Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

soko urodzona wdowa jednego górskiego radży; odbywa pielgrzymkę, jak mówi, do Buddh-Gaya. — Ona to przysyła nam te półmiski; a jeżeli już dobrze wypoczął, chciałaby z tobą pomówić.
— Czy to także twoje dzieło? — zapytał Lama, zażywając tabakę.
— Któż to ciebie pilnował od początku naszej podróży? — oczy Kima świeciły żywo, podczas gdy on sam puszczał częste kłęby dymu przez nos, rozpościerając go po zapylonej ziemi. — Czy nie wystarałem się o wygody dla ciebie, o Świętobliwy?
— Błogosławieństwo niech spłynie na twoją głowę. — Lama pochylił się uroczyście. — Poznałem dużo ludzi w mojem długiem życiu i uczniów niemało. Ale żadnego z tych ludzi, jeśli ciebie zrodziła kobieta, nie umiłowało serce moje tak bardzo jak ciebie — przemyślnego, mądrego i miłego, chociaż właściwie małego łobuza.
— A ja nigdy nie widziałem takiego kapłana, jak ty. — Kim przeglądał dokładnie zmarszczkę po zmarszce na tej dobrotliwej, żółtej twarzy. — Zaledwie od trzech dni idziemy razem, a mnie się zdaje, jakbyśmy się znali od stu lat.
— Może w poprzedniem życiu było mi dane oddać ci jakąś przysługę. — Być może — uśmiechnął się — żem cię uwolnił z pułapki; albo schwytałem cię na haczyk wtedy, kiedy jeszcze nie byłem oświecony i puściłem się napowrót do rzeki.
— Być może — odrzekł Kim spokojnie. Słyszał on o tej filozofji wiecznego kołowania wszechrzeczy z ust ludzi, których Anglik nie uważałby za ludzi z wyobraźnią. — A co się tyczy tej kobiety na wozie, to sądzę, że ona pragnie drugiego syna dla swojej córki.