Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łucysia oczy swe modre przeprowadziła z Kalenika na wdowę i znowu na parobka. Wóz ją minął, a ona wciąż za nim patrzyła.
Opadli żydzi i wdowę, ale Kalenik parł się naprzód, zaczepiając o natłoczone furmanki. Klęli go, i on klął, ale się nie zatrzymywał, bo Hrywda miała swoje miejsce na rynku, a on za nic by nie stanął wśród ludzi i fur z Kończyc, z Błot, z Zamoroczenia — wśród czarnych świt i kusych namitek „cudzych“ ludzi.
Nareszcie dotłoczyli się do swoich. Opodal i Sydor z Sacharkiem trzymali byka. Zresztą plac był tak pełen, że tworzył chaos twarzy, łbów rogatych i nierogatych, chałatów żydowskich, zgiełku, wrzawy, łajania, śmiechu, szwargotu.
Kalenik klacz odprzągł i do drabiny uwiązał, a sam gapił się o lusznię wsparty.
Rozmyślał: na co wydać owe dwa złote?
Wabiły go i czapki, i buty, i kożuchy, i rzemienie. Niczego nie miał z tych dostatków.
Stał zbiedzony, w zrudziałej świcie i postołach, w kapeluszu czarnym od chatnego dymu; wstyd mu było nawet odejść od swoich.
— A co chcecie za owce, gospodarzu? — ktoś go znagła spytał.
Obejrzał się. Chłop to był cudzy.
Sylukowa się roześmiała, a on odburknął: