Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale niemniej mój mistrz jest święty człowiek! On nie wie jeszcze nic o rozkazie Wielkiej Królowej...
— O rozkazie? Ja miałabym rozkazywać świętobliwemu Nauczycielowi Prawdy, by przyszedł i rozmawiał z kobietą! Nigdy!
— Ulituj się nad moją głupotą. Ja sądziłem, że to było powiedziane jako rozkaz.
— Nie. To była prośba. Czy to wyjaśni dostatecznie całą sprawę?
Kim ujrzał w tej chwili srebrną monetę, wysuwającą się ku niemu z poza zasłony. Wziął ją i skłonił się głęboko. Stara dama poznała, że on to jest okiem i uchem Lamy. Był przejednany.
— Jestem tylko uczniem Świętobliwego. Skoro się pożywił, może przyjdzie.
— Och, ty bezwstydny, nieznośny urwiszu! — Ozdobiony klejnotami palec pokiwał mu, grożąc; ale Kim posłyszał tłumiony śmiech starej damy.
— No, a o cóż właściwie chodzi? — Zapytał w najbardziej pochlebnym i poufnym tonie, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć.
— Czy, czy potrzeba może syna w rodzinie? Proszę mówić otwarcie, bo my, kapłani... — Ostatnie słowa były dosłownym plagiatem, wziętym od „fakirów“ przy bramie Taksali.
— Ty, kapłanie, jesteś jeszcze za młody, żeby... Urwała żart nowym wybuchem śmiechu. — O, kapłanie, wierz mi, że my kobiety teraz i zawsze myślimy o czem innem, a nie o synach. A ponadto, moja córka urodziła już męskiego potomka.
Lepiej mieć dwie strzały w kołczanie niż jedną; a jeszcze lepiej trzy — rzekł Kim, cytując przysłowie i kaszląc znacząco. Patrzył przy tem dyskretnie w ziemię.
— Prawda to, prawda. Ale może to się jeszcze stanie. Rzeczywiście ci południowi Brahmini są zu-