Jeden trudny rok/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI
BIAŁE SZALEŃSTWO

Wacek! — darł się w niebogłosy z izby „ósemki” Roman, rozkraczony do niemożliwości na długim pniu drzewnym wyrzeźbionym w kształt narty, do którego przymocowywał wyciętą już i wykończoną, ale niewygiętą nartę.
Tem wołaniem oderwał Wacka od malowania gotowych już desek. We dwóch ścisnęli imadłami nartę i powrócili do swych robót. Roman na żelaznym piecyku wygotowywał w saganie pełnym wrzątku swe deski, Wacek kończył politurę. Za chwilę drzwi się rozwarły i wszedł Zdzich, brzęcząc pękiem więźb, które wykonał w domu.
— Trzynaście sztuk — zawołał — jeden będzie jeździł „jednonóż”.
— A reszta?
— Nie dałem rady. Do drugiej w nocy robiłem — tłumaczył się.
— Jak nie zrobisz na termin i potrącą nam te piętnaście procent, to ty będziesz śpiewał!
Wykonywali narty na zamówienie. Piętnaście par zapotrzebował miejscowy pułk strzelców, pięć parharcerski klub narciarski z Łodzi, kilka jeszcze — prywatne osoby. Ci z „ósemki”, którzy byli bezrobotni, pracowali przy tym, zarabiając 6 zł. na sztuce, a 6 zł. brała drużyna.
Stach spodziewał się z tego warsztatu mieć 120 zł. i 8 par desek. Zbierali zaś forsę i narty na wielkie przedsięwzięcie drużyny, które ich samych przejmowało naprzemian to strachem to nadzieją: na zimowisko w Zakopanem.
Gdzie im, biedakom do Zakopanego? A przecież! Zawzięli się: to byłoby dla nich potwierdzeniem ich siły gromadzkiej. Wzięli się na różne sposoby. Wyrób nart. Przestawienia kinowe we wsiach na powiecie. I „oszczędność żywnościowa”.
Właśnie wdarła się do izby cała gromada. Władek zaraz skoczył ku szafie i odsłonił przed ich oczyma całe jej bogactwo. Pełne półki torb z kaszami, mąką, cukrem. Spód wypełniony kartoflami.
I teraz pchali się do niego, a on zapisywał. Kilo cukru, 2 kg. mąki, 10 deka herbaty. — Tej kaszy nie biorę! — zgrymasił, wsunąwszy nos do torby.
Zimowisko było pierwszym z ich dwóch — obok wystawy — wielkich przedsięwzięć, które zamierzyli. Szło sprawnie i Stach widział już, że się uda. Z obliczenia z ołówkiem w ręku, według doświadczeń pewnej robotniczej drużyny warszawskiej wypadł koszt na jednego uczestnika 28 zł.: 10 zł. przejazdy, 12 dni po zł. 1.20 to 14, i pół na wyżywienie, trzy i pół mieszkanie, światło i nieprzewidziane. Jeśli każdy od października do grudnia wyniesie z domu produktów na 8 zł., 12 zł. dołoży się z zarobionych pieniędzy, to już pozostałe 8 zł choć z pod ziemi wydobędzie. A jeśli narty będą…
—…Jak nic, panie Prezesie, będziemy w dwunastkę w Zakopanem! — dyskutował Stach z przyjacielem drużyny (bo okazało się jednak, że znalazł się taki, który zaprzyjaźnił się z nimi i zebrał gromadkę solidnych ludzi, by im pomagać jako „Koło przyjaciół”).
W śród tych prac w warsztacie narciarskim i przygotowań do zimowiska — ledwie się spostrzegli, że nadeszło Boże Narodzenie. Zdążyli jednak załatwić wszystko na czas.
W przeddzień Wigilii zaczęło prószyć i po świeżym śniegu całą gromadą ruszyli za miasto. Większość po raz dopiero pierwszy odbywała obrzęd gwiazdki wśród boru, dokoła roziskrzonej świeczkami żywej choinki, z tupaniem zmarzłem i stopami wokół ogniska, pod czarnych dachem śnieżnych chmur. To też z całem przejęciem, jak za dawnych lat zawodzili kolendy, długo obracali w skostniałych palcach drobniutkie podarki, któremi się nawzajem obdarzyli. Gdy wracali szumnie, wesoło, nowego znaczenia nabrała w ich ustać pieśń że „dobrze jest wędrować białą wstęgą szos”. Rozochociła ich do dalszych wypadów na białe harce i w najbliższą niedzielę mimo, że połowa z nich wyruszyła w Tatry na zimowisko, (a może właśnie dlatego), włóczyli się po okolicach Pawłowa. Skoro zaś był z nimi Władek, nic dziwnego, że jedna z tych wypraw zamieniła się w cały wywiad społeczny: na temat „położenie młodzieży na wsi”.
W tym czasie jednak „wyprawa polarna” ze Stachem na czele była już na zimowisku, we wsi Olcza pod Zakopanem.
Ogarnęła ich cudna zima tatrzańska i — białe szaleństwo. Od pierwszego zaraz dnia, ujęci w twardą szkołę narciarską Staszka, pędzili na łeb na szyję ze śnieżnych stoków, trzeciego dnia zjeżdżali buńczucznie z Topolowej Cyrhli ku Olczyskim wodom, a czwartego — Hubertowski widać duch pokusił Stacha, bo wywiódł ich do Chochołowskiej Doliny z zamiarem przedarcia się przez przełęcz Iwaniacką i zjazdu do Kościeliskiej.
Lecz zapóźnili się. Godzina druga po południu zastała ich dopiero na Iwanówce. Krótka chwila wahania i zdecydowali się brnąć dalej, odesławszy trzech maruderów. Było to ciężkie podejście stromym stokiem. Narty w śniegu po kolana, a pod deskami — naklejone grube warstwy białego ciężaru. Wywrotka — to pewny kozioł głową w zaspę, a pochód krzyżowym krokiem ciężki nie do zniesienia. Ale brnęli.
Zapadł szybki, krótki zmrok. Okiście na świerkach, tak radosne w słońcu, szczerzyły teraz ku nim ponuro swe białe zębce, a droga wspiąwszy się na lesiste żebro, rozpełzła się wśród świerszczyny, pni drzewnych, wykrotów. Wspinać się było coraz ciężej, aż wreszcie przestali iść. Było już zupełnie ciemno. Nogi osłabły, ręce dygotały z wysiłku, oczy biegały nerwowo. Józek próbował szukać dalszych śladów i Stach nawołując go poznał po dźwięku swego głosu, jak bardzo był zdenerwowany. Nie było wątpliwości. Zbłądzili. Nocą w śniegu na lesistym stromym zboczu. — Wiedział, co to znaczy.
Zebrał się w sobie i zdecydował szybko.
Dość! Zawracamy! Chwila postoju. — Roman, wyciągaj maszynkę spirytusową! A wy wszyscy na przemian, to bieg w miejscu, to zabijajcie rękami. Kto zamarznie, ten do karnego raportu! — zażartował. Błysnęła zapałka. W jej blasku dostrzegł zsiniałe twarze i skurczone postacie towarzyszy. Wydobył z siebie śmiech.
— Hallo! Melduję posłusznie, rozpoczyna dyżur nocna zmiana narciarzy tatrzańskich. Hej tam! Trening przedzjazdowy!
Nastrój się przesilił. Zaczęli skakać w miejscu, rozgrzewać ręce. Przestali spoglądać w czarną otchłań, zato wskazywali trawersy przez las. Łyk gorącego śniegu z menażki oszukał ich pragnienie gorącego jedzenia. Ostatnie podskoki. Jakiś żart. I w dół.
Mróz ostro ściął zwilgłą powierzchnię śniegu i w szerokim żlebie wystarczało przechylić się ku stokowi, by narty, choć ustawione wpoprzek spadzistości, ześlizgiwały się w dół. Prawie leżąc, więcej na kijkach niż na deskach, zjeżdżali żlebem, póki się nie skończył. Wtedy trawersy i zakosy przez las. Gdy pierwszy szukał przejścia, reszta rzucała się jak w tańcu Św. Wita — dla rozgrzewki.
Wtem zabrzmiał głos najmłodszego, Tolka: Hej, trzymaj nartę! Śmignęła mu z pod nogi jak szczur i cudem jakimś zaryła się w zaspę tuż pod Stachem. Mróz szczypał, ziębił, gdy Józek z Wackiem reperowali więźbę. Lecz ani za tym razem, ani przez wszystkie następne przystanki, (bo jak na złość, pod Tolkiem rzemień pękał co parę chwil), choć każde zatrzymanie mogło grozić odmrożeniem, ani też w czasie pochodu, gdy trzech słabszych wstrzymywało ruch całości, nikomu nie przeszło przez myśl by się rozdzielić, by część ruszyła przodem. Spełniała się próba przyjaźni.
Wreszcie z dołu zabrzmiał tryumfalny głos Stacha: — jest droga!
Wkrótce stali na szlaku, który poprzednio zgubili. Lecz dalszy ciąg nie był taki prosty. Droga waliła w dół, dziurą przez las, w czarną otchłań, której nie zdołało rozjaśnić mdłe światełko latarki.
Stach nie dał nic po sobie poznać. Gdy zastęp dotarł do niego, podał się wprzód i runął przed siebie. Gałęzie biły po twarzy, narty skakały pod nim, omijał okrakiem jakieś głazy, aż rzuciło nim w zaspę, że jęknął. Nim się poruszył już miał na sobie całą górę ciał, nart, lin, kijków. Wygrzebali się. Opanował ich ów owczy pęd, charakterystyczny dla górskich zbłądzeń: naprzód i wdół, byle prędzej. Stach znów przodem; po odgłosie posuwania się nart i po sposobie ich drżenia pod nogami wyczuwał w ciemności, czy zjeżdża jeszcze przez śnieg ubity ich poprzednim podejściem, czy znosi go w wertep. Wtedy padał, bo skręcić się nie dawało; a za nim cała gromada. Gdy od tyłu posłyszeli głos najmocniejszego, Józka, który zamykał pochód, ruszali dalej.
Jakim cudem dotarli do szałasu na Iwanówce, nie mógł tego nigdy Stach pojąć. Sam chyba czysty instynkt życia wyrwał ich z opresji. I taż radość życia rozsadzała ich widać, gdy w czterech Ścianach szałasu rozhulali się tak szalonym „zbójnickim”, jakiego ta hala nigdy przedtem ani potem nie widziała. Gdy ruszając w dalszą drogę Stach zdjął z kijków pozostawione przez zapomnienie rękawice, były tak twarde, ścięte przez mróz, ze się nie dały wciągnąć na ręce. Dopiero przygniecione między nartami skruszały. Z takiej to przygody unieśli cało głowę.
Nie wszyscy wyszli zresztą bez szwanku. Janek ciężko odmroził nogi…
Przez następne dni powracali do równowagi. Jeszcze tylko od Wodogrzmotów i Pięciu Stawów przez Opalone, które upamiętniło się spotkaniem z Przewodniczącym Związku dr. Grażyńskim, do Morskiego Oka, jeszcze wspaniały Sylwester w najmilszem na świecie schronisku w Roztoce, a potem tylko zjazdy z Cyrhli, z Hrubego, z Gubałówki przy księżycu, a przedewszystkiem wieczory w „chałupie”, jak mówili z góralska.
Wracali zaś do równowagi nie tylko po „warjackiej wyprawie Iwaniackiej”, lecz po przejściach ostatnich miesięcy. Toć jeszcze latem chodzili samopas, ani im się śniło, że przechodzić będą przez próby ogniowe tak trudnych przedsięwzięć, groźnych przygód, że czekać ich będzie emocjonująca wspólna praca nad ową wystawą, a nade wszystko brała ich serca to oto przyjaźń, której dawniej nie znali, zrodzona ze wspólnych marzeń, wspólnych planów, wspólnej pracy, przygody i przeżyć.
Dlatego też popołudniami, gdy przed nimi gorzał w zachodzącem słońcu łańcuch Tatr, piękny aż do bólu w oczach i „kajsi na wnątrzu”, rozpoczynali długie rozhowory. Kogo nie interesowało, szedł na bok, reszta zaś — w trójkę, piątkę czy ósemkę — grzebała się przez zawiłości ich życia, tak samo przyjaźnie wspierając się jak pod Iwaniacką, tak samo buńczucznie drąc się za łby, jak niedawno w „pogoni za lisem”.
O czem tam nie było! O „miłości i przyjaźni” gadali przez dwa wieczory, innym znów razem zwierzenia, a kiedy indziej o policji, bo Mietek do szkoły w Mostach Wielkich wybierał się, więc czy powinien, i jak to pogodzi z ich wspólnemi zasadami? O harcerskich sprawach mało — i tylko ich poruszył spotkany niedawno Przewodniczący Grażyński, o którym tak sprzeczce słyszeli opinie, a którego przemówienia, wyraz mocnej a pogodnej twarzy, bliska im przeszłość chłopięca i wyczyny gospodarcze na Śląsku, wszystko to razem pociągało serca ku niemu.
— A może właśnie on mógłby przewodzić harcerskiej „partji” uczciwych robotników? — ozwał się naiwnie któryś, lecz zmilkł, bo Stach rzucił twardo zdanie jakgdyby przygotowane, które już dawno przeżuł:
— Mógłby! Mógłby! Musiałby tylko przedtem wyjść z obecnej pracy! między młodych. Tylko między młodych. Dopiero! — i rozmowa się urwała.
Gdy odjeżdżali z górskiego świata, żegnała ich zdala grań Orlej Perci — mocniejszych i pełniejszych, niż przy powitaniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.