzychylniej usposobione, a małe dzieci, jak wszystkie na świecie, bały się ich, potem zaś nabierały odwagi. Wieczór zastał ich pod drzewem, w wiosce złożonej z licho skleconych lepianek, gdy rozmawiali z wójtem. Trzody właśnie wracały z pastwisk, a kobiety gotowały wieczerzę. Przeszli pierścień ogrodów z warzywami, które okalały Umballę i znaleźli się na rozległej równinie, gdzie były już tylko ścierniska.
Wójt, był to siwobrody, miły staruszek, nawykły do rozmowy z cudzoziemcami. Kazał przed Lamą postawić stół, na którym podano ciepłą strawę, przygotował mu fajkę, a gdy w wioskowej świątyni ukończono wieczorne modły, posłał po miejscowego kapłana.
Kim zabawiał otaczające ich dzieci opowiadaniem o pięknościach Lahory, o podróży koleją i innych cudach miejskich, zaś obaj starcy rozmawiali ze sobą w tempie równie powolnem, jak trzody przeżuwają pokarm.
— Nie mogę zrozumieć tego wszystkiego, — rzekł po niejakim czasie Wójt do miejscowego kapłana, wysłuchawszy opowiadania Lamy. — Jak rozumiesz to opowiadanie?...
Lama skończył swoją opowieść i odmawiał po cichu różaniec.
— To jeden z tych, którzy szukają... — odrzekł Kapłan. — Roi się od nich w całym kraju. Przypomnij sobie tego, który był u nas niedalej, jak zeszłego miesiąca, — tego fakira z żółwiem.
— Tak, ale tamten miał rozum i mówił mądrze: bo Kriszna, Sam we własnej postaci objawił mu się, obiecując mu, że dostanie się wprost do raju, nie przechodząc przez czyściec, jeżeli odbędzie pielgrzymkę do Prayag. Ten zaś szuka jakiegoś boga, którego ja nie znam.
— Cicho! To starzec; idzie z bardzo daleka i jest obłąkany — odparł wygolony kapłan.
— Słuchaj, co ci powiem, — rzekł zwracając się do Lamy. — O trzy kos (sześć mil angielskich) na zachód stąd znajduje się wielki gościniec prowadzący do Kalkutty.
— Ale ja idę do Benares! — Ja chcę do Benares!
— Do Benaresu dojdziesz nim także. Na nim krzyżują się wszystkie drogi Hindostanu. Tymczasem, radzę ci, o świątobliwy, spocząć tutaj do jutra. Potem, gdy dostaniesz się na ten gościniec, patrz uważnie na każdą rzekę, która ją przecina. Bo, o ile rozumiem cię, znaczenie twojej rzeki polega nie na tem, gdzie ona leży i czy jest szeroka, lecz na jej długości. I wtedy możesz być pewny, że dostąpisz zbawienia, jeżeli taką jest wola bogów.
— Twoje słowa pełne są mądrości.
Plan ten wywarł na Lamie duże wrażenie.
— Ruszymy więc jutro i niech błogosławieństwo spłynie na ciebie za to, że nogom starca wybrałeś tak bliską drogę. — Domawiając zdanie zakończył je rytmicznym wersetem chińskim, nawpół śpiewnie. Nawet sam Kapłan wzruszony był tą sceną, a Wójt z obawy przed złym urokiem, zachował się godnie. Nie podobna też było patrząc na szczere, poważne oblicze Lamy nie ufać szczerości tego, co mówił.
— Widzisz, mój chelo? — zwrócił się do Kima, zażywając potężny niuch tabaki. Czuł się w obowiązku odpłacić się otoczeniu uprzejmością za ich uprzejmość.
— Widzę i słyszę — odparł Kim.
Wójt spojrzał na niego w chwili, gdy Kim rozmawiał z dziewczyną odzianą w błękitny kostjum, która dokładała chróst do ogniska.
— On także szuka swojego — objaśnił Lama. — Nie Rzeki, ale Byka. Ma to być Byk Czerwony na zielonem polu, który go uczyni jakimś dostojnikiem. Zdaje mi się, że on nie bardzo należy do tego świata. Został mi zesłany nagle do pomocy w mojem szukaniu, a nazywają go Przyjacielem całego Świata.
Kapłan uśmiechnął się.
— Hej tam! Przyjacielu całego świata! — zawołał po przez kłęby dymu o ostrym zapachu — coś ty za jeden?
— Jestem uczniem tego Świątobliwego — odparł Kim.
— On mówi, żeś ty jest „but“ (duchem).
— A czyż „but“ mogą jeść? — pytał go Kim, mrużąc złośliwie oczy. — Bo jestem głodny.
— To nie żarty — zawołał Lama. — Pewien astrolog z tego miasta, którego nazwę już zapomniałem...
— To było w Umballi, gdzieśmy wczoraj spali, — podszepnął mu przypominając Kim.
— Tak, to było w Umballi. — Otóż astrolog ten zrobił przy nas horoskop i powiedział, że mój chela dopnie swego celu za dwa dni. — Ale co to on mówił o znaczeniu gwiazd, Przyjacielu całego Świata?
Kim chrząknął i rozejrzał się po obecnych.
— Moja gwiazda oznacza wojnę — rzekł pompatycznie.
Niektórzy z obecnych uśmiechnęli się patrząc na jego małą figurkę w łachmanach, przechadzającą się właśnie z dumą po chodniku z cegieł, pod cieniem wielkiego drzewa. Sytuacja, z której ośmieszyłby się niejeden krajowiec, dodała Kimowi tylko nowego autorytetu.
— Tak, wojnę — dodał na zakończenie.
— O taką przepowiednię, to nie trudno — ozwał się nagle jakiś piskliwy głos. — O ile ja wiem, to na naszych granicach prowadzi się wojnę bez ustanku. — Mówił to stary, wyniszczony człowiek, który był w służbie rządowej w czasie buntu jako łącznikowy oficer w nowo utworzonym pułku kawalerji. Rząd w nagrodę obdarzył go pięknym kawałkiem gruntu w tej wiosce i chociaż nadmierne wymagania jego synów — obecnie brodatych oficerów w armji — zubożyły go, był mimo to jeszcze znaczną zamożną osobistością. Angielscy urzędnicy — a nawet członkowie delegacji — zbaczali nieraz w swej podróży, aby mu złożyć wizytę. Przywdziewał wtedy swój dawny mundur i prostował się z dumą.
— To będzie zupełnie co innego — rzucił mu w odpowiedzi Kim po przez tłum zgromadzonych ciekawych. — To będzie wielka wojna z ośmiu tysiącami ludzi.
— Wojna czerwonych kaftanów, czy naszych własnych pułków? — zapytał stary wojskowy, zwracając się do Kima, jakby ten był również żołnierzem. Ton zapytania podniósł znów Kima w estymie obecnych.
— Czerwonych kaftanów, — odparł Kim z tupetem, nie wiedząc właściwie o co chodzi — tak, czerwonych kaftanów z armatami.
— Ale, ale — wtrącił się wzruszonym głosem Lama. — Przecież astrolog nie wspomniał o tem ani słowa!
— Ale ja wiem o tem! Niedarmo jestem twoim uczniem. Będzie to wojna, w której weźmie udział osiem tysięcy czerwonych kaftanów. Ściągną ich od Pinti i od Peshawur. To jest pewne.
— Ten chłopak nasłuchał się jakichś plotek na targu, — rzekł Kapłan.
— Gdzież tam! Nie odstępował mnie ani na chwilę, — odparł Lama. — Skąd on to może wiedzieć? Przecie ja o tem nic nie słyszałem.
— Chytry kuglarz będzie z niego po śmierci tego starca — mruknął Kapłan do Wójta. — Wymyślił sobie widać coś na własną rękę.
— Daj mi jakiś dowód na to, co mówisz — zawołał nagle głośno stary żołnierz. — Gdyby miała być wojna, moi synowie byliby mi o tem donieśli.
— Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie dowiedzą się o niej z pewnością. Daleko stąd do człowieka, w którego rękach znajduje się to wszystko — aż do twoich synów.
Kim zapalił się do tej zamaskowanej gry, przypomniało mu to bowiem jego dawne zabawy w okolicy poczty, kiedy dla zdobycia kilku pensów udawał że wie więcej, niż wiedział w istocie. Teraz jednak chodziło o coś więcej — o wywołanie zainteresowania i nacieszenie się niem. Nabrał więc tchu i mówił dalej.
— Powiedzcie mi, czy może ktoś, jakaś osoba podrzędna dać rozkaz wymarszu dla ośmiu tysięcy czerwonych kaftanów — i to z armatami?
— Nie — brzmiała odpowiedź wojskowego, który ciągle rozmawiał z Kimem, jak z sobie równym.
— A czy wiesz kto wydaje rozkazy?
— Widziałem go.
— Jak dawno?
— Widziałem go jeszcze wtedy, gdy był pomocnikiem topkhana“ (dowódcy artylerji).
— Jest wysoki, ma czarne włosy i chodzi tak...? — ciągnął Kim, uczyniwszy kilka sztywnych, drewnianych kroków.
— To prawda. Ale to mógł nie jeden widzieć. — Zebrani słuchali ich z rosnącem zaciekawieniem.
— To prawda, — rzekł Kim. — Ale ja powiem więcej. Patrz teraz. Przedewszystkiem chodzi ten wielki człowiek, tak. Następnie myśli, tak... (Kim przeciągnął palec wskazujący przez czoło w dół, aż dopóki nie oparł się o kąty ust). Klaszcze w palce tak. Bierze kapelusz pod lewą pachę... — Kim objaśnił to ruchem i stanął jak bocian.
Stary żołnierz mruczał, wydając z podziwu jakieś nieartykułowane dźwięki, a po tłumie przebiegł dreszcz zdumienia.
— Tak, — tak, — tak. Ale co on robi, kiedy wydaje rozkazy?
— Trze brodę i kark w ten sposób. Potem opiera jeden palec o stół i pociąga zlekka nosem. Potem mówi w tych słowach:
„Zmobilizować taki a taki pułk! Wezwać takie a takie armaty!“
Stary żołnierz powstał wyprostowany i salutował.
— Bo... — Kim przekładał na hinduskie narzecze zwięzłe, krótkie zdania, które słyszał w szatni Sahibów w Umballi.
— Bo... — powiada — powinniśmy byli uczynić to już dawniej. To nie wojna — to tylko kara.
— Dosyć. Wierzę już. Widziałem go takim w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
— Nie widziałem żadnego ognia! — tu głos Kima nagle zmienił się w rytmiczny ton przydrożnego opowiadacza. — Widziałem to w ciemnościach. Naprzód przyszedł człowiek zrobić światło. Potem przyszedł jeździec. Potem przyszedł On sam i stanął w płomieniu światła. Dalej stało się to, co już opowiedziałem. Stary człowieku, czy nie mówiłem prawdy?
— To on. To on, bez wątpienia.
Ttum odetchnął głęboko patrząc kolejno na starego żołnierza, stojącego ciągle jeszcze w wojskowej postawie i na Kima w łachmanach, stojącego na tle purpurowego blasku.
— Czyż nie mówiłem — czyż nie mówiłem, że on jest z innego świata? — wołał z dumą Lama. — On jest Przyjacielem całego Świata. On jest Przyjacielem Gwiazd!
— Ale nas to nie dotyczy — krzyczał jakiś człowiek. — Młody wróżbiarzu, jeśli masz dar prorokowania w każdej chwili, to mam krowę w czerwone łaty. Może ona jest siostrą twego Byka, bo słyszałem... Może Gwiazdy nie interesują się twojem bydłem.
— Ale mnie dotyczy...
— Nie, ale krowa jest ciężko chora — wmieszała się jakaś kobieta. — Z mego męża jest bawół, inaczej uważałby bardziej na to, co mówi. Powiedz mi, czy ona wyzdrowieje?
Gdyby Kim był zwykłym chłopcem, byłby przegrał sprawę, ale — gdy się zna miasto Lahorę i wszystkich „fakirów“ przy bramie Taksali, niepodobna jest nie znać natury ludzkiej.
Kapłan patrzył nań z ukosa, niekiedy ze złością — i uśmiechnął się drwiąco.
— Czyż w tej wsi niema kapłana? — wykrzyknął Kim. — Zdaje mi się, że widziałem niedawno i to nawet wielkiego kapłana.
— Tak... ale — zaczęła kobieta.
— „Ale ty i twój mąż spodziewaliście się, że wyleczą wam krowę za garść podziękowań“. — Strzał był trafny, była to para chłopów znana w wiosce ze strasznego skąpstwa. — Nie należy oszukiwać świątyń.
— Dajcie swemu kapłanowi młode cielę, a jeśli twoi bogowie przestaną się gniewać po skrusze, — „krowa będzie dawała mleko za miesiąc“.
— Mistrzowski z ciebie żebrak — mruknął doń zadowolony Kapłan. — Nawet czterdziestoletni rozum nie mógłby nic lepszego wymyśleć. Musiałeś z pewnością wzbogacić tego starca?
— Trochę mąki, trochę masła i garść „kardamum“ — odparł Kim, czerwieniąc się z pochwały, — ale zawsze jeszcze nieufnie, — czyż można się tem wzbogacić? A on, jak widzisz, jest szalony. Ale i tak korzystam w niejednem poznając to i owo.
Wiedział on o czem „fakirzy“ przy bramie Taksali lubili ze sobą rozmawiać i naśladował brzydkie obyczaje ich rozwiązłych uczniów.
— Więc jego Szukanie jest prawdą, czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów?
Taki pomysł starczy już za pieniądze.
— On jest szalony od dłuższego już czasu. Nic się w tem więcej nie kryje.
Tu stary żołnierz przeszedł kołysząc się na nogach i zapytał, czy Kim przyjmie jego zaproszenie na noc. Kapłan namawiał go, żeby usłuchał zaproszenia, ale twierdził, że zaszczyt ugoszczenia Lamy należy do świątyni — na co Lama uśmiechnął się. Kim obserwował ich obu uważnie i doszedł do własnych wniosków.
— Gdzie są pieniądze? — szepnął, odprowadziwszy starca na bok, w ciemności.
— Na moich piersiach. Gdzieżby mogły być?
— Daj mi je. Daj mi je szybko i nie bój się.
— Ale na co? Tu nie trzeba kupować biletu.
— Jestem twoim „chelą“, czy nie? Czy nie troszczę się o twoje stare nogi w podróży? Daj mi pieniądze, a zwrócę ci je jutro rano.
Wsunął rękę za pas Lamy i wyciągnął kieskę z pieniędzmi.
— Niech i tak będzie! Niech i tak będzie.
Starzec kiwał głową. — Wielki to i przerażający ten świat. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi żyje na nim.
Następnego dnia rano Kapłan był w bardzo złym humorze, ale Lama czuł się zupełnie szczęśliwy, zaś Kim przeżył bardzo zajmujący wieczór ze starym żołnierzem, który przyniósł swoją kawaleryjską szablę i kołysząc nią na swych wyschniętych kolanach, opowiadał mu o wielkiem powstaniu w Indjach i młodych dowódzcach, leżących od trzydziestu lat w grobie, póki Kim nie usnął.
— Dobre jest powietrze w tej okolicy — rzekł Lama. — Sypiam zwykle lekko, jak wszyscy starzy; ale tej nocy spałem, nie budząc się aż do białego dnia.
— Napij się trochę gorącego mleka — rzekł Kim, który nieraz dawał takie lekarstwa znajomym palaczom opjum. — Czas nam ruszyć w drogę.
— Na daleką drogę, która prowadzi przez wszystkie rzeki Hindostanu — rzekł wesoło Lama. — Chodźmy. Ale jak myślisz, „chelo“, odwdzięczyć się tym ludziom, a zwłaszcza Kapłanowi, za ich wielką uprzejmość. Oni są bhutparasti“, ale może w przyszłem życiu spłynie na nich łaska oświecenia. Trzeba nam dać ofiarę na świątynię, co? Jej wnętrze jest wprawdzie tylko z kamienia, wymalowane na czerwono, ale musimy sprawić przyjemność sercu tego człowieka, który jest dobry.
— O Świętobliwy, czy wędrowałeś kiedy sam? — Kim spojrzał nań ostro, jak wrony hinduskie, które skrzętnie uwijają się po polach.
— Tak jest, moje dziecko! Z Kulu do Pathankot — z Kulu, gdzie umarł mój pierwszy „chela“. Gdzie ludzie byli dla nas dobrzy, tam ofiarowaliśmy datki i wszędzie w górach byli dla nas ludzie dobrze usposobieni.
— W Hindostanie jest inaczej — rzekł Kim oschle. — Ich bogi są wieloramienne i złośliwe. Dajmy im spokój.
— Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego Świata — ciebie i twego żółtego człowieka — rzekł stary żołnierz, który podjechał ku nim na chudym „pony“ o zapadłych bokach, przez ulicę wiejską, ciemną jeszcze, bo świtało dopiero.
— Wczorajszej nocy poruszyły się w mojem zamarłem sercu wszystkie fontanny wspomnień i było to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Rzeczywiście czuć wojnę w powietrzu. Czuję ją. Patrz! Wziąłem ze sobą moją szablę.
Siedział, spuściwszy swe długie nogi, na grzbiecie małego konika z swą dużą szablą zwisającą mu przy boku i, oparłszy się ręką o siodło, patrzył bystro na równinę, rozciągającą się w kierunku północnym. — Powtórz mi jeszcze raz, jak On to wyglądał w twojej wizji. Wleź na mego konia i usiądź ze mną. Udźwignie on nas obu.
— Jestem uczniem Świątobliwego — rzekł Kim, gdy opuszczali wioskę. Wieśniacy zdawali się być zmartwieni rozstaniem z nimi, ale pożegnanie Kapłana było chłodne i powściągliwe. Wydał niepotrzebnie trochę pieniędzy na opium dla człowieka, który nie miał przy sobie sakiewki...
— Dobrze to powiedziałeś. Nie mam wprawdzie zwyczaju zadawać się z Świątobliwymi ludźmi, ale szanuję ich zawsze. Niema już szacunku wogóle w tych czasach, nawet gdy Sahib, urzędnik do specjalnych poleceń, przyjeżdża tu, żeby się ze mną zobaczyć. Ale dlaczego to ty, którego Gwiazda prowadzi do wojny, idziesz ze Świątobliwym?
— On jest Świątobliwy — odrzekł poważnie Kim. — Jest rzeczywiście święty zarówno w mowie jak i w czynach. Nie podobny jest do innych. Nigdy nie widziałem jeszcze takiego człowieka. My nie jesteśmy kuglarzami, ani też żebrakami.
— Ty nie jesteś jednym z nich — widzę to. Ale nie mogę być pewny tego drugiego. Chociaż maszeruje tęgo.
Poranny chłód pędził Lamę, który sunął naprzód wielkiemi krokami jak wielbłąd. Pogrążony był w głęboką zadumę i odruchowo przesuwał paciorki na różańcu. Szli wyżłobioną kołami wozów i wydeptaną drogą, która przecinała nawskroś całą równinę, pod gęstym cieniem magnolji, mając po lewej ręce grzbiet Himalajów o śnieżnych szczytach, zarysowujący się słabo na wschodzie. Całe Indie były w polu, przy robocie; skrzypiały żórawie studzienne, oracze pokrzykiwali na woły, a wrony krakały na świeżo wyoranych skibach. Nawet „pony“ żołnierza poddał się dobremu wpływowi poranka i zaczął iść małym truchtem, a Kim oparł się ręką o puślisko.
— Wyrzucam sobie, że nie dałem rupji na ołtarz — rzekł Lama, trzymając w palcach ostatni z ośmdziesięciu paciorków różańca.
Żołnierz mruknął coś między zębami, a Lama dopiero teraz zauważył jego obecność.
— Czy szukasz także Rzeki? — zapytał go, odwracając się do niego.
— Jeszcze wczesna godzina — brzmiała odpowiedź. — Pocóż nam rzeka? Kąpiel bierze się dopiero przed samym zachodem słońca! Jadę, by wam pokazać najkrótszą drogę na główny trakt.
— Tej grzeczności nie zapomnę ci, człowieku dobrej woli; ale pocóż ta szabla?...
Stary żołnierz był tak zawstydzony, jak małe dziecko, gdy mu kto przerwie zabawę.
— Szabla?
— rzekł brząkając nią — och, to była tylko moja fantazja, fantazja starego człowieka. Istotnie policja zabrania nosić broń w całym Hindostanie, ale — roześmiał się, uderzając po rękojeści — wszyscy okoliczni policjanci znają mnie dobrze.
— To kiepska fantazja... — rzekł Lama — co to za sens zabijać ludzi?..
— Bardzo mało, wiem o tem, ale gdyby od czasu do czasu nie zabijano złych ludzi, świat byłby niebezpieczny dla bezbronnych marzycieli. Nie mówię tego bezpodstawnie, bo widziałem ten kraj od Delhi aż na Południe. Był cały zalany krwią...
— Cóż to za szał ogarnął wtedy ludzi?
— Bogowie jedni, którzy zesłali tę plagę, mogą o tem wiedzieć. Szał rozpętał się wtedy w całej armji, tak, że zwróciła się przeciw własnym oficerom. To było pierwsze zło, ale nie nieuleczalne, gdyby się byli powstrzymali wtedy. Ale oni woleli mordować żony i dzieci Sahibów. Wtedy to przybyli Sahibowie z za morza i wzięli się do robienia srogiego obrachunku.
— Przypominam sobie, że podobne wieści dochodziły do mnie kiedyś, dawno już temu. O ile pamiętam, nazywano ten rok „Czarnym Rokiem“.
— Jakże ty żyłeś, że nie słyszałeś nic o tem? Cały świat wiedział i drżał.
— Nasz świat drżał tylko raz, w dniu, gdy na Najdoskonalszą Istotę spłynęła Łaska Oświecenia...
— Hm! Widziałem niedawno, jak miasto Delhi drżało w posadach; a Delhi są środkiem świata.
— Więc oni zwrócili się przeciw kobietom i dzieciom?... To był czyn zły, za który czeka nieunikniona kara.
— Niektórzy starali się uniknąć rozlewu krwi, ale nie udawało się im to. Byłem wtedy w pułku kawalerji, który się zbuntował. Z sześciuset ośmiudziesięciu szabel, ilu zostało przy broni? Jak myślisz?.. Trzech... A jednym z tych trzech byłem ja.
— Tem większa twoja zasługa.
— Zasługa? Nie uważano tego wówczas za zasługę. Moi krewni, moi przyjaciele, moi bracia, opuścili mnie. Mówiono wtedy: „Przyszedł na Anglików koniec. Niech każdy troszczy się o siebie samego“. Ale ja rozmawiałem z ludźmi z Sobraon i z Chillianwallah, z Moodkee i z Ferozeshah. Mówiłem im: Poczekajcie trochę, a wiatr się zmieni. Niedobra to sprawa. W tych czasach przejechałem na koniu siedmdziesiąt mil, trzymając na siodle pewną angielską damę i jej dziecko. (Hej, co to za koń był dla dobrego jeźdźca!) odwiozłem ją w bezpieczne miejsce i powróciłem do mego oficera, jedynego z naszych pięciu oficerów, którego nie zabito. Daj mi jakie zajęcie, bo jestem wyklęty pośród swoich krewnych i krwią moich braci zbroczyłem szablę. Bądź spokojny, rzekł. Dokonaliśmy wielkiego dzieła. Gdy ten szał minie, przyjdzie nagroda.
— Tak, gdy szał minie, przyjdzie nagroda... ale czy tylko napewno? — mruknął Lama pod nosem nawpół do siebie.
— Wtedy nie obwieszano jeszcze medalami każdego, co przypadkiem słyszał huk armat... Brałem udział w dziewiętnastu walnych bitwach; w czterdziestu sześciu utarczkach konnych; a małych potyczek to nie pamiętam. Otrzymałem dziewięć ran, jeden medal, cztery odznaki i jeden order który noszę, bo kapitanowie moi, którzy teraz są jenerałami, przypomnieli sobie o mnie, gdy cesarzowa Indji skończyła pięćdziesiąty rok swego panowania, a cały kraj radował się z tego. Powiedzieli oni wtedy: — „Dajcie mu order Brytyjskich Indji!“ Noszę go teraz na szyi. Mam także jaghir“ (kawał ziemi) od rządu — jako dar dla mnie i dla moich. Ludzie z dawnych czasów (są teraz wysokimi urzędnikami), przyjeżdżają nieraz do mnie, konno na pięknych dużych koniach, tak, że cała wioska widzi ich, i rozmawiamy wtedy o przebytych bojach, a jedno wymienione imię zmarłego przywodzi zaraz drugie na pamięć...
— A potem? — zapytał Lama.
— Och, potem odjeżdżają sobie, ale cała wieś widzi ich..
— A potem co myślisz robić?
— Potem umrę.
— A potem?...
— Niech się o to troskają bogowie. Nigdy nie naprzykrzałem się im modlitwami, więc sądzę, że i oni nie będą mnie dręczyć. Bo widzisz, zauważyłem w mojem długiem życiu, że ci, którzy wiecznie dokuczają Mocom Nadziemskim skargami i prośbami, modlitwami i płaczem, zostają szybko wysyłani na drugi świat, jak nasz pułkownik zwykł był wyprawiać tam różnych długojęzycznych ludzi, którzy gadali za dużo. Nie, nigdy bogom się nie narzucałem. Oni mi tego nie zapomną i dadzą mi spokojne miejsce, gdzie będę mógł wywijać lancą w cieniu i oczekiwać przybycia moich synów. Mam ich aż trzech, wszyscy są majorami w swoich pułkach.
— I oni też, wpleceni w Błędne Koło Wszechrzeczy, przechodzą z jednego życia w drugie... — i rozpaczy w rozpacz... — rzekł Lama zadyszanym głosem.
— Tak — zachichotał stary żołnierz. — Wszyscy trzej są majorami w trzech pułkach. Lubią troszkę karty, to prawda, ale i ja byłem taki sam. Muszą mieć ładne mundury, a konie dziś trzeba kupować... ich nie można porywać tak, jak się dawniej porywało kobiety... Dochody moje wystarczą na wszystkich. Jak myślisz? Żyznej to szmat ziemi, którą mam, ale niestety moja służba okrada mnie na wszystkie strony... I trudno mi ich wyłapać... Wpadam nieraz w gniew i klnę, a oni udają skruchę, ale wiem, że za plecami nazywają mnie „starą małpą bez zębów“.
— I nigdy nie pragnąłeś czegoś więcej?
— O, tak, tak, po tysiąc razy! Niechby się tylko wróciła moja młodość, i zdrowie, i ta moc, która jest zaletą męża... Gdzie się to podziały dobre dni mojej siły!
— Taka siła to słabość.
— Obróciła się ona w słabość; ale przed pięćdziesięciu laty umiałbym ci dowieść, że tak nie jest — odparł stary wojak, uderzając strzemieniem w chudy bok konia.
— Ale ja mam rzekę o cudownych własnościach.
— Piłem ja wodę Gangesu ze świętego jej brzegu. Przyprawiła mnie tylko o boleści brzucha, a nie dała mnie żadnej siły.
— Nie o Gangesie ja mówię. Rzeka, którą znam, zmywa wszelkie piętno grzechu. Jeśli kto zstąpi w nią z jej brzegów, osiąga Wyzwolenie. Nie znam twego życia, ale twarz masz uczciwą i uprzejmą. Trzymałeś się swojej Drogi, będąc wiernym wówczas, gdy trudną to było rzeczą, w czasie tego „Czarnego roku“, z którego przypominam sobie teraz niektóre opowiadania. Wejdź teraz na drogę Zbawienia, która wiedzie do Wyzwolenia. Usłuchaj Najdoskonalszego Prawa i nie baw się w błahe marzycielstwo.
— Mów dalej, starcze — uśmiechnął się żołnierz, nawpół salutując, — wszyscy my z wiekiem stajemy się gadułami.
Lama usiadł w cieniu magnolji, a cienie jej liści chwiały się, pieszcząc mu twarz. Żołnierz siedział sztywno na koniu, a Kim położył się w zagłębieniu między krętemi korzeniami, upewniwszy się, że niema tam wężów.
Słychać było cichy szmer budzącego się życia w gorącem świetle porannego słońca, gruchanie gołębi i senne skrzypienie żórawi studziennych dolatywało przez pola. Lama zaczął mówić wolno i wyraźnie. Po dziesięciu minutach żołnierz zsunął się z konia, aby móc lepiej słyszeć, i siadł, opierając głowę na rękach. Głos Lamy słabł, znużenie stawało się w nim coraz widoczniejsze. Kim obserwował pilnie jakąś szarą wiewiórkę. Gdy małe stworzenie o połyskującej sierści przytuliło się do pnia i znikło w dziupli, kaznodzieja i słuchacz spali już na dobre; stary oficer opierając swą krótko przystrzyżoną głowę na ramieniu, a Lama złożywszy swoją w zagłębienie pnia, w którym błyszczała, jak żółta kość słoniowa.
Małe dziecko podeszło do nich i stanęło przejęte nagłem uczuciem szacunku, oddało uroczysty pokłon przed Lamą, ale było tak małe i grube, że przewróciło się na bok. Kim śmiał się z jego grubych nóżek, któremi wywijało bezradnie w powietrzu. Dziecko przestraszone i zagniewane rozpłakało się w głos.
— Haj, haj, — zawołał żołnierz, zrywając się na nogi. — Co to jest? Jaki rozkaz? Tu.... aa.... to dziecko! śnił mi się alarm. Nie krzycz-że mały brzdącu. Czy ja spałem? To było rzeczywiście nieprzyzwoicie z mej strony!..
— Ja się boję! boję się! — darło się dziecko.
— Czego się masz bać? Dwu starców i chłopca? Jakiż z ciebie będzie żołnierz, ty mały bębnie?
Lama zbudził się także, ale nie zwracając uwagi na dziecko, począł odmawiać różaniec.
— Co to jest? — zapytało dziecko, przestając krzyczeć. — Nie widziałem nigdy takiej rzeczy. Daj mi to.
— Aha, — rzekł Lama z uśmiechem, opuściwszy kawałek różańca na trawę:

Oto masz garstkę „kardamum“
Oto masz szczyptę „ghi“
Oto bób, groch i ryż,
Wystarcza nam do obiadu!

Dziecko krzyknęło z radością i chwyciło za czarne, świecące paciorki.
— Oho! — rzekł stary żołnierz. — Skąd-że ty znasz tą piosenką, ty, co tak gardzisz tym światem?
— Nauczyłem się w Pathânkot, siedząc na progu jednego domu — rzekł Lama wstydliwie. — Ma być dobra na uspakajanie płaczących dzieci.
— O ile sobie przypominam, mówiłeś mi, zanim nas zmorzył sen, że małżeństwo i potomstwo zaćmiewają światło Prawdy, że są przeszkodą na drodze Zbawienia. Czy w tej okolicy dzieci spadają z nieba? Czy to ma być Droga Zbawienia gdy się śpiewa takie piosenki?
— Niema doskonałego człowieka na świecie — rzekł poważnie Lama, zabierając się znów do różańca. — Wracaj teraz do swojej mamy, malutki.
— Widzisz go! — rzekł żołnierz do Kima. — Wstydzi się tego, że uszczęśliwił trochę dziecko. Przepada w tobie dobry ojciec rodziny, bracie. Hej, mały! — zawołał do malca, dając mu pensa. — Łakocie są zawsze dobre. A gdy mała figurka biegła w świetle słonecznem, dorzucił: Z takich bywają z czasem ludzie. O Świątobliwy, wstyd mi, że zasnąłem w środku twego kazania. — Wybacz mi.
— Obaj jesteśmy starzy — rzekł Lama. — Wina jest po mojej stronie. Słuchałem twego opowiadania o marnościach tego świata, a że za jednym błędem przychodzi drugi...
— Słyszycie go! Jakąż to krzywdę ponoszą twoi bogowie, gdy się bawisz z małem dzieckiem? Ta piosenka była przecież bardzo dobra. Ruszajmy dalej, a zaśpiewam ci pieśń Nikala Seyn z Delhi — jest to stara pieśń.
Wyszli z cienia magnolji, a wysoki przenikliwy głos starego żołnierza rozlegał się po polach, gdy w przenikliwych tonach skargi opiewał dzieje Nikala Seyna (Nicholsona) — pieśń, którą śpiewają w Pendżabie po dziś dzień jeszcze. Kim rozkoszował się nią, a Lama słuchał z głębokiem zajęciem.
Ahi! Nikal Seyn zginął — zginął u wejścia do Delhi! Lance Północy pomścijcie śmiało Nikala Seyna.“ Dociągnął pieśń do końca, zaznaczając tryle uderzeniami szabli o grzbiet konia.
— A teraz dostaliśmy się na główny gościniec — rzekł, gdy Kim dziękował mu za odprowadzenie, bo Lama milczał umyślnie. — Dawno już nie byłem na tym trakcie, ale opowiadanie chłopca podnieciło mnie. Patrz, Świątobliwy — ta wielka droga, to jest kręgosłup całego Hindostanu. Przeważna jej część jest ocieniona, jak tutaj, czterema szeregami drzew; środek drogi jest przeznaczony wyłącznie do szybkiego ruchu dla wozów. Dawniej Sahibowie jeździli tam i z powrotem w setkach pojazdów. Teraz jeżdżą tu powozy krajowe i inne im podobne. Z prawej i lewej jest gorsza droga dla wozów ciężarowych ze zbożem, bawełną, drzewem, żywnością, z wapnem i skórami. Idzie się tu bezpiecznie, gdyż co kilka „kos“ (6 mil. ang.) jest posterunek policji. Ci policjanci to złodzieje i wyzyskiwacze (sam kazałbym ich pilnować młodym, gorliwym rekrutom pod dowództwem srogiego kapitana) — ale cóż z nimi zrobić? — Nie znoszą żadnej konkurencji. Chodzą tędy ludzie różnych kast i wszelkich narodowości. Patrz! Bramini i handlarze, bankierzy i kotlarze, fryzjerzy i druciarze, pielgrzymi i garncarze. Cały świat tędy przechodzi. Zdaje ci się, że to płynąca rzeka.
I rzeczywiście Główny Trakt Indyjski cudny przedstawia widok. Biegnie prosto, tworząc doskonałą komunikację dla Indji na przestrzeni tysiąca pięciuset mil. Jest to arterja, jakiej drugiej niema na całym świecie. Gościniec popstrzony był cieniami pod zieloną arkadą drzew i zatłoczony w całej swej szerokości zwolna posuwającymi się ludźmi, których pilnowali dwaj naprzeciw siebie stojący policjanci.
— Któż to bezprawnie nosi przy sobie broń? — zawołał głośno jeden z konstablów, ujrzawszy szablę żołnierza.
— Kupiłem ją sobie na policję — brzmiała odpowiedź. — Czy wszystko znajduje się w porządku w całym Hindostanie?
— Wszystko w porządku, Sahibie Ressaldar.
— Ja, widzicie, jestem jak żółw, który wystawia głowę z pod skorupy i chowa ją napowrót. Tak, to jest gościniec całego Hindostanu, wszyscy chodzą tą drogą.
— Ty psi synu, czy większa część drogi przeznaczona jest dla ciebie, abyś się mógł na niej drapać po grzbiecie? Ojcze wszelkiej hołoty i mężu dziesięciu tysięcy nierządnic, twoja matka zaprzedała duszę djabłu za namową swojej matki; twoje ciotki nie miały nosów od siedmiu pokoleń! twoja siostra!... Co za sowia głupota skłoniła cię do ustawienia wozu wpoprzek drogi? Koło złamane? Masz! złam że jeszcze swoją głowę i złóż to razem do kupy!
Głos ten i zjadliwy świst bicza wychodził z tumanu kurzu oddalonego o jakie pięćdziesiąt kroków, gdzie leżał złamany wóz. Delikatna wysmukła klacz Katliwarska z rozpłomienionemi oczyma i rozdętemi nozdrzami wynurzyła się z tłumu parskając i przysiadając na zadzie, gdy jeździec skierowywał ją wpoprzek drogi w pogoni za krzyczącym człowiekiem. — Był on wysoki, brodaty i siedział na szalonem zwierzęciu jak przyrosły do konia, okładając umiejętnie uchylającą się od razów ofiarę, którą udawało mu się dosięgnąć harapem co chwila.
Twarz starego żołnierza zajaśniała dumą.
— To mój syn! — rzekł krótko i ściągnął cuglami szyję swego konika, aż wygięła się łukowato.
— Jakto, mam być obity w oczach policji? — krzyczał woźnica. — Sprawiedliwości! Ja chcę sprawiedliwości!
— A ja mam być zatrzymany przez tę krzykliwą małpę, która wysypuje dziesięć tysięcy worków przed nos młodego konia? Mogłeś mi znarowić klacz, ty gałganie!
— On mówi prawdę. Prawdę mówi. Ale klacz słucha ręki jeźdźca — rzekł stary wojak.
Woźnica skrył się pod koła wozu i stamtąd groził wszelkiego rodzaju zemstą.
— Surowi to ludzie, ci twoi synowie, — rzekł z uśmiechem policjant, dłubiąc w zębach.
Jeździec zadał jeszcze jeden dotkliwy raz batem woźnicy i podjechał do nich wolnym truchtem.
— Mój ojciec! — zawołał, cofając konia o dziesięć kroków w tył i zsiadł na ziemię.
Stary wojak w jednej chwili zsunął się ze swego konika, poczem obaj padli sobie w objęcia, jak się to dzieje na Wschodzie zawsze przy powitaniu ojców z synami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.