Ilko Szwabiuk/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Ilko Szwabiuk
Pochodzenie Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk
Wydawca Jakubowski i Zadurowicz
Data wyd. 1896
Druk Wł. Łoziński
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Po tej rozmowie Andrij wzburzony, rozszalały wracał do domu.
Więcej niż dwa razy starszy ożenił się z dziewiętnasto-letnią Mariką; kochał ją po swojemu dziko i namiętnie.... Poetyczna, samowolna dusza opryszka dała się unieść, nasycić miłością do cudownie pięknej kobiety. Żeniąc się nie rozumował, nie zastanawiał się nad niczem; dziś rozwaga, zbudzona słowami na pół pijanego, upodlonego hucuła, dziwne mu myśli nasuwała. Straszną gorycz uczuł w sercu na samą myśl — prawdopodobieństwa zdrady ze strony ukochanej żony, kurczowo ściskał niesiony kris[1] w dłoni.
Nagle stanął, ujrzał na dwieście może kroków krążącego, na łup polującego jastrząbka, w jednej chwili podniósł strzelbę do ramienia, strzał padł, kula trafiła w cel i drapieżny ptak, zataczając w powietrzu wielkie kręgi, martwy padł w dziki parów. Po tym strzale, twarz Andrija rozpogodziła się nagle.
— Tak i jemuby było! — szepnął przez zęby i ruszył spieszniej do domu.
W drzwiach chaty ujrzał żonę, która usłyszawszy strzał i ujrzawszy z daleka nadchodzącego męża, wyszła na jego spotkanie. Marika była blada i mizerna; szafirowe jej oczy były okrążone ciemną, granatową obwódką, która jeszcze podnosiła dziwną białość jej twarzy. Andrij popatrzył na nią badawczo i przenikliwie i po raz pierwszy może ujrzał jej bladość, wypieczone na policzkach rumieńce i wargi spieczone.
— Na miłość Boga, co ci jest kobieto? — zawołał ściskając ją. — Ona popatrzyła nań ze ździwieniem; czuła; że coś niezwyczajnego spotkać go musiało, nigdy w ten sposób z nią się nie witał, nie ściskał jej tak gwałtownie i namiętnie.
— Mariko tyś ciągle chora! — wołał głosem, w którym dźwięczała obawa i troskliwość. — Chcesz czy nie chcesz, a ja ci sprowadzę wróżbitów i znachorów z całego świata, po Ilonkę cygankę sławną w siedmiogrodzkie góry poszlę, niech cię ratuje.... Mariko!...
— Nie obawiajcie się Andriju! Nic mi nie jest i nie będzie — odrzekła ze zdziwieniem nań patrząc. — Ot lepiej powiedzcie mnie — dodała po chwili z pewnem wahaniem — co wam się zdarzyło? Ja wiem, ja czuję, że coś niemiłego was spotkało.
— Eh! głupstwo! — zawołał mąż uśmiechając się z przymusem. — Durnia tego, gałgana tego, Hryńka Dudiaka spotkałem, no i wyłajałem go za to, że pozwala swej żonie zakałę gromadzie robić, że pozwala jej publicznie z tym ladaco Szwabiukiem po karczmach się włóczyć... On coś odpowiedział....
Marika przy tych słowach męża to bladła, to ponsowiała, oddychała pospiesznie, a pierś jej podnosiła się gwałtownie, oczami jakby zawisła na ustach męża.
— A on co? — zapytała bez tchu prawie.
— Ah! Co taki dureń wie? — odrzekł niechętnie Andrij. — Zwyczajnie bydło... Powiedział, żebym swojej żony, nie jego, pilnował... Powiedział, że Szwabiuk do ciebie w zaloty posunie.
— Zasię mu! — zawołała ze straszną gwałtownością kobieta, a w głosie jej zadźwięczało coś niby zgrzyt żelaza po szkle.... Twarz jej zbladła nagle jeszcze bardziej, trupio prawie, całe ciało zesztywniało, a ręce wyciągnęła przed siebie jakby do obrony przed grożącem jej niebezpieczeństwem.
— Mariko, dziecko! — krzyknął przestraszony Andrij.
— Zasię mu! Zasię do mnie — wołała kobieta spazmatycznie, łkając to śmiejąc się na przemiany. — Zasię do gazdyni! Zasię do Semaniukowej żony!... Andriju, mężu mój ślubny, przysięgnij mi: że zabijesz go jak psa wściekłego, jeżeli poważy się na mnie oczy podnieść.... Zabić! zabić! Niech.... gi....nie!
Głosu jej zabrakło, śmiech ją zdławił, chwyciła się obu rękoma za piersi i jak martwa padła na stojącą przy drzwiach ławę.
Przestraszony mąż zaniósł ją na rękach do chaty i rozesłał wszystkich najmitów[2] szukać po górach za Riką cyganką.
Zanim cygankę odnaleziono i sprowadzono Marika, przyszła do siebie. Zamknęła się jednak w alkierzu i nie chciała odpowiadać na zapytania zaniepokojonego męża. Sama nie wiedziała, co jej jest, czuła jednak, że dziwne jakieś rzeczy w duszy się jej działy, dziwne a straszne.
Od powrotu Ilka cyganka wieści jej o nim przynosiła. Zrazu zdawało się jej, że ją to cieszy, iż on zapomniał o niej i za Aniką się włóczy. Coraz częściej jednak myślała o nim, o tym niewinnym.... W sercu jej rosły i potężniały różne uczucia naraz: nienawiść do wiarołomcy i chęć zemsty, zazdrość drapieżna.... i miłość, miłość jakaś dzika, nieokiełzana... Uczuwała czasem szaloną chęć uściskania tego pustego łeginia o dziwnych, cudnych, czarnych oczach, pragnęła uścisnąć go tak, żeby w szale i upojeniu on skonał w jej objęciach.... a ona przy jego trupie...
Żegnała się i modliła, na ofiary słała do sąsiednich cerkwi i skitów[3] dla odpędzenia pokusy — nic nie pomagało; czarne oczy i piękna twarz okolona jasnym włosem wracała jej przed wzrok duszy uparcie.
Sprowadzała wróżki i znachorów, kazała zdejmować uroki — i to nie pomagało, czarne oczy ciągle ją prześladowały.
Ni snu, ni czuwania spokojnego nie miała; noce spędzała wijąc się na pościeli; dnie trawiła w nudzie strasznej, nie do zniesienia.
Wyschła i zmizerniała straszliwie; oczy tylko szafirowe płonęły blaskiem dziwnym, nie ziemskim, żądza trawiąca ciało i duszę blask ten podnosiła.
Dom i mąż stali się dla niej nieznośnymi. Każdy uścisk męża palił ją, dotknięcia jego ręki stawały się dla niej równie bolesne jak dotknięcie rozpalonego żelaza; pieszczota — torturą.... A jednak i na myśl samą o Szwabiuku wzdragała się cała i śmierci mu życzyła i potępienia wiecznego i ognia piekielnego. Czuła, że on przyczyną jej męczarni, że on życie jej zatruł swym oddechem zakażonym, swą pieszczotą lekkomyślną, a tak słodką.
Gdy cyganka nadeszła, Marika natychmiast ją wpuściła i znowu drzwi zaryglowała. Na uspakajające słowa Riny Andrij opuścił świetlicę i wyszedł obejrzeć gospodarstwo, korzystając z tego cyganka do Mariki szeptać zaczęła:
— Już prędko będzie koniec twej niedoli, gołąbko moja słodka.... Sokół twój tamtą wronę porzuci, znudziła go, znudziła.... Gdzie jej sokoła hołubić.
— Milcz stara! — wołała niecierpliwie broniąca się przed pokusą kobieta, jednak słuchała dalej.
— Wczoraj, wczoraj w nocy — ciągnęła dalej cyganka, nie zważając na słowa Mariki — bili się w karczmie, a później on ją na płaju pijanią zostawił.... Dziś rano spotkał mnie przed karczmą Judki i pytał mnie o ciebie zazulo ty moja złocista.... Mówił, że stary życie mu spaskudził, bo swatać mu ciebie nie pozwolił... Mówił, że choć raz jeszcze w życiu chciałby cię zobaczyć, twoją liliową twarz pocałować.
— Zasię mu! — zawołała kobieta wybuchając znowu kurczowem łkaniem — powiedz mu — mówiła przez zły — niech się nie waży.... bo.... bo Semaniuk jak psa go zastrzeli.
— Eh! Ułana cesarskiego nie zastrzeli — przerwała machając lekceważąco ręką cyganka — zresztą czy on ma zaraz wiedzieć o tem, on po połoninach, po miastach zwija, do Węgier gdzieś jeździ, czasem całymi dniami, całymi tygodniami w domu go nie ma. Czy jemu zaraz wszystko wiedzieć?
— Teraz ciągle w domu siedzi — odrzekła niby namyślając się, czy wahając Marika.
— Sposób i na niego znaleźć można, żebyś ty tylko zazulo zechciała.
— Nie! Nie kuś mnie szatanico — zawołała porywczo — nie kuś mnie, bo nieszczęście jakieś sprowadzisz.... I tak już dość.... Krew! krew! — zawołała zasłaniając oczy — czerwono!... I znowu zesztywniała.
Z trudnością cyganka ją docuciła.
Gdy Andrij powrócił do chaty i począł pytać Rinę: o przyczynę niezdrowia żony.
— W niewoli ją trzymasz! — odrzekła mu cyganka porywczo. — Młodą żonę wziąłeś, a każesz jej jak starej chaty tylko pilnować. Świata, ni ludzi nie widzi biedaczka! Na muzyce nie była od kiedy za mąż poszła.
— A czy ja jej bronię! odrzekł niecierpliwie. — Słowa mi nigdy nie powiedziała.
— Eh! Ona nie taka, żeby się sama zabawy dopraszała — mówiła stara dalej — wy sami gazdo ją namówcie.... Ona nie wie, co jej brakuje.... Puśćcie ją raz, drugi na zabawę, zobaczycie zaraz jak jej liczko poróżowieje.... Młodość młodością.... a ona taka, że wam wstydu nie zrobi!... Ona nie taka jak Anika Dudiakowa.
— Pewno, że nie taka! — zawołał Andrij — dla tego nie bronię jej. Niech idzie! Niech idzie kiedy zechce — i skierował się do alkierza.
— Czekajcie! — szepnęła cyganka i chwytając go za rękaw guni. — Teraz jej nie mówcie nic! Tem coście jej o Szwabiuku powiedzieli, wzburzyliście w niej krew tak, że z żółcią się pomieszała, a jakbyście jej teraz mówili o muzyce to ona na przekorę powie: że nie pójdzie! Czekajcie aż uspokoi się krew, aż żółć odejdzie.
Andrij słuchał we wszystkiem teraz rad cyganki, obawa o zdrowie Mariki zmuszała go do tego. Stara Rina na dobre rozgospodarowała się w Semaniukowej chacie; pod pozorem, że czuwa nad Mariką, i dnie i noce spędzała stara wiedźma w sadybie Andrija. Czasami tylko znikała na kilka godzin, później, wróciwszy, szeptała coś z cicha Marice, a od wieści tych krew gwałtownie nabiegała do mózgu rozstrojonej nerwowo kobiety, pulsa jej biły gwałtownie, a w piersi żal jakiś uczuwała, żądza jakaś paląca w ciele się jej gnieździła.
Dnie teraz były cudnie piękne, słoneczne ale — jak na czerwiec w górach — przedwcześnie upalne. Wietrzyk żaden nie poruszał rozpalonego powietrza, a jakieś mgły i opary, z topniejących po szczytach i parowach śniegów sprawiały: że powietrze to upajało i odurzało. Upałem przedwczesnym pobudzona wegetacya rozwinęła się bujnie połoniny i pastwiska na stokach gór ukryły się dywanami różnobarwnych kwiatów, a woń ich mieszając się z zapachem wydzielającym się z lasów szpilkowych, nasycała całą atmosferę, dziwnie działającym na nerwy aromatem. Tchnienie miłości, lubieżnej i zmysłowej wraz z wdychanem powietrzem wpływało w krew ludzką.
Marika pobudzana jeszcze namowami cyganki, poddawać się zaczęła z lubością temu tchnieniu, tym szeptom rozkoszy dyszącej przyrody. Opanowała ją niby senność jakaś pełna marzeń i widziadeł rozkosznych.... Siły ją opuszczały, traciła ochotę i możność do dalszej walki i skrupuły rozpływały się w woni kwiatów karpackich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I z Ilkiem niezwyczajne rzeczy się działy.
Młody, zuchowaty i zawadyacki ułan wpadł w ostatnich czasach w jakąś niezwykłą melancholię. Z Aniką zerwał zupełnie, od dwóch tygodni ani jednej pohulanki towarzyszom nie wyprawił, z domu znikał i dniami całymi błądził gdzieś po górach. Rina cyganka często nawiedzała wójtowe obejście i na uboczu, pod starem wiśniowem drzewem szeptała z młodym ułanem.
— We łzach gołąbka twoja tonie — mówiła mu cyganka — dawne kochanie zagościło znowu do jej serca.... Ciężkie życie jej z nielubem.... Za tobą Ilku sokole tęskni, za tobą płacze!
— Oh! Ona mnie kochać już nie może — odpowiadał chłopak, smutnie spoglądając w około. Za srogo ją skrzywdziłem.... Żeby jakie kochanie — to zgaśnie od takiej krzywdy.... Zgaśnie! W nienawiść się zamieni!
— Zrazu tak! Przeklinała cię, nienawidziła — pocieszała strapionego parobka stara cyganka. — Teraz już wie.... ja jej powiedziałam, że nie twoja wola a wina była, że to stary Szwabiuk umyślnie cię do wojska dał.
— A Anika co? — wołał łamiąc dłonie Ilko. — Przecież o Anice ona wie.
— A onaż sama z żalu zamąż nie poszła? co? — tłómaczyła dalej. — Żal miary nie ma! W żalu człowiek zabić może. Nie sumuj Ilku, oczu czarnych nie wypłakuj! Ona będzie twoja, bo ja tak chcę. Rina stara tak chce!
I mówiła prawdę. Chciała w rzeczy samej, żeby Marika znowu stała się lubaską Szwabiukowego syna, byłoby to bowiem niewyczerpane źródło dochodu dla niej, dla Riny. Namowami swojemi rozdmuchała stara wiedźma w tych dwóch dawniej kochających się sercach, żądzę posiadania się znowu. W piersi Mariki był to ponury, złowrogi płomień, wydający czarne, duszące i odurzające dymy; nieszczęśliwa kobieta sama nie wiedziała czego pragnie i gdzie dąży, obłok pożądliwości oczy jej przesłonił i szła na oślep... ku przepaści!
Ilko nie doświadczał tak strasznych tortur, miał inną, pogodniejszą, weselszą naturę nadwiślańskich mieszkańców, tylko w małej części zabarwioną huculskim sentymentalizmem.... Brał życie z bardziej powierzchownej strony.... Anika go nudziła, Semaniukową kochał dawniej, teraz wrócił by z ochotą do dawnej kochanki.... Wróciłby, coś mu jednak szeptało w duszy, coś przestrzegało — mimo zapewnień Riny — że w sercu Mariki nienawiść zmięszała się z dawną miłością i kto, wie czy jej nie zagłuszyła zupełnie. Były chwile, że obawiał się zemsty, nie długo jednak one trwały. Uśmiechał się po nich lekceważąco ufny w swą piękność i siłę swych muszkułów. Nie była to miłość duchowa — tylko żądza lekkomyślnego chłopaka, pragnącego zyskać nową kochankę na miejsce dawnej, która mu zbrzydła.
Ilko zaczął krążyć godzinami wokoło chaty Semaniuka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Taktyka Riny wydała bujne plony. Pewnej soboty zapowiedział Andrij, mającej się tego dnia prawie zupełnie dobrze, Marice: że nazajutrz rusza ze stadem opasowych skopów do Kut, a jeżeli tam nie sprzeda na wtorkowym jarmarku, to popędzi stado aż do Śniatyna, na targ czwartkowy.

— Nie zostawiajcie mnie samej! — zawołała drżącym głosem przerażona kobieta. Nuda mnie bez was zabije!
— Nie wydziwiaj kobieto! — odparł wesoło mąż, rad z tej oznaki przywiązania. Ot jutro niedziela, muzyka będzie na bazarze w Jaworniku.... Jedź, zabaw się, potańcz! Tak jak inne robią! Niech ludzie nie mówią: że przez starego męża twój młody wiek przepada.
— Jakże to? tak bez was? — pytała dalej wahającym głosem i czuła, że całe jej ciało przechodził prąd jakiś dziwny, niby strumienie kipiątku strasznego, a jednak rozkosznego.
— A bezemnie! Któraż mołodyca u nas ciągnie męża za sobą na muzykę?... Ty możesz jechać sama choćby do Szigetu, albo Kołomyi.... ludzie znają mnie i moją rękę! nikt ci krzywdy nie zrobi!... Tyś bezpieczna!
Słuchała słów męża, nie rozumiała jednak ich znaczenia, nie słyszała ich nawet. Upojenie i szał jakiś lubieżny opanowywał każdy jej nerw po kolei, sciskał dziwnie jej serce i wzrok mgłą słodką przesłaniał.
— Sam tego chce! Stary dziad sam mnie tamtemu w ręce wpycha — usprawiedliwiała się w myśli. A jednak: nic z tego! Zasię mu do mnie! — broniła się w myśli resztkami woli. Choć ten mi obrzydliwy — to i tamtego nienawidzę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mimo tych skrupułów spóźnionych, tego wieczoru jeszcze Rina cyganka doniosła Ilkowi: że Marika będzie jutro sama na muzyce w jawornickim bazarze.







  1. Kris znaczy strzelba, sztuciec.
  2. Parobek służebny.
  3. Skit = górski klasztor gdzie mieszkają mnisi wschodniego obrządku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.