Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na rzekę? Doprawdy! — parsknął ze śmiechu ogrodnik. — Skądże to pochodzicie, że nie poznaliście, że to zwyczajny sobie kanał? Płynie to przecie prosto jak strzała, a za jego wodę płacę tyle, jakgdyby woda z niego była z samego srebra. Wypływa z rzeki, która płynie tam, powyżej. A może potrzebujecie wody i mleka, to wam dam.
— Nie, pójdziemy do rzeki, — rzekł Lama, ruszając z miejsca.
— Pożywcież się trochę, — wybełkotał zaniepokojony chłop, — dam wam mleka i trochę strawy... — mówił, przyglądając się niezwykle wysokiej postaci Lamy.
— Nie chciałbym, — ciągnął chłop dalej — ściągnąć mimowoli jakiego nieszczęścia na siebie, albo na moje zbiory... Krzyknąłem na was, bo tutaj roi się od żebraków, a czasy są bardzo ciężkie...
— Widzisz chłopcze, — zwrócił się Lama do Kima — oto masz doświadczenie. Czerwona mgła gniewu zaślepiła go, więc obszedł się z nami szorstko. Ale skoro tylko ustąpiła, stał się uprzejmy i łagodnego serca. Błogosławione niech będą jego pola. Pamiętaj-że gospodarzu, nie sądź ludz zbyt pospiesznie.
— Znałem takich yogi, którzy byliby was przeklęli od proga waszego domu aż po sam komin, — rzekł Kim do zawstydzonego ogrodnika. — Czyż to nie jest prawdziwie mądry i święty człowiek? Ja zaś jestem jego uczniem! — dokończył przechwałką, zadzierając wyniośle nosa i idąc z godnością po wąskiej miedzy.
— Nie wiedzą oni, co to duma, — rzekł Lama po chwili — ci, którzy idą po drodze Zbawienia.
— Mówiłeś przecie, że ten, to z niskiej kasty, a w dodatku gbur.
— Nie powiedziałem, że jest z niskiej kasty, bo jakże może istnieć coś, czego wogóle nie-