Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a za nią poleciały z rąk bachorów garście błota, skorupy, śmiecie.
Chłop chustkę żydom cisnął i, zawstydzony śmiechem ludzi, widzów, wyszedł, głowę wcisnąwszy w ramiona.
Znowu go tłum pchał tu i tam — do kożuchów, do świt, do butów; dostawał hołoblami w plecy, łokciami w boki, wpadał na innych gapiów, grzązł w rozmiesionem jak ciasto błocie.
Rynek był mrowiskiem, które zionęło z siebie klątwy i swąd zmieszany dziegciu, wilgoci, dymu i nawozu. A przeważały w tem mrowiu barwy siwe i białe, gdzieniegdzie krasnym punktem upstrzone, i sterczały ponad tłum dachy zapadłe kramów, drzewa, bóżnica żydowska, a niebo siało z góry deszczyk drobny jak mgła.
Przed kramem z drobiazgami stanął Kalenik. Myślał długo, przetrząsał to i owo, pytał o cenę, odchodził i wracał; wreszcie kupił cztery obwarzanki i tytoniu tylko paczkę, dostał w dodatku paczkę zapałek za grosz i, zapłaciwszy należność, odszedł. Stracił chęć do wszystkiego, bo sobie nagle wołu przypomniał.
Zaczął się więc przepychać do Hrywdy.
Wół był na miejscu u wozu. Kilku żydów