Hrywda/Wrzesień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wrzesień.

Czternastego Września oczekiwano w Hrywdzie od roku do roku. Termin to był uroczysty: „Czesnejko“ — jarmak jedyny w miasteczku. Już na tydzień przedtem ciągnęły przez wieś wozy ładowne z dalekich stron z towarami. Więc jechali kołodzieje i bednarze, kupcy z kożuchami i obrazami, wieźli ludziska wszystko, czego wieś potrzebuje na zimę.
W przeddzień już i żywy towar pędzono: konie, krowy, woły, a chłopi hrywdańscy prorokowali świetny jarmark.
Oni nie produkowali nic, oprócz rolnych płodów, ale przecie każdy coś kupić potrzebował. Na kupno to przez cały rok zbierały kobiety — to len, to wełnę, cebulę, grzyby, jaja i kokosze; gospodarze potrzebowali bron i sań, kożuchów i czapek: więc długie narady bywały po chatach — o bydlęciu na sprzedaż, o zboża miarce, która może zbędzie. Przednówek był jeszcze daleki, a tymczasem nagliły różne potrzeby.
W przeddzień jarmarku zdarzały się téż bójki, protesty hałaśliwe i płacze kobiece po krowie lub owieczce.
Bitwa w tym roku zaszła najkrwawsza u Hubeniów. Bito Kalenika.
Pierwsze to były razy, które odebrał, on gospodarz chatni i rządca dobytku przez tyle lat.
Bił go stryj, pijak i marnotrawca, bił Sacharko, hultaj i niedbały, a potem dopomagał Kiryk, i skubały nawet dzieci, jak szczenięta, zaprawiając się do życia i czynu.
On się nawet mało bronił, tak się przestraszył i zdziwił napaści.
Wypchnięto go z chaty — upadł w błoto na podwórzu, powstał, otarł twarz, poprawił świtę roztarganą, i wrócił do chaty.
Po wieczerzy dopiero do Huców wstąpił, i zboże kiedyś pożyczone odniósł.
Nawet się nie poskarżył, i dopiero zagabnięty przez Karpinę milczące swe usta rozwarł.
— Ale — poswarzyli się! — powoli opowiadał — „Penteinego“ wołu chcą sprzedać. Ja gadam, że kiedy sprzedawać, to chyba „podręcznego“ bo i starszy, i „zazimisty“ — a oni krzyczą: ty durny — co wiesz!! Tak ja powiadam: a któż wiedzieć będzie? nie orał nim diad’ko u Sundeła w karczmie, ani Sacharko w Nowozybkowie, ino ja — na polu. Tak „stali“ mnie łajać, taj bić! Ot jak!
— Dałbym ja im, dał, żeby zagabnęli! — krzyknął Karpina zuchwale.
— At! Ja człowiek spokojny, a zmordowany robotą, to się zlenił. A i nie spodziewał się! — apatycznie odparł Kalenik.
Splunął, i po chwili namysłu dodał:
— Dureń ja, a taki oni większe dumie! Psie pieniądze wezmą za byka na jesieni. Kto jego dostanie, dopiero rozumny będzie!
— Ty, Kalenik, pilnuj się jednakże — wtrącił stary Huc. — Źle jest, że ciebie bić poczynają; potem zupełnie wypędzą.
— Oho — z mojego gospodarstwa?
— A cóż? Wołu już przeciw tobie sprzedają.
Parobek rękę w kudły zanurzył, które po całodziennej młócce pełne były ździebeł słomy i kurzu.
— Wół co innego! — zamruczał — ziemi nie dam!
— A słyszę, chce ciebie brać „wdowica“ Syluków — spytał Matwiej.
— Gadają, że u niej już żyjesz; — zaśmiał się Karpina.
— Mutnia! Dwa dni młócił. Namawiała: nie zechciał
— Czemu? Połowa pola, i dwoje małych dzieci.
— To co? Nie chcę!
— A jabym ci życzył! — burknął stary. — Żenić się pora.
— Albom to dziewki nie wart? Ożenię się po swojej woli, a nie po babskiej!
Wyszedł. Wdowa Syluków niedawno w żniwa, została samą w chacie. Naprzeciw Hubeniów było jej gospodarstwo, — i ona ciągle na oczach Kalenika.
Wesoła była, zwinna, gadatliwa. Zaczepiała go codzień, wabiła do siebie jawnie.
Sydor i Sacharko gwałtem go do niej wypychali.
Zawadzał im w chacie. Narzekała Tatiana na opieranie i oszywanie tylu mężczyzn; chleba żałowano mu, do gospodarstwa starczyło rąk bez niego.
Działo się to nieznacznie, i on nie postrzegał, jak w tej chacie schodził z pierwszego miejsca na ostatnie. Sacharko teraz rządził wołami i sochą, Kiryk — klaczą, stary radził tylko z synami o sprawach domu i zagona, Tatiana zaniedbywała jego odzież i jedzenie.
Nie spostrzegł się, że zstąpił wreszcie do roli parobka. Od żniw szedł codzień na zarobek do dworu, co Niedzieli zarobione pieniądze odnosił stryjowi. Rachował, że zbiera na swoje wesele i, myślą tą opanowany, rad był, że mu dozwolono zarabiać na siebie.
Często zapomniano mu zanieść obiad na pole; jadł tylko chleb, pił wodę — ale i wtedy nie sarkał, ani głosu nie podnosił.
Było to zwierzę pociągowe — bez żadnych fantazyj i kaprysów.
I tak odrywał się od chaty, a raczej odrywano go od niej — przygotowywano do zmian wielkich. On tego ani widział, ani rozumiał, ani czuł. Jego teraz zajmowała myśl żeniaczki — bo mu pora była — a odbyć to trzeba raz przecie. Pieniędzy wprawdzie szkoda; ale kłopot ten jak chorobę przejść trzeba, bo i ludzie się śmieją z nieżonatego, i opranie nijak, i przecie żonę chociaż wyłajać można za byle co, a i pastuszki do gęsi potrzebne — Sak wyrasta, trzeba dzieci znowu w chacie.
Gadano o jego żeniaczce, ale mu wciąż rajono „wdowicę“. Rajono — aż go wreszcie namówiono na próbę. Poszedł do młócki. Wdowa rada mu była, karmiła, poiła. Posiedział dzień, dwa, trzeciego wieczora do jedzenia się zabierał, gdy drzwi się otwarły — weszła Łucysia. Bardzo blada była i przerażona swym czynem.
— Pochwalony! — rzekła głucho.
— Na wieki! — odparła Sylukowa wesoło: — A co wam trzeba? u mnie wszystkiego dostaniesz! Z ochotą dam, bo mi dobrze — ot — gospodarza znowu mam, taj lepszego niż pierwszy!
Mówiła to bez złej myśli urażenia dziewczyny, ot, byle się pochwalić.
— Czuła ja! — słyszała — odparła Łucysia: — Ot — bieliznę wam jego odnoszę — co u mnie w praniu była.
Położyła zwitek na ławce, i odejść chciała. Sylukowa zatrzymała ją za ramię.
— Ta ty prała! — Poczekajże, może darmo; ja tobie za niego zapłacę!
— Ni, zapłacił on mnie! — rzekła Łucysia głucho i wyszła.
Nazajutrz Kalenik był znowu we dworze na robocie — i straciła wdowa swego gospodadarza; nie straciła jednak nadziei. Ścigała go wszędzie, przybiegała do Hubeniów, do Huców, zaczepiała go na ulicy. On nie uciekał, ale i nie wracał do niej; nie żartował, ale i nie burczał. Tak trwał!
Noc była ciemna, gdy wyszedł od Huców. Zabielało coś u Syluków.
— Kalenik!
— A czego?
— Pójdziesz na jarmark?
— Pójdę.
— Co masz piechotą iść? Jest u mnie kobyła.
— To co?
— Powieź mnie.
— Nie wiem! — odparł.
— To chodź tymczasem. Jagły z mlekiem nagotowałam.
Parobek spojrzał na ulicę błotnistą.
— Spać chce się! — apatycznie odparł.
— Hultaju, tobie sen w głowie!
— A cóż! zmęczył się.
— To z tobą tak? Nakarmcie mnie, napójcie i popchnijcie na słomę, to już i sam zasnę
— A cóż! — potwierdził obojętnie,
Rozmawiali przez ulicę, nie widząc siebie.
— Zachodził dzisiaj do mnie Czechów Andronik — mówiła kobieta dalej ze śmiechem. — Co ty powiesz na to?
— Nie mój interes.
— A może twój!
Splunął i odszedł. Naprzeciw skrzypnęły drzwi, kobieta weszła sama do chaty, i słychać było, że złość spędzała na dzieci, bo wyły wniebogłosy.
Około północy wiatr się zerwał, i począł na Hrywdę napędzać chmur szmaty. Wygryzał też liść po liściu osłony drzew, rozsiewał chwasty po polach, szarpał strzechy, szkodził, gdzie mógł.
Gdy ranek wszedł, nie było słońca i deszczyk mżył drobny. Pomimo to, kto żył, stroił się, i wybierał w drogę.
Wozy ciągnęły sznurem, pełne ludzi i towaru; poza stodołami szli piesi.
Za wsią zabielała droga od świt i namitek, napełniła się gwarem tysiąca.
Kalenik dawniej jeździł. Jeszcze zeszłego roku wiózł stryjnę i stryja na wozie ładownym.
Teraz i na tym wozie nie stało mu miejsca: siadła Tatiana z Sydorem, Sacharko na przedzie; jemu kazano wołu prowadzić.
Posłyszawszy to, zaklął — i poszedł.
Sam nie wiedział, po co dążył do miasteczka, ale tak obyczaj kazał. Miał dwa złote w kieszeni, więc szedł.
Napędził go Karpina z Ołenią. Złączyli się tedy, i gawędzili o spotykanem bydle.
Huc ze swą dziewczyną szli po kożuchy. Już ich zapowiedzi wyszły — na podziw całej wsi.
Oprócz tych kożuchów nic im nie trzeba było na gospodarkę.
— Ta sama bodnia, ta sama dzieża! — śmiał się Karpina — nawet garnuszka nie kupimy! ot — do komory ją od matki zabiorę, taj koniec! Tak i ty zrób! — Bacz — Syluczycha jedzie!
— Siadajcie! — zawołała do nich wesoła kobieta.
— Bierz większego! — zaśmiał się Karpina — ja już mozół mam na karku. Na nic tobie!
Ołenię pokazał, a Kalenika trącił.
— Nie bądź głupi, siadaj! Co ty baby się boisz?
Kalenik oszołomiony lejce ujął i usiadł na przedzie. Ruszyli wśród innych. Klacz była siwa, gładka, źrebak przy niej półroczny. Kobieta wiozła grzyby, mannę i parę owiec na sprzedaż. Po dostatkach tych powiódł okiem chłop, i westchnął. Tajało mu serce.
— Będziesz co kupowała? — spytał.
— Ale, wołu trzeba. Doradź ty mnie!
— Naszego kup. Ot, heń go Kiryk prowadzi. Tak ci radzę z dobrej duszy. Zbytki robią, że go sprzedają; ja wczoraj się poswarzył nawet o to.
— Stary on?
— Gdzie zaś! Ośm lat. Jaż jego wyhodował! Taka skotyna dobra, że w siole lepszej niema. Z twoim łysym parzyste będą.
— A może on ciebie tylko słucha?
— O, i jak!
Mijali właśnie wołu. Parobek się przechylił.
— Hnedko! — zawołał.
Byk podniósł głowę: poznał głos, i zamruczał. Zaśmiał się Kalenik, jak rzadko to czynił, ale wnet zmarkotniał, i parę razy za tem bydlęciem przyjacielem się obejrzał.
— Jak ma iść z domu, lepiej do ciebie, niż żydom na mięso! — zamruczał.
— I pewnie! — potwierdziła wdowa — a jak nie zechce parobka słuchać, to ty nim poorzesz.
— Takim orać to uciecha — rzekł.
Spotykali więcej bydła, ale kobieta prawie nie patrzyła na nie.
Zaczepiali ich znajomi. Ona swoim woźnicą czwaniła się, na grube żarty odpowiadając śmiało. Parobek w milczeniu fajkę kopcił. Aż w tem u wstępu do miasteczka spostrzegł Łucysię.
Zdaleka ją poznał, bo bielała nowiutką świtą i chustczyną śnieżną. Po tej czystości znać ją było wszędy, i po tej kosie złotej, jakiej drugiej na okolicę nikt nie miał.
Stały obie z matką, otoczone żydówkami, które im z rąk prawie wyrywały dwa koguty pstre i kobiałkę jaj. W ulicy już tłok był, bo żydzi opadali wozy, chcąc niedopuścić chłopów z towarem do konkurencyi na rynku.
Łucysia oczy swe modre przeprowadziła z Kalenika na wdowę i znowu na parobka. Wóz ją minął, a ona wciąż za nim patrzyła.
Opadli żydzi i wdowę, ale Kalenik parł się naprzód, zaczepiając o natłoczone furmanki. Klęli go, i on klął, ale się nie zatrzymywał, bo Hrywda miała swoje miejsce na rynku, a on za nic by nie stanął wśród ludzi i fur z Kończyc, z Błot, z Zamoroczenia — wśród czarnych świt i kusych namitek „cudzych“ ludzi.
Nareszcie dotłoczyli się do swoich. Opodal i Sydor z Sacharkiem trzymali byka. Zresztą plac był tak pełen, że tworzył chaos twarzy, łbów rogatych i nierogatych, chałatów żydowskich, zgiełku, wrzawy, łajania, śmiechu, szwargotu.
Kalenik klacz odprzągł i do drabiny uwiązał, a sam gapił się o lusznię wsparty.
Rozmyślał: na co wydać owe dwa złote?
Wabiły go i czapki, i buty, i kożuchy, i rzemienie. Niczego nie miał z tych dostatków.
Stał zbiedzony, w zrudziałej świcie i postołach, w kapeluszu czarnym od chatnego dymu; wstyd mu było nawet odejść od swoich.
— A co chcecie za owce, gospodarzu? — ktoś go znagła spytał.
Obejrzał się. Chłop to był cudzy.
Sylukowa się roześmiała, a on odburknął:
— Idź do czorta!
Splunął i uciekł, nawoływania kobiety nie słuchając. Teraz tłum go ogarnął, i począł ze sobą nieść i popychać. Tak mimowoli znalazł się przed wystawą czapnika. Kiryk tam był, Tychon, Czyruk, Klim, Czech, postrojeni, z kaletkami na szyi, w których grosze brzęczały. Mierzyli, targowali, odchodzili po sto razy, i znowu wracali.
Dziewczęta kręciły się opodal przy kramiku z chustami; baby obchodziły, szeroko radząc, wozy bednarzy i garncarzy; gospodarze chodzili od bron do kół kutych — i nic.
Wśród nich żydy i żydówki, rozgorączkowani, zachrypnięci, obłoceni, spotniali.
I znowu Łucysia przewinęła się przed okiem Kalenika. Koguta już nie miała, natomiast garnek czarny i wianek cebuli w fartuchu. Tedy on się do niej zbliżył.
— Dobry dzień!
— Dobre zdrowie! — odparła cicho.
— Szmat dałaś za garnek?
— Dziesiątkę.
— To i wszystko?
— Ale! Matka jeszcze poszła włóczki krasnej wziąć do pasów, taj kanchory i percu, bo coś niedomaga!
Nie patrzyła na niego, to mówiąc, i nie spytała o nic. Byłby wolał, żeby co rzekła; ale ona tak zawsze cicha była i nieskarżąca się nigdy!
— Łucyś — rzekł, — chodź do kramu. Kupię tobie chustkę, a sobie szalik, taj pójdziemy razem do domu.
— Nie chcę! Na co mi chustka?
— Ot, za pranie ci zapłacę!
— Nie płacił ty mnie do tej pory, to i teraz nie trzeba. Płać, kto łakomy na zapłatę.
Spojrzała na jego koszulę, i dodała z pewną dumą:
— W bielsze ja ciebie ubierałam. A no, ja oprócz rąk nic nie mam, to muszę lepiej się starać!
— Jak ty się odrzuciła, to i tak cierpię!
— Ja się nie odrzucała, ino komu służysz, ten niech ciebie patrzy!
Szli tak, rozmawiając, i natknęli się na Karpinę z Ołenią.
— A co? Nie wywróciłeś wdowy? — zaśmiał się Huc.
— Choroba na nią!
Szli we czworo. Dziewczęta naprzód, chłopcy za niemi.
— Kiryk czapkę ukradł i odebrali. Widziałeś?
— Nie! Nu, nabije go dziadek!
— Czego? Stary nie lepszy.
— Nabije, bo nie udało się!
— Aha! A ty co kupił?
— Nic. Niéma za co!
— Ot hultaj! Nie mogłeś to zarobić.
— Zarobił, to dziadkowi oddaję!
— Urodzi ci bocian źrebię, jeśli co zobaczysz. Chodź, wypijemy piwa. Od wódki ja się odklął!
A dziewczęta szeptały między sobą.
— Za tobą, Łucysiu, czego on chodzi? — pytała Ołenia — toż do wdowy idzie!
— Niechaj idzie, kiedy sądzono! A ty prędko idziesz za mąż?
— W pierwszą Niedzielę po Bogosławie. Już i bodnia gotowa, i ręczniki pokrojone.
— Dobrze tobie.
— Ale, dobrze. Ino się boję, że bardzo prędki.
Bić będzie, bo i „pobożył się“ (zaklął się), że ubije, jak na drugiego spojrzę.
— To i lubi.
— A ciebie Tychon już weźmie!
— Czyja wiem? Może mnie Kniazie wezmą! I nagle łzy jej poczęły biedz po twarzy, — i w bok się zwróciła, i w tłumie przepadła.
— Co jej? — zagadnął ździwiony Karpina.
— Czy ja wiem! — zawołała Ołenia. Żurba ją jakaś dręczy!
Stali na progu karczmy, więc weszli. Docisnęli się do stołu. Karpina kazał podać piwa. Izba była pełna pijanych, i tak dymna i ciasna, że na nich nikt uwagi nie zwrócił.
Wypili; Karpina zafundował bułek, zapalił z fantazyą gotowego papierosa.
Człek jakiś z waszecia go zaczepił.
— Ty, chłopcze, dworak?
— Czemu?
— Ot, takiś czysty i ostrzyżony!
— Nu, dworak.
— A może ci służby trzeba? Ja ekonom z Kończyc.
— Ja dworak, ale ja służby nigdy nie szukał. Ja Huc, z Hrywdy. Zrodził się na pańskiem polu: taj na niem umrę.
— Huc z Hrywdy! No, to ja o was słyszał. Darujcie. Nie dostanę was, choćby chciał. Was Laszkami draźnią.
— Ale ja — Karpina Laszek — u durniów, a u pana mego ja przyjaciel, taj dziecko.
— Wypijcież ze mną piwa, na znajomość!
Ekonom postawił drugi garniec. Zepchnięto dwóch pijanych pod ławkę, i usiedli nowi znajomi.
Kalenik dogryzał bułkę, i po tłumie się obzierał. Wtem z alkierza żydowskiego wypadła dziewczyna, za nią zgraja żydów i żydówek.
— Ty sielma, złodziejka! — wyła tłuszcza. Dopadnięto dziewczynę u progu, poczęto ją skubać, szarpać, bić i lżyć.
Kalenik poznał swą siostrę, Hannę.
— Do policyi, do turmy ją! — krzyczano.
Obojętny parobek patrzył. W strzępach krasnej spódnicy, w podartej koszuli, bez chustki, bosa, roztargana, czerwona, dziewczyna miotała się jak furya, zasłaniając piersi, gdzie za koszulą coś ukryła widocznie.
Biła, gryzła, kopała nogami, wrzeszcząc przekleństwa, to płacząc z bólu. Nareszcie ciekawość przemogła: Kalenik się ruszył.
Poznawszy go, Hanna rzuciła się w tę stronę.
— Kalenik, hołubku, sokoliku! Ratuj!
Ale on ją za ręce porwał, rozkrzyżował, i dobył z za koszuli chustkę czerwoną, bawełnianą — nienową nawet.
Jej-to tak broniła, jak wilczyca.
— Ty ścierko! — mruknął; ale w tem syknął z bólu, bo dziewczyna rozwścieczona ugryzła go w ramię, pchnęła i uciekła na plac, a za nią poleciały z rąk bachorów garście błota, skorupy, śmiecie.
Chłop chustkę żydom cisnął i, zawstydzony śmiechem ludzi, widzów, wyszedł, głowę wcisnąwszy w ramiona.
Znowu go tłum pchał tu i tam — do kożuchów, do świt, do butów; dostawał hołoblami w plecy, łokciami w boki, wpadał na innych gapiów, grzązł w rozmiesionem jak ciasto błocie.
Rynek był mrowiskiem, które zionęło z siebie klątwy i swąd zmieszany dziegciu, wilgoci, dymu i nawozu. A przeważały w tem mrowiu barwy siwe i białe, gdzieniegdzie krasnym punktem upstrzone, i sterczały ponad tłum dachy zapadłe kramów, drzewa, bóżnica żydowska, a niebo siało z góry deszczyk drobny jak mgła.
Przed kramem z drobiazgami stanął Kalenik. Myślał długo, przetrząsał to i owo, pytał o cenę, odchodził i wracał; wreszcie kupił cztery obwarzanki i tytoniu tylko paczkę, dostał w dodatku paczkę zapałek za grosz i, zapłaciwszy należność, odszedł. Stracił chęć do wszystkiego, bo sobie nagle wołu przypomniał.
Zaczął się więc przepychać do Hrywdy.
Wół był na miejscu u wozu. Kilku żydów targowało go, dotykało, obchodziło ze wszech stron.
Jeden ciągnął go za ogon, drugi po raz setny w zęby zaglądał, a wszyscy ganili na wyścigi.
Sydor, stary ćwik, nie odzywał się ani słowem. Wyczerpawszy swe środki, żydzi przypuszczali szturm.
— Ile?
— Sorok! — lakonicznie mówił Sydor.
— Czego sorok? Złotych?
— Rubli!
— Nu! To u niego złoto w brzuchu! On „kłyszawy“, on sto lat ma, on „tref“. Dam 25. Chcesz — bierz! I wyciągała się obrośnięta, chuda łapa. Ale chłop swojej nie podawał.
— Nu, i kwartę „baryszu“.
— Sorok — i garniec baryszu!
Żydzi przyskakiwali i odskakiwali, odchodzili i wracali, pluli niby z pogardą, pokazywali pieniądze.
I słychać było wśród targu przyjacielskie odezwy:
— Ny — ty świnia mużyk.
— Ty parszywy niechrzczeńcze!
Sacharko z Tatianą opodal przebierali ceberki i dzieże u bednarza; w wozie już były garnki i dwa żelaza do sochy.
Kalenik słuchał, zachwycony targiem, gdy go ktoś wołać począł.
Obejrzał się: Sylukowa go postrzegła.
Wrócił tedy na swe pierwsze stanowisko. Sprzedała owce, kupiła kożuch, chustkę ciepłą, necki, ale tymczasem, podczas gdy chodziła, znikł z wozu worek z obrokiem. Biadała okropnie.
— Tak to sierocie. Niema kogo przy wozie zostawić! Oj, moja dola!
— Kupuj wołu! — szepnął Kalenik. — Żydy targują. Daj trzydzieści rubli i dwa garnce baryszu! Boh me — wart!
— Pójdę, a ty przy wozie zostań!
— Tylkoż bezemnie nie pijcie!
— Jakże! Tobie będzie cała kwarta!
Poszła do Sydora. Zgiełk się wszczął gorszy, ale dyszkant baby opanował żydów i starego. Po godzinie wróciła z Sydorem i z wołem. Na widok synowca stary się zaśmiał.
Postronek kobiecie oddał w ręce, i parobka ku niej popchnął.
— Weźże odemnie i byka i kij do jego popędzania! — zawołał.
Kalenik wpadł na wdowę, i obalił ją na ziemię. Zrobił się tumult i śmiech okropny. Najszczerzej śmiała się Sylukowa.
Zabłocił się jej kożuch i przekręciła namitka, ale ona zanosiła się od śmiechu, szturchając w bok Kalenika.
— Nu, nu — tobie on kij, a mnie on węgieł!
— Nacie pieniądze!
Poszli do karczmy całą gromadą. Znowu tę scenę widziała Łucysia zdala.
— Maty! wypijmy po czarce! — poprosiła.
Weszły więc i one.
Hubenie pili z wdową. Ta już pijana była i tańczyła, pokrzykując.
Kalenika też rozebrała wódka.
Na widok Makuszanek wesele przyszło mu do głowy, bo jął śpiewać;

Oj, świt wstępuje,
Gwiazdy zajmuje.

Łucysię strach zdjął i żal niepojęty. Nie dopiła czarki i trąciła matkę.
Wyszły, ale w tem Kalenika coś tknęło, i wyszedł także.
Kobiety obładowane szły powoli: wnet je napędził.
Już się też pod wieczór miało, i powoli barykady z wozów się rozluźniały. Stateczniejsi rozjeżdżali się do domów.
Karczmy za to nie mieściły ludzi. Kupna dopiero teraz zapijano, ostatnie grosze rzucano na stoły, i rozhowory szerokie prowadzono o tej masie wrażeń odczutych i rzeczy widzianych.
Rozhowory te i opowieści starczą na rok cały, aż do przyszłego jarmarku.
Opróżniał się rynek z żywego pomostu, i dopiero teraz ze wszech stron ukazywały się na nim kozy i krowy żydowskie, zbierając siano; spuszczały się wrony, przeszukując, jak gałganiarki, kupy śmiecia; i urwisy mieszczańskie snuły się wśród wozów, ściągając z nich, gdzie się co dało. Po karczmach już się zabijano, lub walono pod ławy. Kobiety gwałtem wyciągały chłopów. Zgiełk rósł w miarę zstępujących ciemności.
Droga znowu była zatłoczona wozami, ale deszcz i błoto starły świeżość odzieży, i humory były posępne.
Okazywały się złe sprzedaże i nabytki, żal po wydanym groszu, nuda pijacka; powstawały kłótnie, spory, łajania.
Zrzadka jakiś podochocony urlopnik poczynał piosenkę hulaszczą, lub dziewczyna, zaczepiona brutalnie, krzyknęła, niby przerażona.
Czasem pijak się rozpędzał, okładając kijem klacz głodną; — wyprzedzał innych, wywracał, obrywał ociosy — wtedy sypały się przekleństwa i bitwa na bicze.
Deszczyk ciągle mżył i ciemności gęstniały. Brzegiem zagonów, ścieżyną, ubitą tysiącem stóp, dreptały Makuszanki.
Trzewiki zdjęły zaraz przy końcu miasteczka, fartuchami opięły głowy, i szły prędko. Stara gadała z rozkoszą o cudach widzianych, ale jej nikt nie pomagał.
Łucysia i idący za nią Kalenik nie mówili nic. Myślałby ktoś obcy, że się wcale nie znają.
Tak doszły do pierwszych chat, opuściły drogę i poza stodołami, wzdłuż płotów, dążyły do swej chatyny.
Wtedy dopiero Kalenik usta otworzył i streścił swe wrażenia i obserwacye:
— Powiedzieć prawdę — piękniejszego wołu, jak mój hodowaniec, nie było na jarmarku! Ot co!
O tem widocznie myślał całą drogę.
Od podwórza Makuszanek Krasia ich witała przeciągłym rykiem. Kobieta przyśpieszyła kroku, młodzi zwolnili, i oto znaleźli się sami przy płocie.
Łucysia chciała przeskoczyć, ale parobek ją zatrzymał.
— Łucyś, taki gościńca odemnie weź! Na. Podał jej obwarzanek: wzięła w milczeniu.
— Zaraz po Bogosławie swaty przyślę.
— Mutysz!
— Boh me! — potwierdził, w pierś się bijąc.
— Już pieniądze zebrał i wieprz gładki. Nu, powiedz — co tobie?
— Ja nie wiem! Tak mnie coś nudno! Onegdajszej nocy przyśniło się źle. Jakby to Lach zdarny przyszedł do mnie, taj mówi: — Gotuj się na wesele, Łucyś; ja ci ślub dam, ino nie w kościele ze świecami, a na Kniaziach z krzyżami!
Licho mnie czeka, widno!
— Tfu, mara! Czegobyś umierała?! Takeś się przez to lato rozrosła, a żadnego moru na okoliczność nie słychać. Na, jedz, taj bodnie szykuj!
Dał jej drugi obwarzanek, a ona do fartucha sięgnęła, i poczęstowała Kalenika garścią cebuli.
Jedli, głośno mlaskając ustami.
Wtem krok czyjś ich spłoszył. Dziewczyna wskoczyła na podwórze, Kalenik odszedł. U Hubeniów w chacie tylko dzieci były. Sak w starej czapce ojca, z biczem nieodstępnym, siedział na przypiecku, oczy swe dziecinne, a już złe i krzywe, wlepiając przed siebie, w rozmyślaniu nad jakąś psotą. Mokrenia rozczochrana i brudna, jak ścierka, opatrywała okaleczałą okropnie nogę.
— Pozapędzaliście bydło? — spytał Kalenik.
— A cóż! — odparł Sak.
Parobek oddał im dwa pozostałe obwarzanki. Rzucili się na specyał, i zaraz się pobili, to śmiejąc się, to wyjąc dziko.
Gospodyni nie było z powrotem, więc i o wieczerzy nikt nie pomyślał.
Zjadł Kalenik kawał chleba, popił wodą, zdjął przemokłe postoły, i legł spać. Roiły mu się kożuchy, buty, czapki, cała widziana świetność, gdy go nagle zgiełk obudził.
Wstał przerażony. To Sacharko pijany bił Tatianę, włócząc ją za włosy po chacie. Lampka blaszana, stojąca na brzegu komina, oświetlała ponuro ten obraz. Kiryk się na to gapił, a z pod pieca wyzierały dzieci jak z fortecy.
— O co to oni się swarzą? — spytał szkolnika Kalenik.
— O wieprza, że gdzieś zginął!
— Nu, to trzeba iść szukać!
— Cyt’ — siedź cicho! Wieprz w chlewie: ja umyślnie tak powiedział, żeby on ją nabił.
— Czy ty zwaryował?!
— A na co ona, szelma, powiedziała Sylukowej, że ja worek z obrokiem wziął.
— Nu, i odebrali?
— Ale, baba jeszcze mnie bić chciała!
— Aaa! — nie udało się! — zamruczał Kalenik, a potem dodał — a jak zobaczą, że wieprz jest, to na ciebie się zwalą.
— Nie bój się: ja go Sylukowej wpuszczę w kapustę, to jutro Sacharko jeszcze jej doda!
— A diad’ko gdzie?
— Na piecu — bestya śpi! Co nam kieliszek doszedł, to jemu dwa.
Tymczasem Sacharko się zmęczył, i bić przestał, ale i kobieta leżała jak nieżywa. Kalenik, wywiedziawszy się o wszystko, a senny, napowrót się ułożył. Kiryk wyśliznął się z chaty. Cisza przerywana stękaniem pijanych i Tatiany zapadła nad izbą, wraz z ciemnością, bo i lampka, wyzionąwszy ostatni słup dymu, zgasła. Tak się ów „Czesnejko“ zakończył — pierwszy na „własnym bycie“ Tatiany. Nazajutrz pod wieczór rozpowiadała o tem przez płot Maryi Hucowej, pokazując sińce.
— Nieszczęsna moja głowa! Już teraz mało który dzień mam spokojny! — mówiła. — O byle co bije, nie patrząc gdzie: w piersi, w głowę. Już mi z tego bólu kołtun zwijać się zaczął. Musi i dziecka nie urodzę! A taki mocny, że prawie do śmierci zabija.
Hucowa, z małym Michałkiem na ręku, zdrowa, szanowana, oburzała się okropnie.
— Ta jego rzuć do licha! U ojca cię przyjmą. Toż ty tu bez pory umrzesz.
Ale Tatiana przeczyła głową:
— Nie pójdę. Niechaj zabije, nie pójdę. Nie dospałam, nie dojadłam; takiego wieprza latem upasłam, jak źrebię.
Niedoczekanie jego, żeby tyle mięsa i słoniny sam zjadł, a ja nie!
A len? Jak żyto wysoki a cienki! Niedoczekanie jego, żeby on go sprzedał! Taki zostanę, jemu na złość, na zimę.
Została tedy w tem piekle, gorszem każdego dnia. Sacharko z sochą we dworze zarabiał. Sydor za pieniądze otrzymane za wołu drzewo na chlew kupił. Kiryk drwa do dworu woził.
Zarobek więc był, ale stało się pewnej Niedzieli, po rozpłacie, że tylko Kalenik swe pieniądze gospodarzowi odniósł. Synowie wrócili ledwie wieczorem, pijani.
Zaczęła się kłótnia.
— Albo oddacie pieniądze, albo jutro nie dam ni sochy, ni wozu! — krzyczał stary.
— Ale, nie dasz! — burknął Kiryk, — będzie ciebie kto prosił! Wolno tobie pić, wolno, i nam!
— Milcz, szczeniaku!
— Milcz, ty sam, stary psie!
Sydor uderzył szkolnika, ten go pchnął.
Sacharko tedy ujął się za brata.
— Ty, stary pijanico! Siedź cicho, taj Bogu dziękuj, że ci chleb dajemy! Jak dokuczysz, to precz wygonim! „W „starce“ idź, miejsca nam nie zajmuj!
Sydor nagle umilkł. Znać, że coś w głowie sumował.
Nazajutrz, gdy synowie po sprzężaj szli, drzwi im od chlewu zastąpił.
— Precz! — krzyknął — nie dam!
Pierwszy znowu Kiryk go trącił.
Gdy ojciec zaczął ich łajać, skoczył i Sacharko, porwał starego za włosy, rzucił sobie pod nogi, i pięściami okładał, a tymczasem Kiryk klacz spokojnie do wozu zaprzęgał.
Na krzyk starego zbiegli się ludzie, i odciągnęli Sacharka.
Kiryk na wóz siadł, i śmiał się.
— Niechaj bije! Jak ojca wytłuc, to dobra pszenica urodzi! — rzekł, wyjeżdżając na ulicę.
Ten i ów z chłopów zaśmiał się, jak z najlepszego konceptu.
To był pierwszy objaw, że Sydor dzieci na ludzi pohodował, że parobków ma, a nie chłopców, że go już mogą zastąpić.
Odtąd, choć spokój pozorny wrócił, ster wydarto z rąk starego. Począł się też w robocie opuszczać, w karczmie po całych dniach przesiadywał. Przepijał pieniądze, potem niósł, co porwał w chacie. Kradł u synów, i kradł po wsi, dla arendarza.
Wogóle cała wieś kradła, i nikt tego tak bardzo nie brał do serca. Poszkodowany wetował swą stratę u sąsiada; po tygodniu przechwalano się już z tych czynów bohaterskich. Złapany na gorącym uczynku groził czarami lub podpaleniem, więc go puszczano na swobodę, byle licho zażegnać.
Do sądów udawali się tylko bardzo naiwni, albo pieniacze z profesyi. Sprawy także kończono w tej karczmie, która stała bliżej gminy. Rzadko który złodziej, nowicyusz, lub potulny, otrzymywał bastonadę.
Najgorzej, jak zwykle, psocili pastuchy, Teraz, jesienią, gdy paszy była obfitość, gospodarze nie paśli wołów osobiście i pojedyńczo.
Wypędzano je gromadnie „na doświtki“. Zwykle pastuszki — chłopcy i dziewczęta — zbierali się w jeden tabun, spędzali woły do jednego gospodarza i, czekając świtu, baraszkowali na sianie w odrynie.
Na swawole te nikt nie zwracał uwagi. Młódź rozwydrzona była okropnie, i nikt na starszych, ani uważał, ani słuchał.
Codzienne te bezeceństwa należały do porządku, do tej pory roku, do życia bieżącego wsi.
Pewnej takiej nocy Kiryk przyszedł ostatni do kompanii.
Zmarudził około wozu u Czechów, zanim zeń zdjął żelazne obręcze, potem zanim swój łup u siebie w chlewie starannie ukrył pod nawozem.
Wpadł do rówieśników z gotowym projektem.
— Wiiecie, chłopcy, gdzie na dziś pasza?
— W kapustach!
— Nie. W koniczynie dworskiej.
— A gdzież ona! Toż latem skosili i zorali.
— Aha — a nasienna?
— A, prawda! I tę skosili onegdaj.
— Nu, to na pokosy.
— Wal na pokosy!
Koniczyna ta daleko była od dworu, więc ją stróż rzadko odwiedzał.
Tej nocy jednak coś go tknęło.
Zebrał się i poszedł, wziąwszy sobie trzech Huców do pomocy.
Nie udał się projekt Kiryka; nie dotrzymała mu drużyna, gdy chciał odbijać bydło.
Zbito go okropnie, i popędzono bydło do dworu.
Nazajutrz rozpoczęła się procesya delinkwentów do pana. Myślano, jak zwykle, słomą się wykręcić.
— Z przypadku weszło! Dzieciuchy się pospały! Wilk rozegnał. Nasze woły nie jedzą koniczyny! Z rodu nie jedli! Ten jeden raz darujcie!
Ale pan się zawziął. Raz pierwszy kazał płacić wedle taxy: po rublu od sztuki; był głuchy na wszelkie prośby.
Wreszcie zapłacono, ale wszyscy gromadą zwalili się do Hubeniów, grożąc, klnąc.
— Wasz chłopiec tych głupców namówił: niech za nich płaci, a nie, to „prygowor“ zrobimy! Niech w turmie siedzi!
Gdy Sacharko począł im hardo się stawiać, od słów przyszło do czynu. Gromada wyła, a potem wzięto się do pięści.
Zbiegło się więcej ludu. Poczęto wypominać kradzieże; grożono, że wydadzą ów niedoszły mord Karpiny Huca; gwałt powstał tak okropny, że wreszcie Hubenie złożyli broń: zapłacili część, na resztę dali zastaw — i ludzie się rozeszli.
Wtedy domowi rzucili się na szkolnika. Bił go ojciec i brat, łajała bratowa i nawet spokojny Kalenik — dzieci drwiły. Kiryk ani się bronił, ani zębów zaciętych nie uchylił. Twarz jego chorobliwie blada, szpetna, wyrażała zapamiętałą mściwość. Nazajutrz wpadł znowu na śmiechy i naigrawania towarzyszy — nie dawano mu nigdzie przejść spokojnie.
Wreszcie drugiego dnia wybuchnął.
— Czekajcie jeszcze, czekajcie! — mruknął. — Nie dali naszym wołom kłapcia trawy: może im siana zbraknąć.
Czekano niedługo. Na trzecią noc, wietrzną i ciemną, Kiryk, jak zwykle, gdy inni się kładli, poszedł niby „na doświtki“ czekać. W rzeczywistości inny projekt dojrzał mu w głowie.
Około północy Kalenik posłyszał, że ktoś wszedł.
Nie mógł to być nikt inny tylko Kiryk, gdyż chatę zasuwano z wewnątrz, a on miał z sobą klucz, a raczej szczególne narzędzie: żelazko służące do odsuwania drewnianego skobla.
Tak, szkolnik to był.
Poomacku się wśliznął, i jak kot cicho się sprawiał.
Zpod ławki wyciągnął sporą garść pakuł, przedtem przygotowanych, lampę na nie wylał, wziął garść zapałek do kieszeni — i jak się zjawił, nieznacznie wyszedł.
Noc była wietrzna i czarna. Na roli, na trawie, bose jego stopy nie czyniły śladów.
Musiał być zdecydowany stanowczo, bo wcale się nie namyślał. Przesadził płot, potem rów graniczny, i wszedł na dworskie łąki. Nie widać go było, ale on instynktownie do ziemi przypadał. Za lada szelestem stawał i nasłuchywał.
Łąki były grzązkie i wodą zalane, on przecie lepszej drogi nie szukał, ani kierunku nie zmieniał.
Wreszcie stóg przed nim zaczerniał.
Obszedł go wkoło, rękami zmierzył, i z dumą do siebie wyszeptał:
— Ten sam: ot trafił sprytnie!
Tedy przy stogu tym przykucnął, i chwilę odpoczywał.
Tak prędko szedł, że mu dech zaparło. Potem blaszaną puszkę zza koszuli wyjął, i papierosa sobie skręcił.
Zapalił jednę zapałkę, zgasła na wichrze, przy drugiej zatlił smrodliwy tytoń. Palił, i różne myśli chodziły mu po głowie.
— A żeby zamiast stogu dwór, a może gumno którego z tych, co od nich pieniądze brali?..
Ale nie. Wracać daleko — czasu szkoda. Począł ze spodu skubać garście siana, aż uczynił jamę sporą. W nią wetknął owe pakuły, sianem założył i potarł, zapałkę. Nie chybiła tym razem.
Wsunął ją między źdźbła, rozległ się suchy trzask płomienia: ogień ogarnął już jamę.
Kiryk się zerwał, i począł uciekać, tak zgięty, że ledwie nad kępy wystawał, tak szybko, że tylko migał, jak zwierz leśny.
Był już niedaleko płotów, gdy nagle te płoty i chaty i drzewa stanęły wyraźnie jak w słońcu — w czerwonej łunie. Widać było, jak na dłoni, całą równinę, dwór czarny, wieś nizką, drzewa przerzedzone.
A na tle stała ta pochodnia czerwona, góra objęta ogniem, rzucająca wkoło siebie, jak latające obłoczki, wiązki siana — żywa, wściekła.
Wiatr się z tą pochodnią szamotał i jakby jej dawał policzki — to z góry, to z boków kręciły się płomienie, a huczały gniewne.
Teraz i niebo stało się widocznem — szare, chmur szybko pędzących pełne.
Między chmury wsiąkał dym czarny, pełen atomów siana zwęglonego, i tworzył nad tą pochodnią dziwnie pogięte zygzaki. I tak stało się jasno, że wszystko było widać, tylko nie widać było, ani żadnego ratunku, ani sprawiedliwości.
Od dworu ukazało się parę ludzkich, czarnych sylwetek, ale nikt nie biadał i nie jęczał: patrzano w milczeniu.
Tylko psy zawyły, i tylko zaryczało przeciągle bydło — jakby przeczuwało ciężki przednówek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.