Jeden trudny rok/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RUSZAJĄ TRYBY MASZYNY

Pieśń huczała potężnie, aż sala szkolna wydawać się zaczęła nie tem, czem była w istocie, lecz jakimś przybytkiem młodości, świątynią wzniosłej siły, która brała serca w górę i kazała im prężyć się w oczekiwaniu na coś, co nadejdzie.
Huczał nad głowami śpiew o zdobywaniu gór, o pionierach-orłach, których „potrzeba na lot”, podniecała Marsyljanka śpiewana po polsku, krzepiła pieśń o Żelaznym Skaucie — własnego układu hymn Czarnego Zawiszy.
Dziwną ma w sobie siłę pieśń poważna, zdobywcza, ideowa. Dzięki niej to wypowiesz, na co nie zdobyłbyś się własnemi słowami, to w sobie wzniecisz, czego nawet głębokie zamyślenie ani czyjaś przemowa wydobyć z ciebie nie zdoła, pieśń zespala cię z towarzyszami i ustawia we wspólny front wobec reszty świata, a że głośna jest i szeroko do ludzkich uszu dociera, przeto stanowi akt propagandy twoich, prawd, brzmi jak hasło, ale też i jak twoje zobowiązanie, że spełnisz to, co w pieśni śpiewasz.
Zanim się zbiórka zaczęła, Tarzan ze swoimi rozpętał tę burzę śpiewną, a w krąg jej uroku i w dziwny jej czar dostawał się raz po raz ktoś nowy, kierowany tu wprost od głównego wejścia przez Adama, który rozdzielał: młodszych na osobną zbiórkę w sali rekreacyjnej, starszych zaś tu, do świetlicy. Dzielił zaś nie według wieku i klas, ale na podstawie listy przygotowanej zawczasu przez Radę Drużyny według wyczucia, kto nadaje się jeszcze do młodszych, komu zaś przejść do starszych wypadnie. Przeważnie od IV klasy (nowego typu) zaczynali się „starsi“, ale po kilku bardziej rozwiniętych sięgnięto i do trzeciej. Zresztą dowiedzieli się wkrótce, że nikogo się nie zmusza, kto chce, może powrócić do młodszych.
Znaleźli się tacy, bo choć słowo „starsi“ jest nęcące, jednak niektórzy ze stojących na pograniczu wieku wymiarkowali ze słów, mówionych podczas pierwszej zbiórki, że nie dla nich będzie ta nowa praca, że wolą to, co dotychczas. I wycofali się.
To omawianie przyszłej pracy nastąpiło jednak nie na samym początku zbiórki.
Początek zaś był niezwykły. W pewnym momencie bowiem, gdy przycichł na chwilę rytm śpiewu, poruszenie się zrobiło na korytarzu i w tej samej chwili wszyscy, jakby radjową falą rozkazodawczą ogarnięci, bez komendy zamilkli i nagle — zobaczyli siebie stojących w szeregu. Jak się to stało, nikt nie zdążył zdać sobie sprawy, bo z owego poruszenia — wciąż w tych samych paru sekundach — wynikł poczet, wiodąc nad głowami sztandar Drużyny, a spontanicznie wyciągnięty front, zastygły na moment, wybuchł hymnem, jak bojowym okrzykiem, od którego poczuli się wszyscy jednością:

Błękitna Czwórka nie boi się burzy,
nie straszna jej walka ni trud…
…wpatrzeni w swą przyszłość lawiną pójdziemy,
braterstwem zwiążemy ten świat…

Lewoskrzydłowy, Zbych, który tę zbiórkę później do kroniki wciągnął i dzielił się z kolegami swem wrażeniem (skarżąc się, że nie umie go słowami oddać), powiadał, że widział wyraźnie, iż wydanie i wykonanie poszczególnych komend dokonywało się jednocześnie, kto wie, czy wykonanie nie wcześniej niż rozkaz. „Tak muszą ustawiać się w szyk podchorążowie“ — zrobił porównanie, mając na myśli, że na pewnym poziomie zbiorowego „morale” i wyszkolenia — samorząd i karność, inicjatywa grupy i przywódcy zlewają się w jedno.
Tak się dokonała owa dziwna magja, przez którą grupa przywódców ogarnęła władztwem swego dynamizmu całą gromadę. Iskra elektryczna bowiem, ujawniona w owym jednoczesnym u wszystkich pragnieniu — odruchu: stać się jednolitą całością, — a wywołana udanym eksperymentem spółki Adam-Tarzan: jak gromada zachowa się na widok niespodzianie, jednak w odpowiednim nastroju wprowadzonego przed jej oblicze sztandaru znaku ich jedności? ta iskra elektryczna wstrząsnęła wszystkich: zrywem do czynu, do ruchu, do zbiorowej aktywności.
Od tego zdarzenia zbiórka potoczyła się po linji już zdecydowanej.
Adam jako komendant nowopowstałej grupy starszych ogłosił w asystencji Huberta wyniki ankiety, spisanej przy apelowych ogniskach. Powołując się na nią, oznajmił, że pragnie pluton uważać za grupę Przodowniczą wśród otoczenia i że to wytycza plan ich działania, który następnie szerzej rozwinął, stale odwołując się do ankiety i licznych rozmów. Wśród zapytań odparł, między innemi, że słowa „przodowniczy, przodownik” nie uważa za oficjalne nazwy plutonu i jego członków, lecz że mimo to ich samych uważa za Harcerzy-Przodowników i jasną jest tego konsekwencja.
Konsekwencja nie była chłopcom tak bardzo jasna, to też gdy już wolno było pytać i dyskutować, podniosła się wrzawa. Pytano o wszystko. Począwszy od szczegółów organizacyjnych i technicznych.
— Czy spodnie krótkie się zniesie, bo w „ósemce“ przechodzą na bryczesy?
— nie!
— czy naszywki, które spostrzegają u Adam a na rękawie — to nowe odznaki „starszych”?
— tak!
— czy utworzyli coś nakształt nowej drużyny i już nie są pod wodzą Huberta?
— nie! utworzyli Grupę w ram ach drużyny!
— czy będzie osobna Rada Plutonu?
— tak!
— czy zastępowi i funkcyjni obieralni?
— tak!
— czy liceum utworzy nową drużynę?
— nie! „liceusze“ będą u nas!
— czy funkcyjni z młodszej Drużyny muszą należeć do plutonu?
— o ile możliwe, tak!
— czy wolno będzie być zastępowym w innej drużynie np. w szkole powszechnej, i jednocześnie pracować w tej grupie?
— tak!
Przyczem na niektóre pytania odpowiadał Adam bądź Hubert sam zdecydowanie, w innych, np: odznak, nazw, munduru zapowiadał porozumienie się z władzami. Wreszcie po zaspokojeniu pierwszej ciekawości zaniepokojono się o ową konsekwencję z faktu, że są Harcerzami-Przodownikami.
Nie była to dyskusja, nie było też precyzowanie i konkretyzowanie planu pracy zgłoszonego przez Adama. Program bowiem był jasno wytyczony punktami stopnia „przodownika“ jako plan rozwoju każdego z harcerzy i przyjmowali go po pewnych zmianach, a jako zamierzenia całości ujął go Adam tak, jak swego czasu Hubert w nocnej rozmowie ze Stachem Rokickim w izbie ich drużyny, a tylko uzupełnił projektem nawiązania bliższej znajomości z drużyną Druhen z seminarjum. Wiadomem było, że chłopcy na to się godzą, bo tak przecież wypadła ankieta.
A jednak czekała ich niespodzianka. Wynikła ona po nieudanej, choć słodkiej i gładkiej deklamacji Zbyszka Piątaka. Gładko i słodko zaczął wywodzić jak to wszyscy powinni się przejąć tem przodownictwem, że ojczyzna i obywatelstwo i podciągajmy wzwyż…
Marszalek Śmigły na ścianie uśmiechał się grzecznie ale ironicznie i niewiadomo czy pod wpływem tego uśmiechu, czy z własnego impulsu — szarpnął się na ławie raz i drugi Mietek Rąbiel i wreszcie — jak nie huknie na całą salę pod adresem elokwentnego Zbigniewa:
— Ależ ten cymbał niewiele zrozumiał!
To się nazywa włożyć kij w mrowisko! Zakotłowało się! Zbych oczywiście, obraził się, zerwali się obrońcy i przytakiwacze. Próbowano złagodzić sytuację, zwłaszcza, że motywy wysuwane chaotycznie przez Rąbiela zatrącały, o zgrozo, o politykę i inne „takie rzeczy”, na których „my się nie znamy” (jęczał pojednawczo „Stasiuniu”), jednak Hub i Adam nie wkroczyli w sprawę, ciekawi, co z tej wrzawy wyniknie.
Mietkiem rządziło poruszone do głębi uczucie. W skazując palcem na portret Rydza (który Ojcu jego, oficerowi Legjonów, zmarłemu tragicznie, wodzował, a dla Mietka był jakgdyby drugim wcieleniem Komendanta, choć zarazem niepokojącym, zagadkowym Sfinksem), usiłował wykrztusić z siebie, że jeśli Ten i Jego towarzysze broni zdołali się wówczas zdobyć na czyn, to tylko dzięki temu, że ckliwe patrjotyczne deklamacje odrzucili precz, Polskę mieli w sercu, uznali się właśnie za grupę Przodowniczą i robili, robili coś realnego, co ich wprost musiało doprowadzić do Polski… A my, tu, w tej samej myśli, jako grupa mająca przodować, mamy wysłuchiwać dyrdymałek, podczas gdy Polska, jak wówczas czekała na ludzi zdolnych dać jej niepodległość, tak teraz oczekuje zdolnych dać jej potęgę, mocarstwowość, umocnienie granic!
Zygmunt Pakoszcz w obronie Piątaka zauważył zimno, że wprawdzie w tem, co Mietek powiedział, jest dużo uczucia, ale zato nie ma nic konkretnego. Legjony i ich sprawa była, ale już dawno minęła, a teraz jest dzisiejsza Polska. Możeby druh Rąbiel wymienił, jakie problemy uważa za wiodące do mocarstwowości. On Zygmunt, ze swej strony widzi taki problem, ale — tu z przekąsem ukłonił się, siedząc, Adamowi — nie spodziewa się, by nowy Druh Komendant zgodził się na podjęcie jego realizacji, aczkolwiek…
— A nie spodziewaj się, rzeczywiście — palnął Adam, który znał antyżydowskiego konika całej rodziny Zygmunta, wiedział, że ma swe nieświadome źródło w ekonomicznem położeniu Pakoszczów, gdyż od całych lat trwali, jako pawłowscy dostawcy mydła i szczotek w konkurencyjnej walce z firmą Rosenberga, a nie popierał tego stanowiska, bo leżało na linji najmniejszego oporu, usiłując częściowo odwoływaniem się do nienawiści rasowej, częściowo zaś wzywaniem uczuć chrześcijańskich — pod pięknemi nazwami stworzyć front zwolenników mydła i szczotek kupowanych u Pakoszcza, front wprawdzie mydło mający w herbie, ale zgoła wojowniczo nastawiony. Nigdy zaś tego od nich nie słyszał, by zaproponowali jakieś pozytywne, dalej sięgające i mniej związane z egoizmem jednostek, a zato twórcze rozwiązanie. Chociaż więc sam się skłaniał w tym kierunku, aby coś robić w tej sprawie, jednak, póki była nie po harcersku stawiona, nie mógł oczywiście, zgodzić się na ową, nieuchwytną zresztą i trochę podejrzaną realizację.
Znalazł zresztą aprobatę chłopców. Cisnęli się do głosu, sprowokowani wystąpieniem Rąbiela. W ich wypowiedziach szumiało Gdynią i Porąbką, Śląskiem i Polesiem, brakami motoryzacji i — poprawą w pięknym parku ludowym Pawłowa. Skakali z tematu na temat, wysupływali swe wiadomości o Polsce żywej, dorabiającej się i wciąż jeszcze wymagającej postępu, a postęp ten ujmowali bardzo idealnie, jako wzrost dorobku materjalnego, podnoszenie się kultury obyczajów, dźwiganie się obywatela ku ideałowi „dżentelmena angielskiego o polskiej rogatej duszy”, jak dość mgliście choć poetycznie wyraził się Gieniek. Nędza wsi, sprawa robotnicza, trudności ukraińskie, rozdźwięk między rządem a społeczeństwem — to było, wiedzieli o tem, ale tego nie czuli. To było na marginesie ich zainteresowań. Natomiast między sobą a tamtem i, pionierskiemi problemami, owem urządzaniem się Polski w pełnem braków mieszkaniu — przeczuwali jakąś łączność, pomost, po którym możliwem będzie się posunąć bodaj o krok naprzód.
Jednak obecna rozmowa nie wskazała im tego pierwszego kroku. Mieli go postawić już niezadługo, w nieprzewidzianych warunkach i miał ich kosztować wiele samozaparcia, walki, przykrości. Do tego zaś czasu leżała przed nimi droga doświadczeń, prób natrafienia na właściwy tron poszukiwań.
Z tem wrażeniem rozchodzili się wszyscy. Z niem również zeszli się tegoż samego dnia wieczorem w tem, co miało odtąd być izbą plutonu, a dotychczas — ciemny niski schowek nad bramą do „budy” — służyło do przechowywania sprzętu drużyny.
Cała prawie paka zebrała się, hucząc kawałami lub szemrząc rozmowami po kątach na temat przyszłych planów, czekano na Adama. Niedługo, bo wnet zastukał po schodach jego charakterystyczny krok. Wpadł do izby, lecz zauważywszy na otwartych drzwiach tabliczkę — zatrzymał się w progu i odcyfrował napis:
„Gdy tu wchodzisz — szarżę zostaw za drzwiami”
Roześmiał się — jemu to napomnienie nie było potrzebne. Umiał doskonałe rozróżniać „służbę” od „poza służbą”.
Takich napisów było w izbie więcej. Między oknami wymalowano kredą prostokąt z napisem: „Tu miejsce na tablicę pamiątkową ku czci wielkiego mówcy Zbigniewa Piątaka”. Na kaflowym piecu zaś wyrysowane były kolejne przeszkody z biegu wózków, pod ogólnym tytułem: „Genjalne rozwiązanie motoryzacji kraju przez p. Huberta S.”; centralną ilustracją był zjazd wózków z urwiska. Nad drzwiami zaś szeroki napis głosił maksymę: „nie krzycz Hub póki rowu nie przeskoczysz”, obok na rysunku Hubert skakał przez wyżłobienie, w którem płonęło ognisko z dopiskiem: „słomiany ogień.
W tej atmosferze szumiało bractwo aż do późnego wieczora. Uchwalono rezolucję: „precz z dyktaturą mebli nad ludźmi! Nie my dla półki tylko półka dla nas”, w myśl której miano nie peszyć się pustką na wielkich półkach i zapełniać je tylko „wartościową zawartością”. Na bibljotekarza, „pana na trzech półkach” zgłosił się, oczywiście, Ruru-Mól książkowy. Zbyszek Piątak przysłał przez braciszka kronikę, zrzekając się jej prowadzenia; odesłali mu ją z piękną laurką. Pozatem Konrad z dwoma jeszcze naiwnymi wyzwał wszech wobec na Sąd Boży, kto piękniej od nich ozdobi nową izbę. Sensacją dnia jednak stało się, iż do Adama przystąpili we dwójkę — kto?: Mietek Rąbiel i Zygmunt Pakoszcz i oświadczyli, że jeżeli w planie pracy jest przewidziana praca realizacyjna (jak się takie coś nazywa np. w „Straży Przedniej”), to oni zgłaszają się na ten dział pracy jako organizatorzy. Trącając się łokciami i szelmowsko mrugając okiem, zapewniali, że mają już upatrzoną pracę, na której wybór obaj zgodzili się, mimo że są jak ogień i woda; nie chcieli jednak przed czasem zdradzić, jaką.
Tarzan zaś ze swoimi knuł najwidoczniej jakąś tajemniczą niespodziankę, bo żaden z nich ani pisnął, gdy inni tak ofiarnie zgłaszali swe udziały.


∗             ∗

Hubert z Adamem od dwóch już godzin biedzili się nad opracowaniem „zamierzeń drużyny”. Wtem zastukano do drzwi i ukazał się zasapany Stach Rokicki. Podał Hubertowi zwitek papierów i przepraszając za pośpiech znikł za drzwiami.
Zaciekawieni odczytali kartkę uczepioną z wierzchu. Rokicki donosił, że ma teraz dyżury na poczcie i nie może przyjść na umówioną rozmowę, a ponieważ nie chciałby, aby się urwało stałe porozumienie między nimi, przysyła swoje zapiski, z których Hubert dowie się, jak się rozwija organizacja pracy „Ósemki”.
10 września.
Będą cztery zastępy. Zastępowi: Wacek, Zdzisiek i ów Władek, który wypłynął w zlepkowym zastępie. Zastęp „Weteranów ” poprowadzę sam.
Mam kłopot ze specjalnością zastępów. Zainteresowania i uzdolnienia wszystkich w zastępie nie pasują do specjalności zastępu. A znów podzielić na zastępy według zainteresowań nie mogę — bo tradycje macierzystych drużyn.
12 września.
Dziś spisałem pakt z zainteresowanymi drużynowymi moich chłopaków. Ułożono wszystko zgóry na cały rok. Choinka odbywa się u nas, na „Jajko” zaś wielkanocne — rozchodzą się do macierzystych drużyn. Każda czwarta niedziela w miesiącu — dla nich. Imprezy zarobkowe podzielone według kalendarza, aby jedni drugim nie wyrywali sprzedawców i wykonawców w osobach naszych chłopców. I „tajny paragraf”, a jakże: póki nie będę pewny, że mój eksperyment udany — będę się starał nie palić mostów za chłopakami, by w razie plajty „ósemki” mogli wrócić do swych drużyn. Ten paragraf trochę nieprzyjemny, ale rozumiem ich: tyle prób nieudanych…
No, i najlepsze zakończenie paktu: wraz z zastępami przechodzi do nas cząstka ekwipunku. 8 P. D. H. im Stefana Żeromskiego stała się właścicielem namiociku alpejskiego, 2 płacht p. w., kociołka i — słuchajcie, słuchajcie! maszyny do posrebrzenia przedmiotów srebrnych.
Tem ostatniem zaimponowaliśmy sami sobie najbardziej. Gdyby było jeszcze co posrebrzać, bylibyśmy już naprawdę szczęśliwi. Swoją drogą, skąd się takie cudactwa biorą w drużynach?
13 września.
Co za pomysł mi dziś przyniesiono! Zdzich Wypych, któremu do rąk wpadła doskonała książka Gródeckiej, „Rzeka”, zapalił się do niej strasznie. Autorka całą drużynę nazwała Rzeką, poszczególne zastępy: Brzegi, Woda, Kamienie itd. Wśród np. Kamieni każda z dziewcząt obrała sobie inny: Granit, Piaskowiec, Kredę i t. d. i symbolizując ich znamiennemi cechami swoje cechy charakteru, starała się udoskonalać. Np. Kreda przezwyciężała w sobie skłonność do nasiąkania zewnętrznemi nastrojami jak wilgocią, Granit — swą nieprzystępność i ostrość, a zato udoskonalał moc — siłę woli.
Otóż Zdzicho — rada w radę ze swoimi — wymyślił, żeby u nas podobnie. Ale nie żadna rzeka i kamienie, bo to dobre dla dziewcząt i „nieuświadomionych” (ho, ho, ) — tylko żeby drużyna nazwała się „Wiec”. Drużyna „Wiec” a zastępy: Socjaliści, „Narodowcy”, Ludowcy, i „Sanacja”. Socjały zajmowaliby się najwięcej sprawami społecznemi, uświadomieniem socjalnem całej drużyny. „Narodowcy” — których potraktował bardzo szlachetnie, prowadziliby warsztat rzemieślniczy (narciarski), że to aby mieć polski przemysł, handel, rzemiosło, trzeba umieć. Ludowcy prowadziliby „otwieranie oczu” na wsi, dni pracy na roli i współpracę z młodzieżą wiejską. A Sanacji Zdzicho proponuje prowadzenie handlowej spółdzielni drużyny (znaczy: zjednoczenie i praca organiczna). Pośrednictwo w zaopatrywaniu drużyn w mundury i sprzęt polowy. Ponadto, że to wielu z naszych nie ma pracy, więc Sanatorzy mogliby wyrabiać posady, gdyż stryj jednego z upatrzonych do tego zastępu jest sąsiadem takiego co pracuje w Funduszu Pracy, więc poparcie jak znalazł. I mogłoby być z tego w przyszłości coś w rodzaju poradni zawodowej.
Dotychczas nie mogę rozgryźć, czy on sobie żartował, czy serjo to podał. Ale obmyślił wszystko ze szczegółami, bo i dalej mi klarował, że każdy zastęp zwalczałby zbiorowo wady. Socjaliści — wywodził — nieumiejętność decydowania się, Narodowcy — warcholstwo, Ludowcy — kłótnictwo, Sanatorzy zarozumiałość.
Boże, co za wysiłki robiłem, aby nie ryknąć śmiechem, kiedy mi to wykładał. Co za mina jego, gdy mi z całą powagą dowodził a propos spółdzielni, że niejeden koc mógłby zostać w ten sposób sprzedany gdzieś daleko na kresy za tanie pieniądze, bo tu u nas rynek zapchany, podaż wielka, a popyt niebardzo, a może tam potrzebują. Nie mogłem — bo chociaż jego przemyślenie bardzo ciekawe, jednak ujecie i analogje z nieprawdziwego zdarzenia…
14 września.
Uff, klamka zapadła. Zdecydowałem się. Trzeba już było przeciąć nieustanne narady.
Chłopcy, skoro poczuli się wyodrębnieni w osobny, samodzielny ruch, stale żądali, aby to uzewnętrznić. Ale wciąż były spory o szczegóły techniczne. I wreszcie się zdecydowałem.
Będzie osobna nazwa i osobny mundur. Wysłałem przez Komendę Hufca wniosek do władz harcerskich z prośbą o zatwierdzenie.
Nazwa — do uznania: Harcerski ośrodek pionierski w Pawłowie, albo: 8 Pawłowska Drużyna Harcerzy-Pionierów względnie: Harcerzy-Przodowników. Oczywiście imienia Stefana Żeromskiego.
Mundur (jeśli nie w czasie służby w polu): spodnie bryczesy, kurtka (a la frencz) z drelichu, na rękawie granatowa lilja, na krzyżu oznaczenie stopni nie srebrną lub złotą lilijką, lecz kolorową podkładką. Dla stopnia przodownika-granatową.
Dopóki nie przyjdzie od władz zatwierdzenie, nie będę tego wprowadzał w życie. Ale już widzę, jak mię chłopcy będą naciskali.
Ale najwięcej się boję… Huberta. Jak on wybaczy mi te spodnie bryczesowe?
16 września.
Kiedyż nareszcie minie ten rozgadany wrzesień? Wciąż się dyskutuje, coraz jakieś projekty. Wczoraj musiałem rozgryźć znowu dwie ważne sprawy.
Sprawa „klubów według zainteresowań” właściwie sama mi się rozwiązała. Przyszedłem do izby — miały być zebrania zastępów. A. tymczasem — mieszanina. Na boisku przy „siatce” — trochę Mikrusów, dwaj Weterani i jeden z Kadry. W izbie, w kącie Władek, znów nie ze swym zastępem, tylko z mieszaniną — sprawy wystawy, projekty i spory. A przy stole znów jakaś paczka — głośno czytają jakieś sztuczydło, które chcieliby zagrać. No, i wreszcie część łazikuje. Już miałem się rozeźlić, ale mi wytłumaczyli, że to ich wynalazek: „kluby według zainteresowań”. Obok zebrań zastępów będą się zbierali w takich grupach, żeby wszyscy mieli wspólne nastawienie, dzięki czemu będą mogli obrać wspólny cel pracy i wykonać upatrzone przez siebie zadanie.
I zgodziłem się. Udaje się w Ymce, czemuż nie miałoby się udać u nas. A zato nie zgodziłem się na „gniazdo”. Samą myśl bardzo uznaję: silna drużyna pozaszkolna starszych chłopców, ze dwie drużyny młodsze w szkołach powszechnych i gromady zuchów — wszystko to razem tworzy gniazdo. Uczeń kończący szkołę powszechną nie zrywa więzów z dotychczasowem środowiskiem, bo wprawdzie przechodzi do drużyny starszej, ale pozostaje nadal w gnieździe, które utrzymuje łączność między swemi członami. Ale my jeszcze do tego nie dorośliśmy, powinniśmy tylko żeglować w tę stronę.
A zresztą jesteśmy na drodze ku gniazdu: przecież nasza drużyna stanowi zlepek starszych chłopców kilku odrębnych drużyn. Przez to jest jakgdyby nadbudówką dla tych drużyn, ich dalszym ciągiem.
17 września.
„Kadra” to w gruncie rzeczy podstawa naszej drużyny. Jeśli nie liczyć moich „Weteranów ”. Reszta bowiem — to chłopcy dla których drużyna starszych nie może być jedynym lub najważniejszym zainteresowaniem; prowadzą przecież zastępy w swych drużynach, lub pełnią inne funkcje. To rozdwojenie nie wychodzi na dobre.
A trudno pracować z tą „Kadrą”, bo każdy tydzień jest nowy. Potrochu przesuwa się program od skautowo-indjańskiego — do specjalizowania się, do pracy samokształceniowej, do demokratyczności w prowadzeniu roboty. Ale trzeba z tem być bardzo ostrożnym.
18 września.
Dziś w naszym mięsięczniku trafiłem na dwa projekty. Niestety wciąż jeszcze projekty, zamiary, coby było, gdyby było… Ale mimo to ciekawe i ważne.
Projekty te dotyczą przysposobienia wojskowego w naszych szeregach. Ciekawe, że one pokrywają się z tem, o czem chłopcy mówią i czego żądają. Mianowicie, — by niektóre nasze sprawności i stopnie uznać za wystarczające przygotowanie do otrzymania stopni P. W. Nasze ćwiczenia są ćwiczeniami skautowemi. Na wypadek, gdyby katastrofy wojny nie udało się odwrócić, dają hart ducha, o który chodzi najwięcej oraz wyrobienie, a nie są jedynie pustą i formalną żołnierką, głębiej biorą treść niż formę.
A druga rzecz — to jakby to, czego szukaliśmy z naszymi chłopcami. Owa osławiona „siła i lotność” czyli: dochodzenie do praktycznego i społecznego rozumienia naszej ideologji poto, aby ją nazewnątrz propagować i pociągać za nią młodzież. Oto program wystawy o „Pracy człowieka w Polsce”, przepisuję go dla pamięci. Powrócę do niego na jednem z najbliższych zebrań Rady. Tak, na to rzucimy się całą parą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.