Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedziałem. Stary człowieku, czy nie mówiłem prawdy?
— To on. To on, bez wątpienia.
Ttum odetchnął głęboko patrząc kolejno na starego żołnierza, stojącego ciągle jeszcze w wojskowej postawie i na Kima w łachmanach, stojącego na tle purpurowego blasku.
— Czyż nie mówiłem — czyż nie mówiłem, że on jest z innego świata? wołał z dumą Lama — On jest Przyjacielem całego Świata. On jest Przyjacielem Gwiazd!
— Ale nas to nie dotyczy — krzyczał jakiś człowiek. Młody wróżbiarzu, jeśli masz dar prorokowania w każdej chwili, to mam krowę w czerwone łaty. Może ona jest siostrą twego Byka, bo słyszałem... Może Gwiazdy nie interesują się twojem bydłem.
— Ale mnie dotyczy...
— Nie, ale krowa jest ciężko chora — wmieszała się jakaś kobieta. — Z mego męża jest bawół, inaczej uważałby bardziej na to, co mówi. Powiedz mi, czy ona wyzdrowieje?
Gdyby Kim był zwykłym chłopcem, byłby przegrał sprawę, ale — gdy się zna miasto Lahorę i wszystkich „fakirów“ przy bramie Taksali, niepodobna jest nie znać natury ludzkiej.
Kapłan patrzył nań z ukosa, niekiedy ze złością — i uśmiechnął się drwiąco.
Czyż w tej wsi niema kapłana? — wykrzyknął Kim. — Zdaje mi się, że widziałem niedawno i to nawet wielkiego kapłana.
— Tak... ale — zaczęła kobieta.
— „Ale ty i twój mąż spodziewaliście się, że wyleczą wam krowę za garść podziękowań“. — Strzał był trafny, była to para chłopów znana w wiosce ze strasznego skąpstwa. — Nie należy oszukiwać świątyń.