Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to dziecko! śnił mi się alarm. Nie krzycz-że mały brzdącu. Czy ja spałem? To było rzeczywiście nieprzyzwoicie z mej strony!..
— Ja się boję! boję się! — darło się dziecko.
— Czego się masz bać? Dwu starców i chłopca? Jakiż z ciebie będzie żołnierz, ty mały bębnie?
Lama zbudził się także, ale nie zwracając uwagi na dziecko, począł odmawiać różaniec.
— Co to jest? — zapytało dziecko, przestając krzyczeć. Nie widziałem nigdy takiej rzeczy. Daj mi to.
— Aha, — rzekł Lama z uśmiechem, opuściwszy kawałek różańca na trawę:

Oto masz garstkę „kardamum“
Oto masz szczyptę „ghi“
Oto bób, groch i ryż,
Wystarcza nam do obiadu!

Dziecko krzyknęło z radością i chwyciło za czarne, świecące paciorki.
— Oho! — rzekł stary żołnierz. — Skąd-że ty znasz tą piosenką, ty, co tak gardzisz tym światem?
— Nauczyłem się w Pathânkot, siedząc na progu jednego domu — rzekł Lama wstydliwie. — Ma być dobra na uspakajanie płaczących dzieci.
— O ile sobie przypominam, mówiłeś mi, zanim nas zmorzył sen, że małżeństwo i potomstwo zaćmiewają światło Prawdy, że są przeszkodą na drodze Zbawienia. Czy w tej okolicy dzieci spadają z nieba? Czy to ma być Droga Zbawienia gdy się śpiewa takie piosenki?
— Niema doskonałego człowieka na świecie — rzekł poważnie Lama, zabierając się znów do różańca. — Wracaj teraz do swojej mamy, malutki.