Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jącą się właśnie z dumą po chodniku z cegieł, pod cieniem wielkiego drzewa. Sytuacja, z której ośmieszyłby się niejeden krajowiec, dodała Kimowi tylko nowego autorytetu.
— Tak, wojnę — dodał na zakończenie.
— O taką przepowiednię, to nie trudno — ozwał się nagle jakiś piskliwy głos. — O ile ja wiem, to na naszych granicach prowadzi się wojnę bez ustanku. — Mówił to stary, wyniszczony człowiek, który był w służbie rządowej w czasie buntu jako łącznikowy oficer w nowo utworzonym pułku kawalerji. Rząd w nagrodę obdarzył go pięknym kawałkiem gruntu w tej wiosce i chociaż nadmierne wymagania jego synów — obecnie brodatych oficerów w armji — zubożyły go, był mimo to jeszcze znaczną zamożną osobistością. Angielscy urzędnicy — a nawet członkowie delegacji — zbaczali nieraz w swej podróży, aby mu złożyć wizytę. Przywdziewał wtedy swój dawny mundur i prostował się z dumą.
— To będzie zupełnie co innego — rzucił mu w odpowiedzi Kim po przez tłum zgromadzonych ciekawych. — To będzie wielka wojna z ośmiu tysiącami ludzi.
— Wojna czerwonych kaftanów, czy naszych własnych pułków? — zapytał stary wojskowy, zwracając się do Kima, jakby ten był również żołnierzem. Ton zapytania podniósł znów Kima w estymie obecnych.
— Czerwonych kaftanów, — odparł Kim z tupetem, nie wiedząc właściwie o co chodzi — tak, czerwonych kaftanów z armatami.
— Ale, ale — wtrącił się wzruszonym głosem Lama. — Przecież astrolog nie wspomniał o tem ani słowa!
— Ale ja wiem o tem! Niedarmo jestem twoim uczniem. Będzie to wojna, w której weźmie udział