Jeden trudny rok/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAPRZÓD, DO PRACY, PIONIERZY, CHWYTAJMY ŁOPATĘ I MŁOT!…

Tarzan rzeczywiście zrobił się tajemniczy. Nie pokazywał się w izbie, unikał kolegów, zaprzestał swych kawałów. On i jego paczka znikali na całe popołudnia i „Wilki” nie mogły dokładnie wytropić, dokąd chodzą.
Widziano Tarzana dwa razy, jak wychodził z M agistratu. Pytany o to udawał zdziwionego i wykręcał się od odpowiedzi. Pewnego popołudnia zaś do Kozłowskiego wpadł, jak do pożaru, jeden z jego harcerzy, wołając: — Hubert i Tarzan z jakiemiś facetami pojechali autem! — Stwierdzono też, że zastęp prawie każdego popołudnia schodzi się pod bramą fabryki „Grom”, na której ogromnych terenach niedostępnych, bo strzeżonych przez dozorców — znika.
Nie byłby jednak Pawłów Pawłowem, gdyby wynikłej sensacji nie otoczył wszechwiedzącą plotką. Plotka brzmiała jednak niewiarogodnie. Pewien brzdąc z II klasy, syn technika z „Gromu” przysięgał się, że widział, będąc u ojca w fabryce, jak „Orły” na drabinkach zdzierali siatkę drucianą z ogrodzenia terenów nieczynnej części fabryki. Nikt w to jednak nie wierzył, bo to nie miało sensu.
Aż w ostatnim dniu września bomba wybuchła. Cały pluton dostał od „Orłów” zaproszenie na ognisko pod Jedyną Sosną. Miejsce ogniska znamionowało, że będzie coś ważnego. Tam bowiem, prawem tradycji, schodziła się „Czwórka” na najważniejsze swe przeżycia, narady, obrzędy. Dość powiedzieć, że pod Jedyną Sosną, nie gdzieindziej, nadane były ongiś miana puszczańskie Wodzowi Takwi, Prostej Strzale, Tarzanowi, Łbowi Do Interesów i innym członkom Kręgu Puszczy. To też schodzono się w nastroju pełnym emocji.
Ognisko rozpalił Hubert, a po prześpiewaniu pieśni udzielił głosu Tarzanowi. Ten odezwał się, lecz tylko bardzo niewiele uchylił rąbka zasłony pokrywającej tajemnicę „Orłów”.
— Na pierwszej zbiórce w tym roku jeden z naszych w padł na pewien pomysł. Był to tak dobry projekt i tak ważna rzecz, że postanowiliśmy, Orły, wszystko inne zaniedbać, a tylko temu się poświęcić, póki nie spełnimy zamiaru. Już mamy dużo posunięte naprzód, ale to dopiero początek. I przekonaliśmy się, że sami nie damy rady, tu potrzeba dużej gromady. Całej drużyny, a może jeszcze więcej. Jaki to zamiar, skąd się wziął i wogóle, powie Stefan, od którego się wszystko zaczęło.
— Mów, Stefan — udzielił głosu Hubert — i opowiedz od samego początku.
— Pamiętacie może — zaczął Stefan Rybicki, a czuć było, że głos mu drży z przejęcia — że zeszłej zimy byłem trzy tygodnie w szpitalu.
Szmer przy ogniu dał do poznania, że przypominają to sobie.
— Otóż, gdy leżałem, do tego samego pokoju wniesiono ofiarę wypadku samochodowego. Prześliczny chłopczyk o jasnych włosach. Auto zdruzgotało mu jedną nogę, a druga wisiała na włosku. Miano ją amputować. Po godzinie nadbiegł zawiadomiony ojciec, potem matka, oboje wyrobnicy. Byli cały dzień przy pracy, dziecko biegało samopas i w tym czasie wpadło pod koła. Ojciec zabiegał koło maleństwa (był to jedynak), pytał pielęgniarki; pobiegł do naczelnego doktora. A matka stanęła z rękoma splecionemi pod brodą nad dzieckiem i przez całe godziny nie poruszyła się ani o krok. Wiecie, kobieta kiedy płacze, zawodzi, to budzi współczucie. Ale jeśli tak zastygnie… Wierzcie mi, to było straszne! Mały rzucał się, bredził, wołał matki, żalił się — trwało to ze trzy godziny. Potem scichł. Nie umiałem, do dziś nie umiem uwierzyć, ze tak na oczach wszystkich, w obliczu ich bezradności dokonało się to okrutne. „Umarł synek maleńki, umarł w samo południe” — przytoczył z wiersza Tuwima. — Zresztą, szczęście dla niego. Cożby taki nędzarz bez dwóch nóg począł na świecie.
Zamilkł na chwilę, a w kręgu siedzących nikt się nie poruszył. Nagle głos Stefana wzmógł się na sile:
— Wtedy sobie przysiągłem, że wszystkie swoje siły na to obrócę, aby przyczynić się do chronienia dzieci od tego, co spotkało tam to maleństwo.
— Myślałem o tem całemi miesiącami, śmiejcie się ze mnie, ale mam plan całego życia ułożony. Chciałem jednak zacząć choć część już teraz. Pamiętacie ten plac przy zbiegu szos od Łodzi i Michałowa?
— Tam przy Małpim Gaju — przypomniał ktoś.
— O, tam. Słuchajcie! — głos Stefana brzmiał wolą i energią. — Tam powstanie skwer do zabaw dla dzieci! Otoczony wysokim płotem, obsiany trawą, zaopatrzony w przyrządy do zabaw i gier. A wiecie, kto to zrobi?
Zebrani przeczuwali już, lecz nie odezwał się nikt.
— My — huknął Stefan. My! — zabrzmiały wraz z nim głosy Tarzana, Miśka, Zygmunta i wszystkich „Orłów”. My! — dołączyli się pozostali, z początku niepewnie, potem z przekonaniem, wśród nich, zażenowani nieco, Pakoszcz i Rąbiel.
— Siatkę drucianą na ogrodzenie już mamy.
— A nie mówiłem! — pisnął ów syn technika, który tę wiadomość swego czasu zdobył i, nie wiadomo skąd, znowu się tu znalazł.
— Jest też zgoda Magistratu na takie wykorzystanie placu — potwierdził Hubert — i obietnica Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet, ze jeśli my zaczniemy, to te Panie pomogą zebrać grosze na urządzenie.
— Tartak brzeziński da może drzewo.
— Mój ojciec napewno ofiaruje tablicę z napisem — zgłosił się „Modelski i Syn, zakład malarski, jak nazywano chudego Wicka z „Wilków.
Zaszumiało. Mówili jedni przez drugich, jedni się entuzjazmowali, drugich przekonywano; pytano o różne rzeczy Stefana, Tarzana, brzdąc z II-ej przechwalał się, że on się wszystkiego domyślał. Jednak Hubert uciął gadaninę.
— Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak trudna to impreza. Trzeba zniwelować teren, wykopać doły pod słupy ogrodzenia, zrobić drabinki i urządzenia do zabaw, ustawić je, zagospodarować skwer — to wszystko my, naszemi rękami. Pozatem trzeba zarobić około sześciuset złotych na opłatę furmanek i robotników do tych prac, gdzie trzeba fachowców oraz na niezbędne zakupy. Czy będziecie zdolni do takiej roboty?
Byli zdolni. Napewno byli zdolni. Kto kręcił głową, tego zakrzyczeli. Ledwie się zgodzili nawet, aby wciągnąć w to jeszcze starsze zastępy innych drużyn.
Stefek słuchał i był pełen wewnętrznej radości. Jednak, wyczuwał to wyraźnie, samym spodem rzeki uczuć, która przezeń przepływała, nurtował jakiś zimny prąd, który niósł z sobą dreszczyk niepokoju, obawę, czy to nie słomiany ogień. Otrząsnął się. — Oni — najwyżej tylko oni mogą zapalić się i zgasnąć; o mnie — nie ma obawy, ja nie zgasnę. Bo mnie nie wolno. Ale — zreflektował się — nie wolno mi też nie wierzyć w gromadę. Z niej moja siła, ich siła w tej sprawie — ze mnie.
Nie wiedział Hubert o tych myślach Stefana, a jednak w tym momencie przywołał na pamięć krakanie Adama, że młodzież niczego nie chce i tylko „czeka na führera”.
— Młodzież wysuwa swych przywódców sama i sama stwarza przed sobą zadania. Tylko nie umie tego nazwać po imieniu, nie umie zawczasu przewidzieć. Czasem potrzebuje — podpowiadania, często potrzebuje pomocy w wykonaniu. Ale to gruby błąd, co Adam myśli. Młodzież — i może tylko ona jedyna z samej swej istoty — jest demokratyczna, sama sobie stanowiąca swój rząd.
Niezupełnie takiemi słowami myślał Hubert, był przecież jednak za młody, aby sobie sprawę jasno uświadomić. Ale tę demokratyczność młodzieży wyczuwał intuicją urodzonego wychowawcy i do niej stosował metodę swego postępowania. I miał głęboką rację.
Już nazajutrz zaczęła się praca. Miała im przynieść wiele radości i wiele ciężkich doświadczeń i prób, zanim skończyła się zwycięstwem.
Schodzili się każdego popołudnia na trzy godziny pracy. Dyżury tak były ułożone, że na każdego wypadała robota co 3 dni. Z początku zresztą i to było za dużo, bo brakło łopat, kilofów, taczek. Dopiero z końcem października zjawił się jak Deus ex machina pan Zaworowicz, przedsiębiorca budowy dróg, który pożyczył narzędzi, wskazał drogę do technika-rysownika, dzięki czemu uzyskali należyte plany roboty, ba! własnym sumptem opłacił furmanki dla wywiezienia usuniętego gruzu hen, aż na szosę michałowską, nieledwie podejmował się cały skwer sam zrobić. Dziwne im to było, bo tego tylko wzajem żadał, aby o tych jego usługach Zarząd Miejski wiedział i jednego — jak mówił — pragnął za to odznaczeniaoto, aby wejść do Zarządu Koła Przyjaciół Harcerstwa, tego samego, w którem zasiadał pan Wiceprezydent Miasta. Nie zastanawiali się długo nad tem i chętnie mu te wzajemne, drobne przysługi wyświadczyli.
Robota była radosna, rosła w oczach. Już po kilku tygodniach gdy Dyrektor ich gimnazjum przyszedł obejrzeć „corpus delicti” — przyczynę tylu nieodrobionych lekcji, jego żartobliwy stosunek do rzeczy zamienił się na entuzjastyczny, tak wielkie były zmiany i wyczuwalny zamysł przyszłych urządzeń. Uściskał Stefka, Tarzana, palnął od serca małą mówkę i zapowiedział, że całe gimnazjum urządzi „Dzień Pracy”, wspólnie pracując tu, na tem boisku.
„Dzień Pracy” odbył się 11 listopada i plonem jego było zniesienie dużej wyniosłości gruntu w północnym rogu placu, która już od dawna niepokoiła pracujących swemi rozmiarami. Obecnie, dzięki wielkiej liczbie sił ludzkich, znikła bez śladu.
Ale przyniósł z sobą i wielkie, groźne niebezpieczeństwo. W prawdzie wszyscy w „Czwórce” z małemi wyjątkami pracowali od przeszło miesiąca chętnie i mieli na widoku ostateczny cel pracy: ogródek dziecięcy, jednak — jak to u młodych bywa — trwające od początku napięcie nagle w „Dniu Pracy”, dniu ich tryumfu, rozładowało się, uczuli się tym efektownym wynikiem swej inicjatywy już jakgdyby zaspokojeni — i najbliższe 3 dyżury świeciły nieobecnością kilku pracowników. Stefek, Tarzan zabiegali, przyciskali towarzyszy do muru. Obiecywano — i nie przychodzono. W sukurs nagabywanym przez nich przyszli ich rodzice, niespokojni o zdrowie pracujących tak późną porą, i nauczyciele, ostrzegający przed efektami półrocza. Zniechęcenie wisiało, jak groźna chmura, nad całym planem…
Wtedy poznali wartość przyjaźni towarzyszy wspólnej idei. I wartość dzielnego przywódcy.
Bo widząc, co się dzieje, Adam zerwał się ze swego stanowiska wodza-obserwatora i zarazem „szeregowego pracownika”. Zanim jeszcze zaczęto sobie zdawać sprawę z zachwiania, śmiałym rozkazem przerwał robotę, jak gdyby ten atak spełnił już swoje zadanie, i wskazał nowy front: za półtora miesiąca czekała ich w szkole próba półrocza.
Po dużym wysiłku fizycznym chętnie zwrócili się w tę stronę i z niespotykaną energją poczęli nadrabiać braki w wiadomościach. Znowu zawrzało, znów nowi przywódcy wysunęli się na czoło.
Nie odczuto zaś tej zmiany frontu jako przegranej, bo równocześnie spełniła się próba przyjaźni „Czwórki” i „Ósemki”. Na skwerze musiała być przed zimą wykonana jeszcze jedna ważna czynność: obsadzenie w wykopanych dołach pali ogrodzeniowych. Na wezwanie ruszyła się „Ósemka”. Chłopaki przerwali swoją robotę, w której dotąd zatopieni byli po uszy — i ruszyli ławą na skwer. W obrotnych rękach robota śmignęła jak piorun. W trzech dniach pale były obsadzone.
Trzeba przyznać, że było to w pewnym stopniu poświęcenie ze strony „Ósemki”. Mieli na głowie ogromną robotę: przygotowanie do owej zamierzonej wystawy o „Człowieku Pracy w Polsce”.
Mieli w niej przedstawić wyniki, do jakich doszli, grzebiąc się sami w trudnych zawiłościach całej tej sprawy. Z początku zdawała się taka prosta, a potem wyszło na jaw, że każdy szczegół, każde zagadnienie życiowe ma swoją jasną i ciemną stronę, swego „orła” i „reszkę”.
A w dodatku dopiero, gdy zebrali się jako komitet wykonawczy wystawy, aby przedstawić sobie nawzajem przeprowadzone dotychczas przygotowania, zdali sobie sprawę, co za ogrom roboty ich czeka, choć już duży jej kawał odwalili w ciągu jesieni.
Ze sprawozdań wynikało, że mają przygotowane wszystkie plany, nawet większość cyfr potrzebnych do statystyk, ale też — że to wszystko stanowi chaos. Zanimby się w tem dobrze zorjentowali, ułożyli we właściwym porządku, aż strach brał, ile na to czasu potrzeba. Więcej nawet na samo zrozumienie, niż na właściwe wykonanie. Dlatego wprost narzucała się myśl, że trzeba termin wystawy przesunąć.
To ich denerwowało. Władek (zajmujący się działem młodzieży), zaawansował się w przygotowaniach dalej. Było już również zrobionych kilka wywiadów, „co w naszej okolicy przybyło w ciągu ostatnich 5 lat”. A w innych działach dopiero teoretyczne uplanowanie eksponatów. Szczególnie Wacek zwalczał pośpiech. I byłby się spór srogi wszczął między przyjaciółmi, bo ci, co zaczęli swoją robotę, bardzo się do niej przywiązali i nie chcieli jej odkładać. Wacek zaś i zwolennicy jego poglądu, przejęci byli ważnością dzieła i bali się je przez pośpiech spartolić. Wdał się jednak w sprawę Stach i przeciął spór propozycją kompromisu.
— Wystawa nie może być dziełem jednej drużyny, muszą ją urządzić wszystkie przodownicze grupy harcerskie w naszym hufcu, zarówno z miasta jak i z powiatu. A czy są do tego zaagitowane, czy zdążą się wogóle zabrać przed końcem zimy?
— Nie! — pokiwali głowami nawet najzagorzalsi — jedna „Czwórka”, co z nią blisko żyjemy, a i to nie wiadomo, czy przystąpiłaby. A kolejowa, a ci z sekcji harcerskiej klubu sportowego huty „Brzask”?
— I w Rykoszynie jest kilku starszych! Cała drużyna robotnicza w Skalsku!
— No, więc! Dlatego proponuję: urządzić tylko częściową wystawę teraz, na Wielkanoc. Jeden rozdział np. „Dorobek pracy”, albo „Położenie młodocianych”. Zrobić to na użytek wewnętrzny hufca, dla nas samych, jako próbę, do czego jesteśmy zdolni. Ale przedewszystkiem jako zachętę dla innych harcerzy, żeby przystąpili. Jak zobaczą, że już coś zaczęte, to się chętnie przyłączą. A wtedy, już wspólnemi siłami zmontujemy na przyszłą Wielkanoc wielką wystawę całego Hufca.
— To jest myśl! — odezwali się prawie jednocześnie Władek i Wacek i zgoda głównych przeciwników przesądziła sprawę.
Wybrali fragment o „położeniu młodocianych w Polsce”. Wnet rozpoczęły się prace przygotowawcze. Polegały najpierw na ustaleniu szczegółowego planu eksponatów i tablic, potem na zebraniu i zestawieniu cyfr i danych. W trakcie tego doszło do żywych dyskusji, w których okazało się, że mało jeszcze wiedzą i Stach zaczął szykować cały cykl referatów informacyjnych, do którego szukał prelegentów.
A wtem w padł w to wszystko, doprawdy niespodziewanie — alarm zarządzony przez Komendę Hufca. Z początku trudno się nawet było zorjentować, czy to alarm serjo, czy tylko próba: wezwania przyszły na prawdziwych blankietach telegraficznych, pisane szyfrem.
To wysilił się Krąg Starszoharcerski, który już we wrześniu przygotował to ćwiczenie dla starszych zastępów Hufca, lecz wówczas został zdystansowany przez Radę 4-ej Drużyny, która urządziła ów bieg z wózkami. A teraz wypadła kolejka na Krąg.
Przygotował coś, co się nazywało „biegiem z przeszkodami społecznemi”. Chłopcy, zwłaszcza z „Ósemki” trochę na tę nazwę wzruszali ramionami, jednak ćwiczenie rozpoczynało się ciekawie.
Już samo odcyfrowanie szyfrów. Trzeba było klucz do szyfru odebrać telefonicznie, nadany brzęczykiem. Godzinę zbiórki należało rozpoznać według ogniska rozpalonego na wieży piastowskiego zamku.
Gdy późnym wieczorem ujrzeli wreszcie te wici, zbiegli się z zaciekawieniem. Bieg miał za zadanie zapoznać uczestników z pracą ludzi w nocy. Ile tej pracy potrzeba, aby utrzymać normalny tok życia.
To było ciekawe. W urzędzie telefonicznym, gdzie sami nadawali brzęczykiem depeszę i poznali organizację dyżurów nocnych i całej pracy. A potem w straży ogniowej, gdzie w czasie spokojnego zwiedzania zaskoczył ich alarm i po słupach i linach zjeżdżali z sypialni do garażu i pędzili do pożaru… rozpalonego stosu drzew, dokąd doprawdy trudno było doprowadzić łańcuch ludzi, podających sobie od studni z rąk do rąk kubły z wodą.
Od straży ogniowej rozdwoiły się ich drogi pięciorakim szlakiem: wywiad ze stróżem nocnym i na stacji benzynowej, w mleczarni okręgowej i w kuchni restauracji „Europa” oraz na stacji kolejowej. „Orły” szli niezbyt zadowoleni. Wypadł im wywiad ze stróżem nocnym i nie wróżyli sobie stąd nic ciekawego. Że jednak noc w niedużem mieście ma swój dziwny czar, poddali mu się, choć było mglisto i deszcz mżył chwilami.
Stary stróż nie był w humorze. Musiał widocznie czuć coś w rodzaju zazdrości w stosunku do przechodniów wracających do domu, bo na przyjazne powitanie ledwie odburknął.
Głupio im było zatrzymywać się przy nim tylko dla rozmowy, więc upozorowali to gremjalnem poprawianiem sznurowadeł u butów. Ale nic nie wyszło. W tedy do Konrada podszedł Edek Rozwadowski i szepnął:
— Ja to załatwię! — Oczy mu lekko błyszczały, a nozdrza poruszały się podniecieniu, jak myśliwemu przed polowaniem.
Odeszli na bok i udawali, że czytają stary afisz „Dnia Oszczędności”, W tem dobiegło ich nawoływanie Edka. Podbiegli żywiej.
— Posłuchajcie, pan Gałach opowie, jak się na niego narwali ci, co wiali z mieszkania Dyrka — wołał Edek i dopiero teraz zdali sobie sprawę, że stoją tuż pod mieszkaniem Dyrektora Gimnazjum, w którego oknach widać jeszcze było światła.
I gdy stary stróż niezdarnie, ale plastycznie opisywał drogę ucieczki złodziei po sensancyjnej kradzieży u Dyrektora, Edek z pozorną niedbałością wyciągał starego na słówka i mrugał na Zbyszka, który za plecami coraz bardziej rozciekawionych chłopaków zapisywał odpowiedzi. Konrad słyszał, jak kierowana przez Edka rozmowa z motywów sensancyjnych, które emocjowały starego i chłopców, skręca na właściwy temat: jak się powodzi, jak się żyje i pracuje nocnemu dozorcy. Słyszał — i widział, jak bardzo Edek jest w swoim żywiole: — detektyw, namiętny poszukiwacz ciekawostek czy reporter? Tak, tak, zupełnie amerykański zapalony reporter!
…Wiedzieli już wszystko i zaczęli się żegnać. Stary zbudzony ze swego gadulstwa, żachnął się i chwyciwszy za zegar kontrolny pokuśtykał szybko ku wyznaczonym punktom. Oni zaś, przeziębli od wilgoci i nocnego chłodu kopnęli się żwawo na punkt zborny przed hutą „Brzask”.
— To się mówi: stróż — sapał w pośpiechu gruby Bronek — a to jest kawał roboty!
— No! — odezwało się potwierdzająco z kilku stron, a był w tem odezwaniu i szacunek dla ciężkiej pracy i podziw dla sprytu potrzebnego, by przechytrzeć złych ludzi, i zrozumienie dla ciężaru długich, mokrych nocy.
Jaśniejąca blaskiem, świdrująca uszy zgrzytem szlifiarek, dudniąca hukiem maszyn, tętniąca pracą — szklana huta „Brzask” była doskonaleni zakończeniem tego obchodu miejsc nocnej pracy człowieka w Pawłowie. Jednych poraziła żarem swych wanien z płynnem szkłem, w którem prawie nurzali się robotnicy, drugich ukłuła zazdrością, ale i nadzieją, że praca nie wszędzie jeszcze zastygła, więc może i oni dotrą do niej, wszystkich zaś nastroiła na wysoki ton szacunku dla tych, którzy się tam mozolili, pragnienia współudziału w ich twórczości.
Wtem usłyszeli nagłe wołanie Michała, który przed chwilą oddalił się nieco:
— Hallo! patrzcie: sygnały!
Zerwali się, lecz nie widzieli nic, oślepli w ciemności od wpatrywania się w płomienie. A Michał gorączkował się:
— O, tam, światło! S.O.S.! wołają ratunku!
Gdy źrenice przystosowały się, ujrzeli: zdała, gdzie szosa michałowska przedziera się przez las na Porońcu, snop światła reflektorowego zapalał się i gasł, rzucając długie smugi na dach chmur: trzy krótkie, trzy długie.
Już biegli, w biegu łącząc się w zastępy i nasłuchując głosu przywódców. Chłopcy Stacha rwali przodem, Hubert ze swoimi przyzostał. Sygnały zmieniły się. Było to teraz wyraźnie hasło do depeszy znakami Morse’a. Za chwilę zaczęła się depesza. „M” — sylabizowali, biegnąc, —o—s—t— „mostek”! czytali dalej — „pod autem zawalił się”.
W biegu Hubert rozdzielał Rozkazy: — Orły na budowę po żerdzie, Zbych do izby po apteczkę i potem biegiem na szosę! Stach! — huknął przed siebie — dokąd miał iść ten zastęp, który się spóźnił do huty?
— Do mleczarni — dobiegło w odpowiedzi, więc jeszcze jeden goniec pędził do budynku spółdzielni mleczarskiej. Reszta zaś skrótem przez las dogoniła zasapanych „Ósmaków”.
— Zostaw tu część zastępu — rzucił Stachowi Hubert — moi nadejdą z żerdziami, będą zmęczeni, Twoi ich zmienią. I od tego miejsca co 500 metrów sztafeta!
— Dysząc, krokiem skautowym posuwali się naprzód pod górę. Lecz przywódcy zahamowali bieg: — Na miejscu musimy być zdatni do roboty!
Z za zakrętu buchął im w oczy blask reflektora. Za chwilę byli przy nim.
— Co jest? — krzyknął Stach.
— Druhu Drużynowy! — usłyszeli w odpowiedzi byliśmy w mleczarni…
— Ach, to wy! Ale tu? tu co się stało? — Auto mleczami zawaliło mostek. Szofer uderzony w kolano. A tu coraz gorzej trzeszczy…
Schylili się nad mostkiem. Zawieszony nad kilkumetrowym wąwozem trzeszczał złowrogo. Złamane deski sterczały ku górze, ciężarowe zaś auto całym tyłem podało się w dziurę. Spróbowali je ruszyć. Przeciwnie, zapadło się silniej.
— Obejrzymy od spodu belki — zawołał Stach do Huberta i razem zsunęli się pod most. Jednocześnie cała gromada bezładnie krzątała się koło samochodu, usiłując go wydobyć. 20 chłopaków to dodatkowa tonna ciężaru! Zatrzeszczało! Spadły jakieś deski i z pod mostu dobiegł zirytowany głos Stacha; w oczach Edka Rozwadowskiego, który na skraju szosy wypytywał ze swą namiętną ciekawością szofera, badając jego kolano, mignął w tej chwili groźny obraz walących się wdół ciał, żelastwa, drzewa; całą siłą wstrzymał się, by nie podnieść nagłego alarmu: tupot uciekających w panice nóg dopełniłby dzieła zniszczenia!
Cichym, lecz przejmującym głosem wypowiedział: — Druhowie zamrzeć bez ruchu! — zamarło. — Najbliższy szosy wycofa się z mostu! Następny!
Odetchnął. Za chwilę most był wolny. Jednocześnie wychynęli z wąwozu Stach i Hubert: — Edek to było dzielnie! Zarazem nadbiegali chłopcy z żerdziami. Zorganizowano akcję. Okazała się nietrudna. Opróżniony od baniek z mlekiem samochód dał się unieść na żerdziach, przesunięto go na szosę.
Edek, który tymczasem dowiedział się już wszystkiego, opowiadał: Auto 27315 codzień o godz. 22 przywozi do mleczarni okręgowej mleko z okolicznych spółdzielni. Gdy zastęp „Ósemki” przybył na wywiad do mleczarni, nie było go jednak i zaniepokojony kierownik prosił ich o zbadanie przyczyny. W ten sposób znaleźli się na szosie i zdala ujrzeli nieruchomy snop światła. Po przybyciu na miejsce…
— No, a gdzie reszta zastępu?
— Tu jesteśmy — odezwały się zawstydzone głosy — wyminęliśmy się z wami. Dopiero Zbyszek biegnący z apteczką zawrócił nas!
— A skąd sygnalizacja?
— To Wacek. Zasłaniał i odsłaniał reflektor kurtką!
— W ten sposób — kończył uroczyście nowokreowany reporter — ćwiczenie na temat „nocna praca człowieka w Pawłowie” skończyło się pokazem na temat niebezpieczeństw tej pracy…
Za chwilę auto ruszyło. Niedługo wprawdzie było tej jazdy, bo za górką musiało się zdać na łaskę trzydziestu chłopaków, którzy w mozole dopchali samochód aż do celu. Około drugiej w nocy ćwiczenia się skończyły.
I tylko czterej wartownicy pozostawieni przy rozpalonych na środku szosy ogniach ostrzegawczych powiększyli liczbę ludzi pracy, pełniących swą nocną służbę dla dobra społeczności Pawłowa.
Rano zluzowało chłopców pogotowie drogowe. Robociarze po koleżeńsku uścisnęli ich dłonie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.