Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stanu. Przeważna jej część jest ocieniona, jak tutaj, czterema szeregami drzew; środek drogi jest przeznaczony wyłącznie do szybkiego ruchu dla wozów. Dawniej Sahibowie jeździli tam i z powrotem w setkach pojazdów. Teraz jeżdżą tu powozy krajowe i inne im podobne. Z prawej i lewej jest gorsza droga dla wozów ciężarowych ze zbożem, bawełną, drzewem, żywnością, z wapnem i skórami. Idzie się tu bezpiecznie, gdyż co kilka „kos“ (6 mil. ang.) jest posterunek policji. Ci policjanci to złodzieje i wyzyskiwacze (sam kazałbym ich pilnować młodym, gorliwym rekrutom pod dowództwem srogiego kapitana) — ale cóż z nimi zrobić? — Nie znoszą żadnej konkurencji. Chodzą tędy ludzie różnych kast i wszelkich narodowości. Patrz! Bramini i handlarze, bankierzy i kotlarze, fryzjerzy i druciarze, pielgrzymi i garncarze. Cały świat tędy przechodzi. Zdaje ci się, że to płynąca rzeka.
I rzeczywiście Główny Trakt Indyjski cudny przedstawia widok. Biegnie prosto, tworząc doskonałą komunikację dla Indji na przestrzeni tysiąca pięciuset mil. Jest to arterja, jakiej drugiej niema na całym świecie. Gościniec popstrzony był cieniami pod zieloną arkadą drzew i zatłoczony w całej swej szerokości zwolna posuwającymi się ludźmi, których pilnowali dwaj naprzeciw siebie stojący policjanci.
— Któż to bezprawnie nosi przy sobie broń? — zawołał głośno jeden z konstablów, ujrzawszy szablę żołnierza.
— Kupiłem ją sobie na policję — brzmiała odpowiedź. — Czy wszystko znajduje się w porządku w całym Hindostanie?
— Wszystko w porządku, Sahibie Ressaldar.