Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem słońce poczęło już rzucać szerokie złote pasma promieni przez dolne gałęzie magnolji; papugi i gołębie zlatywały się setkami do gniazd; krzykliwe wrony o szarych grzbietach gwarzyły o wypadkach dnia, przechadzając się po dwie lub trzy tuż pod nogami przechodniów. Szmery i szelesty w gałęziach wskazywały, ze nietoperze wyruszą wkrótce na nocne łowy. Światło słońca gasło szybko, ubarwiwszy na chwilę twarze, koła wozów i rogi wołów swą krwawą czerwienią. Za chwilę zapadła noc odświeżając powietrze, rozpościerając po całej okolicy nikłą, jednolitą mgłę, podobną do błękitnawej, pajęczej zasłony i ostrą a wyraźną woń dymu z palącego się drzewa i nawozu, oraz miły zapach podpłomyków, pieczonych w popiele. Z posterunku policyjnego wyruszył patrol wieczorny wśród znaczącego chrząkania i powtarzanych sobie wzajem rozkazów. Kawałek rozżarzonego węgla płonął czerwonym światłem w cybuchu przydrożnego woźnicy, podczas gdy Kim obserwował mechanicznie ostatnie błyski słońca na jego metalowych szczypczykach do fajki. Życie w „parao“ było na małą skalę bardzo podobne do trybu życia w Kaszmirskim Seraju. Kim zanurzył się w błogi azjatycki nieład, który po pewnym przeciągu czasu przynosi wszystko, czego skromny człowiek może potrzebować.
Potrzeby jego były bardzo ograniczone, bo ze względu na to, że Lama nie miał kastowych skrupułów, wystarczyło kupić w najbliższym kramie gotowe jedzenie; ale Kim lubiący zbytek, zakupił garść suchego nawozu, aby rozniecić ognisko. Naokoło niego, wokół jego małego ogniska, uwijali się ludzie i nawoływali o oliwę lub zboże, o słodycze lub tytoń, potrącając tych, którzy przy stu-