Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie byli dla nas dobrzy, tam ofiarowaliśmy datki i wszędzie w górach byli dla nas ludzie dobrze usposobieni.
— W Hindostanie jest inaczej — rzekł Kim oschle — Ich bogi są wieloramienne i złośliwe. Dajmy im spokój.
— Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego Świata — ciebie i twego żółtego człowieka — rzekł stary żołnierz, który podjechał ku nim na chudym „pony“ o zapadłych bokach, przez ulicę wiejską, ciemną jeszcze, bo świtało dopiero.
— Wczorajszej nocy poruszyły się w mojem zamarłem sercu wszystkie fontanny wspomnień i było to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Rzeczywiście czuć wojnę w powietrzu. Czuję ją. Patrz! Wziąłem ze sobą moją szablę.
Siedział, spuściwszy swe długie nogi, na grzbiecie małego konika z swą dużą szablą zwisającą mu przy boku i, oparłszy się ręką o siodło, patrzył bystro na równinę, rozciągającą się w kierunku północnym. — Powtórz mi jeszcze raz, jak On to wyglądał w twojej wizji. Wleź na mego konia i usiądź ze mną. Udźwignie on nas obu.
— Jestem uczniem Świątobliwego — rzekł Kim, gdy opuszczali wioskę. Wieśniacy zdawali się być zmartwieni rozstaniem z nimi, ala pożegnanie Kapłana było chłodne i powściągliwe. Wydał niepotrzebnie trochę pieniędzy na opium dla człowieka, który nie miał przy sobie sakiewki...
— Dobrze to powiedziałeś. Nie mam wprawdzie zwyczaju zadawać się z Świątobliwymi ludźmi, ale szanuję ich zawsze. Niema już szacunku wogóle w tych czasach, nawet gdy Sahib, urzędnik do specjalnych poleceń, przyjeżdża tu, żeby się ze mną